piątek, 31 grudnia 2010

Nazwiska. Obrusza mnie wygodny obyczaj jakże licznych komentatorów radiowych w Polsce, którym chyba nie chce się wymawiać dwu słów "przeciętny obywatel" i zastępują je nazwiskiem: Kowalski: Kowalski widzi, musi, wie (lub nie wie) itd.. Dlaczego czepili się jego, a nie Nowaka, który jest u nas nie mniej liczny (ale nie aż tak jak w Korei Kim, którego się tam chyba nie traktuje w ten sposób). A w Polsce było i jest obecnie wielu wybitnych Kowalskich; na prawdę nie wypada wymachiwać tym nazwiskiem w kontekście przeciętności, czy typowości. Nie robią też tego dzisiejsi Niemcy z Muellerem, czy też Meierem, ale zapamiętałem taki oto incydent z czasów hitlerowskich: Herman Goering zapowiadał jakąś wielką akcję sił lotniczych Reichu, kończąc pogardliwymi dla pospolitego nazwiska słowami: "jeśli nie, to ja nazywam się Meier (wenn nicht, dann heisse ich Meier)". Oczywiście pozostał jednak przy swoim (prestiżowym?) nazwisku aż do klęski i skazania zbrodniarzy wojennych na śmierć przez sąd w Norymberdze. Notabene, wykonania wyroku udało mu się uniknąć, bo dzień wcześniej, mimo drobiazgowej kontroli alianckich władz więziennych, zdołał popełnić samobójstwo; podobno truciznę ukrył w fałdach swego potężnego brzucha (wg. innej wersji w fajce). Dodam jeszcze jedną dygresję: nie wiem, dlaczego w Niemczech najwięcej nazwisk pochodzi od młynarza, podczas gdy u Anglosasów od kowala (Smith), tak jak i u nas (może bardzo ważne było podkuwanie koni?). Nie ma tego problemu u Skandynawów: królują u nich nazwiska patronimiczne, różne Peterseny, Johansony itd.

A w Rosji zapewne nadmiernie wywija się nazwiskiem Iwanow. Tu pozwolę sobie na kolejną dygresję: jest tam także wielu (choć nie aż tylu) Miedwiediewów – na pewno relatywnie więcej, niż u nas Niedźwiedzkich (no bo mamy też znacznie mniej niedźwiedzi). I jeszcze dodam ciekawostkę z języka ukraińskiego, który nazywa to piękne zwierzę takimi samymi zwrotkami, jak język rosyjski (i polski), tylko o przestawionej kolejności: "wid'mid'".

A prezydentowi Rosji sprzyjam, jeśli naprawdę próbuje demokratyzować i modernizować swój kraj.

piątek, 24 grudnia 2010

Korea. Bliska mi osoba miała przed trzydziestu laty okazję bezpośredniego przyjrzenia się temu, jak żyje się w Korei Północnej. O dziwo, istniała wtedy niebłaha wymiana nie tylko handlowa, ale też naukowa, pomiędzy tym osobliwym państwem i naszym (jednak wyraźnie mniej osobliwym) PRLem. Sprowadzaliśmy stamtąd dość regularnie wysokoogniotrwały półprodukt, magnezyt spieczony, niezbędny materiał na obmurza wielu urządzeń w stalowniach. Jego ocena była wówczas fragmentem tego, co należało do moich obowiązków tu na miejscu. Ale dziś trudno uwierzyć, że w latach 80-tych udawało się także organizować wyjazdy właśnie tam, do Korei, i to z misją stricte naukową, całkowicie poza sferą kontaktów techniczno-handlowych. I oto impresje krakowskiego biologa, szefa trzyosobowej delegacji realizującej polsko-koreańską wymianę naukową. W pociągu zostali umieszczeni w osobnym wagonie, zupełnie pustym. Pusty okazał się też dworzec, chociaż za ogrodzeniem można było dostrzec tłum cisnących się ludzi, niewątpliwie usuniętych z samego dworca z powodu wizyty cudzoziemców. Od razu nasuwa się refleksja: przecież taka wyjątkowa organizacja nie mało kosztuje oraz, co ważniejsze: jak można tak traktować zwykłych obywateli kraju socjalistycznego, o nazwie Koreańska Republika LUDOWO-Demokratyczna, którą rządzi tenże LUD (właśnie ad hoc wypędzony z trasy przejazdu)!. Chociaż... jest odpowiedź! W imieniu tegoż LUDU rządzi UKOCHANY PRZYWÓDCA (w moim opisie pozwolę sobie na stosowanie skrótu UK), towarzysz Kim Ir Sen!. Więc jego rozkazy są niepodważalne. Przymiotnik "demokratyczna" również temu nie przeszkadza, bo właśnie, zgodnie z antycznym greckim źródłosłowem, oznacza on "ludu rządy" i to LUD ateński wybrał sobie niegdyś na przywódcę na przykład Kleona.

A oto co działo się dalej, w tym co tu opisuję: sam szef polskiej delegacji został umieszczony w osobnej limuzynie, w towarzystwie miejscowego biologa mówiącego jako tako po rosyjsku (który zresztą odzywał się niewiele) i drugiego dżentelmena – niewątpliwie decydenta pilnującego prawidłowego przebiegu wizyty. Pozostałych dwóch Polaków umieszczono w osobnym samochodzie (oto kolejny bezsensowny wydatek). Ale odgrodzeni od tłumu miejscowych przybysze zdołali po drodze to i owo zauważyć. Na przykład dzieci wybierające i łykające jakieś ziarna z tego, co leżało obok drogi; nie było to wielkim zaskoczeniem, bo w Polsce wiedziano, że ludność KRLD głoduje. A w czasie dalszych przejazdów po kraju w ramach dość ważnego dla krakowskich biologów programu przyrodniczego demonstrowano im liczne pomniki, fasady gmachów, plakaty itp. dowody kultu UK. Chyba nie mniej natrętne, niż w ZSRR za życia Stalina. M. in. w jakimś leśnym zakątku, gdzie w czasie komunistycznej rewolucji partyzancki oddział towarzysza Kim Ir Sena wyrył na drzewach swoje pamiętne hasła, pnie drzew były okryte specjalnymi osłonami dla ochrony trwałości tych napisów. Ale dla zwiedzających specjalnych gości, automatyczne (pewnie nie tanie) urządzenie pozwalało spuszczać te osłony za naciśnięciem guzika.

Po latach następnym UK został syn wyżej wymienionego, Kim Dżong Il i tenże, dziś schorowany, już wybrał do władzy spośród swoich synów kolejnego Kima (dwudziestokilkuletniego). Tu warto dodać, że rodowe nazwisko Kim nosi prawie jedna czwarta wszystkich na świecie Koreańczyków. Jeden z naszych komentatorów wymyślił jakże trafne określenie szaleńczego ustroju na północy półwyspu: "kimunizm". Szaleńczego, bo pod szyldem marksizmu-leninizmu system ten pozwala nie tylko na śmierć głodową milionów ludzi (na tle luksusów elity, potęgi armii i chyba nie mniejszych kosztów zakłamanej propagandy), ale jeszcze bezczelnie ustanawia rodzinną dynastię! Tego ostatniego zboczenia nie było nawet w stalinowskiej Rosji.

I kontrast nie do uwierzenia: na południu, za prostą równoleżnikową linią rozejmu, działa państwo od kilkunastu lat rzeczywiście demokratyczne (co prawda, po długoletnich, autorytarnych rządach generałów), rozkwitający gospodarczo "tygrys azjatycki", któremu przypada ważna rola we współczesnym cywilizowanym świecie. A to przecież ten sam naród, ten sam język, ta sama historia, taki sam tłum Kimów. Któż zgadnie, co dalej będzie z tą Koreą?


wtorek, 7 grudnia 2010

W grudniu 2010 tematyka czarnej Afryki znowu wciska się obficie na łamy mediów. W relacji w G. W. pt "Rodacy przebaczyli Ogrowi z Berengo" W. Jagielski pisze: "Jean-Bedel Bokassa, były (nie żyjący już) samozwańczy cesarz, tyran i ludojad z Republiki Środkowoafrykańskiej został przez swoich rodaków zrehabilitowany". Rządzący obecnie dzięki zamachowi stanu "rodacy", to w części aktywni członkowie jego dawnego aparatu władzy i uczestnicy rozlicznych zbrodni. Trzeba niestety przypomnieć, że pół wieku temu wielbiący Francję reżim Bokassy był, niedługo po rozmontowaniu przez francuską metropolię jej ogromnego afrykańskiego imperium, popierany przez rząd Giscarda d'Estaign.

A teraz wyborczy zamęt w państwie Wybrzeże Kości Słoniowej, dramatycznie rozdartym na muzułmańską północ i głównie chrześcijańskie południe, odmienne także etnicznie. Wprawdzie to południe ma rozmaite języki, ale jego mieszkańcy są u nas nazywani niekiedy zbiorczo Ivorytami – pewnie od malowniczej nazwy całego państwa, Ivory Coast (to już nie całkiem po francusku!). Otóż wspomniane (demokratyczne!) wybory + niby-prawne przepychanki wyłoniły, jak na teraz, dwu prezydentów: dotychczasowego Gbagbo i nowego Quattarę. A ja niestety nie umiem odróżnić ich wizerunków w mediach. Nie uważam się za rasistę, m. in. podoba mi się czarny kolor skóry, ale kształt nosa i owal twarzy już nie i to może być przyczyną tego mojego słabego postrzegania oblicza obu dżentelmenów. Chyba dotyczy mnie to, co podobno mawiają z przekąsem niektórzy Afroamerykanie: "białasy i tak nie odróżniają naszych twarzy".

Afryki dotyczy też inny, nieco wcześniejszy tekst W. Jagielskiego pt: "Boko haram, czyli wszystko, co zachodnie, to grzech". Spalony słońcem, leżący tuż przez miedzę z Czadem i Kamerunem stan Borno to twierdza nigeryjskich talibów, którzy chcą tam ogłosić odrębny kalifat. W zeszłym roku wojsko utopiło we krwi ich powstanie. Ale talibowie wrócili. Dalej ten artykuł w G.W. kreśli m.in. losy konkretnych terrorystów i dramatyczne okoliczności muzułmańskich buntów w północno-wschodniej Nigerii.

Od siebie pragnę dołączyć garść danych etnicznych. Stan Borno, leżący w skrajnym pasie Afryki subsaharyjskiej, zamieszkały jest w większości przez lud Kanuri, z rodziny językowej nilockiej, spokrewnionej z kilkoma innymi narodami Sudanu. A w sąsiednich stanach Bauchi i Gongola (Yola) przeważają mieszkańcy z grupy Hausa (rodziny semito-chamickiej) oraz częściowo z plemienia Dżukun, należącego do wschodniej grupy rodziny Bantu (ludów murzyńskich). Ta skrócona i dalece niepełna wyliczanka ukazuje nieszczęsną różnorodność nie tylko wyznań, ale również języków i zapewne świadomości plemiennej w olbrzymim ludnościowo postkolonialnym państwie nad Zatoką Gwinejską.

piątek, 26 listopada 2010


NA STYKU Z DYGNITARZAMI

Do dziś wtrącają mnie w zadumę nieprzewidywalne zakręty biegu wydarzeń, które sprawiały że ja, niepoprawny "bezpartyjniak" (upieram się przy tym neologizmie), tyle razy ocierałem się o ważne osobistości PRL-u. Aby to przedstawić na tle ewolucji władz tegoż PRL-u, podzielę tu z grubsza całe powojenne półwiecze na: dekadę Bieruta (do 1956), piętnastolecie Gomułki (do 1970), dekadę Gierka (do 1980) oraz dekadę rozkładu komunistycznych rządów (do 1989). Za Bieruta i po nim, jako najpierw student a później początkujący naukowiec, nie miałem do czynienia z wysokimi urzędnikami. Gdy jednak mój krewny (który czasem zwracał się do mnie żartem "wujku") i pośrednio szef, Zbigniew Tokarski, awansował ze stanowiska dyrektora Zjednoczenia Przemysłu Materiałów Ogniotrwałych na urząd wiceministra Hutnictwa, nastąpiły w moim życiu zawodowym sporadyczne zetknięcia z warszawską elitą władzy. Jednym z nich była całonocna konferencja o tychże materiałach u trzęsącego wówczas całym przemysłem Eugeniusza Szyra. A tak, właśnie obrady w nocy, to było w ówczesnych ministerstwach modne – no bo ukazywało partyjną wytrwałość w realizacji trudnej misji rządzenia!. U szczytu długiego stołu niezmordowany towarzysz Szyr: bystry, elokwentny, panujący nad meritum obrad, umiejący od razu ustosunkować się do zgłaszanych wypowiedzi (także tej, na którą i ja się zdobyłem).

W erze Gomułki i potem Gierka styki z dygnitarzami zawdzięczałem nie tylko jakimś tam komisjom centralnym poświęconym technologii, ale przede wszystkim nagrodzie państwowej za osiągnięcia innowacyjne mojego zespołu. Zostaliśmy więc przyjęci przez samego towarzysza Wiesława, który manu propria raczył podpisać nasze dyplomy. Owego dnia wprowadzał nas na salony partyjne wiceminister hutnictwa Kaim, który słusznie uznał za stosowne, przed audiencją, szybko zapoznać z realiami ceremoniału nas, nieoskrobanych szaraczków z terenu. A zatem: przytakujcie wszystkiemu, co towarzysz Gomułka ewentualnie powie; nie próbujcie tłumaczyć jakichkolwiek zawiłości technicznych; w żadnym razie nie tonujcie zachwytów na temat pełnego wdrożenia waszych osiągnięć w przemyśle. Z samej uroczystości składania podpisu zapamiętałem to: znad podsuwanego mu dokumentu Gomułka obrócił się do tyłu z wyciągniętą ręką i zażądał, żeby mu dać "ołówek". A więc co?: nie była mu wówczas jeszcze znana nazwa długopisu (który mu stresowani dworacy o sekundę z późno podsunęli)?. Nieważne – zaszczytny akt został dopełniony, a ja oglądałem z bliska charakterystyczny wyraz oblicza Pierwszego Sekretarza (trochę uśmiech, trochę grymas) i stałem się (jako przewodniczący nagradzanego zespołu) adresatem jego słów, wypowiedzianych charakterystycznym głosem (trochę skrzekliwym, brzmiącym jakoś nie tak jak to zwykle brzmi u osób ze środowisk wykształconych).

W dekadzie Gierka znalazłem się bliżej PZPR-owskiej "wierchuszki" już nie sporadycznie, ale w rytmie powtarzających się oficjalnych imprez. Była to konsekwencja wspomnianej wyżej nagrody państwowej. Otrzymałem ją w 1970 roku, dzięki zainteresowaniu (w tym momencie już byłego) ministra hutnictwa, Kiejstuta Żemajtisa. Rozmowy z nim wspominam z sympatią, był chyba w większej mierze promującym innowacje utalentowanym inżynierem, niż partyjnym karierowiczem.

W pewnym okresie tematyka moich prac badawczo-rozwojowych znalazła się na styku z tym, czym zajmował się w Katowicach profesor Adam Gierek (syn!). Jednym z elementów tych kontaktów stał się wyjazd naszej grupki na kongres naukowy w północnych Włoszech. I oto już na lotnisku w Mediolanie czekał na nas ugrzeczniony konsul, a potem limuzyny zawiozły nas do hotelu. Oczywiście była to dla mnie jakże fajna niespodzianka. A sam Adam Gierek zachowywał się jak człowiek dość skromny i rzeczowy, którego bodajże polubiłem. Dziś jest politykiem "lewicy".

W latach 80-tych, kiedy mieszkaliśmy już w Krakowie, należałem służbowo do AGH i nie było już delegacji do warszawskich urzędów. I oto zdarzył się jeszcze jeden, jakże miły, kontakt z dygnitarzem: Mirek Handke, niegdyś członek mojej ekipy dziekańskiej, został wybrany rektorem, a potem powołany na stanowisko ministra edukacji w rządzie Buzka. Jego udział w reformach tego rządu zasługuje, moim zdaniem, na wysoką ocenę, a jego osobistą przyjaźń staram się podtrzymywać, na ile okoliczności na to pozwalają. Teraz nie jest już dygnitarzem, ale pozostaje – tak jak to widzę – ważną osobą.

Upłynęło trochę czasu od zapisu j/w. Jako uzupełnienie tych wspominków, wygrzebię dodatkowo z pamięci pewne incydenty z moich zetknięć z innymi niegdyś dygnitarzami (ale niekiedy wciąż jeszcze ważnymi osobami, o ile pozostają na tym świecie). Najpierw o tych, których zaliczam do bywalców Komitetu Nagród Państwowych w późnym okresie PRLu. Zostałem tam wepchnięty (chyba dzięki protekcji Żemajtisa) na przewodniczącego sekcji metalurgii. Przewodniczącymi byli wybitni profesorowie: Smoleński (z Wrocławia) i Roszkowski, a "współsterującym" tow. Kraśko (chyba wtedy członek biura politycznego PZPR), całkiem rzeczowy i raczej nie agresywny ideologicznie (według mojej fragmentarycznej oceny). W kuluarach KNP otarłem się też raz o ówczesnego premiera Piotra Jaroszewicza, ale bardziej pozostało mi w pamięci to, że na kilku sesjach prezydium siedziałem między Kazimierzem Żygulskim, wówczas ministrem kultury i sztuki, a Jarosławem Iwaszkiewiczem. Tego pierwszego pamiętałem ze Lwowa, ze szkoły handlowej w okresie okupacji niemieckiej, jednakże obaj całkowicie tę dawną znajomość pomijaliśmy, pogadując na inne tematy. A Iwaszkiewicz odzywał się dość rzadko; raz zdecydował się na króciutki żart, wypowiedziany tubalnym głosem tak, aby usłyszeli wszyscy wokół długiego stołu obrad. Chodziło o wniosek o nagrodę dla zespołu prof. Bielańskiego z UJ za prace dotyczące sztucznej inseminacji bydła. Na to Iwaszkiewicz: "biedne krowy!". Śmiechu jakoś nie było (wniosek zresztą przeszedł).

W późnych latach rządów PZPR władze wymyślały m. in. konferencje w sprawie postępu nauki i techniki, w szumnie zwoływanych gremiach o uroczystych nazwach. Uczestniczył w nich nasz profesor Jerzy Grzymek, niegdyś wiceminister i ważny członek partii. Grzymek dostrzegł już wcześniej moją obecność na wydziale i okazywał mi coś w rodzaju sympatii. Właśnie w przerwie jednej z wspomnianych uroczystych konferencji warszawskich, kiedy jedliśmy na koszt państwa dość smaczny obiad, Grzymek aktywnie kręcił się po sali i zdołał ściągnąć do naszego stolika samego szefa obrad, Jaruzelskiego. Tak więc mam w życiorysie elegancki wspólny posiłek z tą, wówczas bodaj najważniejszą, osobą w kraju. Ale z treści obiadowej pogawędki nie zapamiętałem nic.

czwartek, 18 listopada 2010

Nazwisko Kaczyński przewija się teraz nieustannie przez nasze media. Nie jest to mój ulubieniec, chociaż przed laty występ obu bliźniaków w uroczym filmie "O dwóch takich co ukradli księżyc" bardzo mi się spodobał. To właśnie nazwisko jeszcze dawniej poruszyło mnie w czasie lektury głośnej antywojennej powieści niemieckiej o latach 1914-1918 p.t. "Na zachodzie bez zmian". Rzeczywisty autor to Erich Maria Kramer, ale publikował (jak to było kiedyś modne) pod pseudonimem: E. M. Remarque; nazwisko niby francuskie, wzięte z tego prawdziwego pisanego wstecz. Tytuł książki, którą wspominam, to dosłownie komunikat dowództwa niemieckiego z ostatnich dni ówczesnej wojny, już przegranej, ale z utrzymującym się jeszcze zachodnim frontem. Owego dnia na froncie zmian istotnie nie zanotowano, bo to, że ktoś zginął (wśród poległych był właśnie młody bohater powieści), nie miało żadnego znaczenia. Piszę to, aby wskazać inną ważną postać książki, doświadczonego żołnierza nazywanego przez kolegów "Kat" - wzór tego, co według Remarque'a stanowi w czasie wojny jedyną ludzką wartość: Kameradschaft (=koleżeństwo). Otóż pełne nazwisko tego szlachetnego żołnierza (zapewne poborowego z ziemi wielkopolskiej) brzmiało, w pisowni niemieckiej: Katchinsky.

wtorek, 16 listopada 2010

Teraz, w listopadzie 2010, wspominam moje służbowe wypady do Japonii, których było 4. Wszystkie one, o dziwo, przypadały też na listopad, w latach 1978, 1982, 1983 i 1987. Zawdzięczam to swojemu pomysłowi technologicznemu, który nazwałem "Calcar". Chodzi tu o specjalną odmianę materiałów ogniotrwałych, o składzie opartym na tlenku wapnia (calcium oxide) i węglu (carbon). Ten skrót funkcjonował wtedy dobrze – niedługi i trochę tajemniczy, a sama technologia okazała się udana, bo zakupiła ją firma "Harima Co." z Japonii. Tam właśnie objaśniałem tajemnice różnych wariantów Calcaru, pomagałem to uruchomić, jak również zachęcić do przyszłych zastosowań inżynierów ze stalowni głównego klienta Harimy, koncernu Nippon Steel. Określam nazwę Calcar jako trochę tajemniczą, bo w specjalistycznych publikacjach, choć od niej nie stroniłem, nie wyjawiałem najważniejszej zasady całej technologii. Pewnego roku zjawił się u mnie na konsultacje delegowany z (wówczas sojuszniczego) ZSRR młody sympatyczny inżynier, który oglądał to i owo w laboratorium i w hali technologicznej Instytutu Materiałów Ogniotrwałych w Gliwicach. Na koniec swego pobytu zapytał mnie tonem, który sygnalizował poczucie zbyt daleko posuniętego zainteresowania cudzą tajemnicą techniczną: A kalkary – szto eto takoje?. Demonstrując nie udawaną sympatię, poinformowałem go o pewnych zasadach i nawet szczegółach, jednak nie o najważniejszym "triku" procedury technologicznej. On w zamian pokazał mi, jak wiązać krawat w idealnie symetryczny trójkąt - jak powiedział: "po amerykańsku" (skąd on to wiedział?); odtąd zawsze ten sposób stosowałem. A wspomniany "trik" przedstawiłem tylko specjalistom Harimy, nabywcom patentu i licencji wraz ze szczegółami "know how". Do dziś delektuję się efektem, który opis "triku" wywołał na obliczu dyrektora technicznego japońskiej firmy. Nigdy przecież nie widziałem, żeby jakiś "żółtek" poczerwieniał z wrażenia. Późniejszy przypływ korzyści materialnych od naszej socjalistycznej firmy Polservice nie był oszałamiający, bo autorom eksportowanego wynalazku przysługiwało tylko 10 % wartości kontraktu. Ale zostało to wypłacone, i to w dewizach!. I jeszcze wracając do mojej ówczesnej satysfakcji z wymyślenia samej nazwy: dopiero teraz, w erze internetu, dotarło do mnie przez wyszukiwarkę, że zlepek słowny Calcar to niestety nie było nic osobliwego. Są takie nazwy towarów, firm, nawet nazwiska!.

W tej notce pragnę wyeksponować pewien szczególik z japońskich peregrynacji: uważam, że w obcych krajach najbardziej użytecznym dla cudzoziemca słowem w miejscowym języku jest za zwyczaj "dziękuję". Z dawniejszego pobytu w Albanii zapamiętałem właśnie to jedno: "faleminderit". A w Japonii to brzmiało: "arigato'". Zresztą tamtejszy inżynier Yokoyama bąknął mi przy jakiejś okazji, że bardziej elegancko byłoby dziękować słowem "domo". I dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że "arigato'" jest może trochę przekręconą formą portugalskiego "abrigado" = "dziękuję". A to właśnie Portugalczycy pierwsi w historii uruchomili na wyspie Kiusiu handel Europy z Japonią (i nawet udały im się wówczas jakieś nawrócenia na chrześcijaństwo). Na tle tego wyjątkowego słowa budzi się dla mnie podziw dla światowej ekspansji języka Portugalii - tego małego przecież kraju na skraju Europy. Niegdyś werdykt papieża przegrodził południkową linią podziału Amerykę południową, "przydzielając" Portugalczykom wschodnie wybrzeże i teraz 200-milionowa Brazylia mówi ich językiem, urzędowym również w niektórych postkolonialnych państwach Afryki. Z imperium w Azji południowo-wschodniej wypchnęli ich Holendrzy, ale Timor Wschodni nadal używa portugalskiego i związane z dawną metropolią tradycje zapewne trwają jeszcze m. in. w Goa w Indiach i w obecnie chińskim Makao. A Brazylia ostatnio rosła wyraźnie w siłę dzięki udanym rządom prezydenta Luli (została "ululana", jak to zgrabnie określił jeden z naszych komentatorów). I przewiduje się wśród światowych politologów, że stanie się niebawem prawdziwym mocarstwem. globalnym.

piątek, 12 listopada 2010

Niepodległość Polski to ważne wydarzenie w historii Europy XX wieku. Warto dopowiedzieć, że pamięć święta listopadowego trzeba nierozerwalnie łączyć z pamięcią o tym, co nastąpiło później: naszym zwycięstwem w wojnie z bolszewikami. Zacytuję tu ze znanej książki ( Norman Davies: Boże Igrzysko, str. 503) fragment wypowiedzi ówczesnego (chodzi o rok 1920) ambasadora brytyjskiego w Berlinie, lorda D'Abernona: "Bitwa pod Tours uratowała naszych przodków przed jarzmem Koranu; jest rzeczą prawdopodobną, że bitwa pod Warszawą uratowała Europę Środkową, a także część Europy Zachodniej przed o wiele groźniejszym niebezpieczeństwem: fanatyczną tyranią sowiecką". Przedtem, w jesieni 1918 roku, po ustaniu działań wojennych na zachodzie, wokół Rosji już rządzonej przez Lenina, oprócz niepodległej Polski "wybuchły" 4 nowe, małe (w sensie liczby ludności) organizmy państwowe: Finlandia, Estonia, Łotwa oraz skłócona z Polską o Wilno Litwa. Notabene Litwa to jedyna spośród tych czterech, która w dawnych wiekach była państwem, i to silnym. Jest oczywiste, że gdyby nie pokonanie Armii Czerwonej przez naszą, pośpiesznie sformowaną po ponad stu latach nieistnienia, regularną siłę zbrojną, Rosja szybko zrealizowałaby powrót nad całe wschodnie wybrzeże Bałtyku. Na szczęście (w dużej mierze dzięki polskiemu zwycięstwu) musiała z tym poczekać aż do drugiej wojny światowej; dopiero wtedy połknęła trzy spośród wymienionych "maluchów". Czwarty, ten północny (terytorialnie nie maluch!), zdołał formalnie zachować swoją państwowość, tracąc tylko kawał terytorium (z miastem Wyborg); przetrwał aż do rozpadu ZSRR. Ratowała go sprytna, choć nie wolna od upokorzeń, polityka, nazwana "finlandyzacją", czyli: "ograniczenie przez obce mocarstwo swobody polityki zagranicznej innego państwa, w zamian za brak interwencji w jego politykę wewnętrzną". A Łotwa i Estonia mają do dziś wielki problem z mniejszością rosyjskojęzyczną, której liczebność sięga niemal jednej trzeciej obecnego ogółu obywateli tych państw. Dlaczego, do licha, w latach 40-tych tylu Rosjan opuszczało swój przodujący ustrojowo kraj pchając się do tych zacofanych postkapitalistycznych kraików, które towarzysz Stalin łaskawie zgodził się włączyć w skład ZSRR?

Ale wracając do roku 1918, warto przypomnieć, w nawiązaniu do wypowiedzi D'Abernona, że w pokonanych na zachodzie Niemczech tliła się wtedy rewolucja (m. in. rozruchy w Berlinie i Monachium). Zdemoralizowana armia niemiecka na wschodzie nie zdołała się jeszcze wycofać z wielkiego, sięgającego aż po zatokę fińską obszaru, określanego skrótem Ober Ost. Z dawnego imperium Habsburgów wyłaniały się, podobnie jak na północy, mniejsze państwa narodowe. Na Węgrzech zwyciężyła, na szczęście na krótko, parta komunistyczna, którą kierował Bela Kun (właściwie Cohn, z rodziny żydowskiej, wywodzącej się – właśnie z Rosji!). I jeszcze dalej, w Grecji, powstała wtedy partia komunistyczna. Gdyby więc Armia Czerwona zdołała przenieść w głąb Europy płomień światowej rewolucji (po trupie Polski, jak powiedział Tuchaczewski), znalazłaby w tejże Europie licznych sojuszników. A nowe państwa od razu straciłyby prawdziwą niepodległość.

I jeszcze raz o tej wojnie, która uratowała polską niepodległość, cytat z przedmowy A.J.P. Taylora do książki Daviesa p.t. "White Eagle/Red Star": "The war was far more than an episode in East European affairs. It largely determined the course of European history for the next twenty years or more."

poniedziałek, 18 października 2010

Na tle ekspansji angielszczyzny, której powszechność w Polsce odzwierciedla pożyteczne dostosowanie się do światowego trendu, dostrzegam uderzające w niektórych przypadkach cofanie się (czy też lekceważenie) niemczyzny. A oto znamienny lapsus autorstwa satyryka wielce przeze mnie cenionego. Wykoncypował on zgrabny żart polityczny o trzech prezydenckich nazwiskach zaczynających się na K, zestawiając te nasze K ze znaną dyrektywą Hitlera, odsyłającą niemieckie kobiety do: dzieci, kuchni i kościoła, w brzmieniu: Kinder, Küche und Kirche. Ale w tekście czytamy: Kindern oraz Kirsche, czyli pierwsze z tych słów nie jest w mianowniku, a trzecie zamiast "ch" (wymawianego po niemiecku trochę podobnie do naszego "sz") ma "sch" i znaczy pewien owoc. Tak więc autor przez swoją niedoskonałą (a może żadną?) znajomość tego języka, po który pochopnie sięga, obraca hitlerowskie hasło ograniczające aspiracje kobiet w jakiś bezsensowny zestaw: "dzieciom, kuchnia, czereśnia".

I jeszcze coś o przekręconych zapożyczeniach z niemieckiego: dziwnie modne w wypowiedziach komentatorów radiowych stało się stosowanie czasownika o znaczeniu: zrównać, ujednolicić, pochodzącego od niemieckiego "gleichschalten". Tylko jak już się to robi (zapewne dla imponowania oryginalnością doboru słów), to nie wolno się głupio mylić. To spolszczenie ma brzmieć: "glajchszaltować", a nie (jak słyszałem wielokrotnie!): "glajszachtować". Bo jakieś "glei" (zamiast "gleich") nic nie znaczy po niemiecku, a "Schacht" to szyb, i nie ma nic wspólnego z "schalten", w rozumieniu "łączenia".

Na zabawny relikt dawnej inwazji niemczyzny, tej z okresu panowania kajzera na ziemi wielkopolskiej, natknąłem się jako siedmiolatek we Wrześni, w polskiej już szkole, w latach 30-tych. Z entuzjazmem graliśmy na boisku w "policjantów i złodziei", a ta gra w gwarze miejscowych chłopaków nazywała się "ziandary i IPY". Wtedy nie mogłem zrozumieć, skąd się wzięło to dziwne drugie słowo, ale po upływie paru lat zrozumiałem: po niemiecku złodzieje to Diebe (= "ipy"? – chyba tak!). To słowo, choć przekręcone, przetrwało w zabawie dzieci, których ojcowie przepędzili Niemców z ziem zaboru pruskiego w czasie zwycięskiego powstania w 1919 roku.

Pozostając przy moich osobistych odczuciach osobliwości słownictwa narodów wokół nas, pochwalę bogactwo zasobu niemieckich rzeczowników złożonych (często stanowią one zestaw dwu krótszych rzeczowników). W wielu przypadkach oddają one nad wyraz trafnie niektóre szczególne elementy naszego życia. Ale raczej nie lubię wyrażenia "deutcher Organisationsgeist" = "niemiecki duch organizacji" (którego faktycznemu istnieniu trudno zresztą zaprzeczyć). Słyszałem to wyrażenie w latach wojennych, w czasie niemieckiej okupacji Lwowa, wypowiadane z chełpliwym naciskiem. A teraz, w lipcu, zdarzyła się właśnie w Niemczech tragedia (kosztowała życie chyba dwudziestu osób), wynikająca z wręcz z idiotycznej organizacji masowej imprezy. Chodzi o tak nazwaną "love parade" w Duisburgu. Wielki tłum, wchodzący i wychodzący przez jeden jedyny dostępny tunel!. Oto mamy Organisationsgeist tych, którzy odpowiadali za przemieszczanie się uczestników ogromnego zgromadzenia!. Kiedyś potem, jeśli ktoś chciałby zaprzeczać powszechności tego "ducha" wśród niemieckich instytucji, mógłby przypominać duisburski tragiczny festiwal. W takiej polemice byłby to Volltreffer – by użyć jednego z wyżej wspomnianych rzeczowników (jakże często wygłaszanych dawno temu, w czasie wojny, w opisach niemieckich zwycięskich bitew).

W latach sowieckiej dominacji w naszej części Europy podział Niemiec na NRF i NRD nie pociągnął za sobą zróżnicowania w obszarze języka. Ale niekiedy szumiały nienawistne namiętności, z czym spotkałem się pewnego razu w Bułgarii, w czasie górskiej wycieczki na szczyt Musały (to najwyższy szczyt Bałkanów). Zdarzyła mi się tam przelotna rozmowa z młodą, wielce wysportowaną Niemką z NRD. W pewnym momencie, nie pamiętam w jakim kontekście, użyłem określenia Westdeutschland – Niemcy Zachodnie, która to republika niemiecka była wówczas powszechnie uznawana w świecie, inaczej niż ta z sowieckiego "obozu pokoju", nazwana w tymże obozie Niemiecką Republiką z przymiotnikiem (cha, cha!) Demokratyczną. Otóż na wypowiedzianą przeze mnie nazwę tamtej większej części Niemiec patriotka enerdowska wpadła w złość i zakończyła swoją polityczną tyradę (a także naszą pogawędkę) zawołaniem: Wir verlangen Anerkennung! = żądamy uznania! (dyplomatycznego). O co jej chodziło?. W Bułgarii, a także w ówczesnej Polsce, NRD to uznanie miało, z nadania ZSRR. No, ale teraz już nie istnieje. A język pozostał wspólny, na całym obszarze Niemiec.

Spośród niemieckich rzeczowników złożonych wspomnę jeszcze ten najgroźniejszy, który poznałem w latach wojny: Sonderdienst = służby specjalne. Ludzi w mundurach z literami SD kojarzyliśmy wtedy z największym zagrożeniem, większym niż w przypadku policji ulicznej – Schutzpolizei, a nawet jeszcze innej, starannie omijanej – Sicherheitspolizei, policji bezpieczeństwa. Dzisiaj, w wolnej Polsce, trochę mnie bawi to, że mamy w komplecie naszych demokratycznych partii także taką z emblematem SD.

Wśród skrótów literowych bawi mnie także zgrabna dezaprobata naszej współczesnej Europy dla gospodarek tych jej państw członkowskich, które najgłębiej pogrążyły się w kryzysie: Portugal + Ireland + Greece + Spain = PIGS. A na tym tle Polska błyszczała w środku czerwonej mapy kurczących się gospodarek europejskich jako jedyna zielona wyspa o rosnącym dochodzie narodowym – a więc na pewno nie świnka!.

poniedziałek, 27 września 2010

Do kotłowaniny medialnej, która trwa nieprzerwanie od kwietniowej tragedii smoleńskiej, dorzucam jedno: odsunięto na bok Katyń. M. in. oburza mnie, gdy w polemikach używa się ciągle słowa "rodziny" wyłącznie w odniesieniu do krewnych tych 96-ciu ofiar. A rodziny katyńskie?. W aspekcie naszej polityki zagranicznej niemal kompletnie zagłuszono wielki sukces Polski, jakim jest odrzucenie przez władze Rosji utrzymywanego aż do teraz bezwstydnego kłamstwa. A dziesiątki milionów Rosjan nadal nie wierzą lub nie chcą przyznać, że to NKWD wymordowało tysiące polskich oficerów (dla mnie, w szerokim rozumieniu, towarzyszy broni mojego poległego na froncie ojca) i innych członków naszej przedwojennej elity. Otóż te dzisiejsze moskiewskie władze starają się prawdę o zbrodni katyńskiej upowszechnić w całym kraju. Jest to element wspomagający szeroką akcję modernizacji, która przecież wymaga także "destalinizacji" w umysłach wielkiej masy zwykłych Rosjan. To dla nas ogromna korzyść na przyszłość, ale czy o tym się teraz u nas wzmiankuje?. Wracając do rozważań dramatu na lotnisku w Smoleńsku dodam, że za ofiarę, której w największym stopniu należy przypisać związek z walką o prawdę o Katyniu, uważam prezydenta nie tego, któremu chce się wznosić pomniki, ale Ryszarda Kaczorowskiego – postaci reprezentującej emigracyjny rząd w Londynie. To tamten rząd, ukonstytuowany przy prawnym współdziałaniu prezydenta Ignacego Mościckiego, zapewnił dalsze sojusznicze istnienie w obozie aliantów Polski, okupowanej przez Niemcy i Sowiety.

piątek, 17 września 2010

Garść refleksji na temat "czarnej Afryki".

To określenie dotyczy subsaharyjskiej części kontynentu, tej zamieszkałej głównie przez ludność nazywaną zgodnie z political correctness "czarnoskórą", a w USA jeszcze bardziej elegancko: "Afroamerykanami". Ja nie będę tu poprawny politycznie, zwłaszcza że i tak moje "refleksje" zawierają wiele krytyki w odniesieniu do tych wielkich grup ludzi, których nazywam, po staremu, murzynami. Jeszcze wstępna informacja; mało kto wie, że nazwa "czarna Afryka" nadana została tym ziemiom przed ponad tysiącem lat, nie przez Europejczyków, ale przez muzułmańskich handlarzy niewolnikami, bogacących się na zagarnianiu i sprzedawaniu żywego "czarnego" towaru.

Przed pół wiekiem nastąpił prawdziwy "wybuch" murzyńskich państwowości – element wielkiego procesu dekolonizacji Afryki. I co?. Jak to teraz (a właściwie od dawna) oceniam – efekt żałosny. Po pierwsze, powstały formalne organizmy polityczne, o bezsensownie (często po liniach prostych) wytyczonych granicach – relikt granic kolonialnych. Po drugie – zaczęły się wojenki i wojny, a także masowe rzezie na bazie etnicznej (jak w Nigerii i Ruandzie/Burundi) i dalej: krwawe walki kacyków o władzę, oszustwa i przemoc w niby-wyborach, rządy syna-prezydenta po ojcu-prezydencie, gwałty na kobietach w czasie konfliktów zbrojnych itd. Nie wygasło to i dziś, w 21 wieku: kiedy to piszę, kotłuje się akurat w Kenii, a dzięki wymuszonym przez sąd zeznaniom powszechnie znanej czarnoskórej modelki Naomi Campbell przypomniano całemu światu o wojnach i masowych rzeziach pod wodzą Taylora – niegdyś prezydenta Liberii. Tej Liberii, która, zgodnie z nazwą nadaną jej przed półtora wiekiem przez ruch zwalczających niewolnictwo Amerykanów, miała stać się państwem wolności. Chyba wszędzie w Afryce "wolne wybory" nie odpowiadają temu, czego się od nich oczekuje.

A oto moja teza, dlaczego tak się dzieje. W czarnej Afryce nie mogły uformować się praworządne państwa, bo, inaczej niż w Europie, nie istnieją tam narody. Jak wiadomo, mówiąc w wielkim uproszczeniu, istnienie tychże zależy od pewnego rodzaju zbiorowej świadomości na danym terytorium, od tradycji historycznej i (co może stanowi "conditio sine qua non") – narodowego języka (mimo trwania lokalnych dialektów). Bez spełnienia takich warunków dla rozwoju normalnego państwa, używa się różnych innych określeń ludzkich zbiorowości: ludy, plemiona, szczepy, klany. Jak to jest w murzyńskiej Afryce, gdzie w mowie codziennej dominuje ponad 400 języków grupy bantu?. Wyliczę na podstawie encyklopedii urzędowe języki poszczególnych państw (a raczej przyporządkuję państwa do języków niegdysiejszych kolonii, w dość chaotycznej kolejności). Angielski: Gambia, Sierra Leone, Liberia, Ghana, Nigeria, Kenia, Uganda, Tanzania, Zambia, Zimbabwe, Malawi, Botswana, Lesotho, Suazi. Francuski: Senegal, Gwinea, Wybrzeże Kości Słoniowej, Burkina Faso, Niger, Togo, Benin, Rep. Centralnej Afryki, Dem. Rep. Konga, Kongo (Brazzaville), Gabon. Portugalski: Gwinea Bissau, Angola, Mozambik. Hiszpański: Gwinea Równikowa. W Kamerunie, wykrojonym z dwu odrębnych kolonii, francuski i angielski. W Rep. Pd. Afryki urzędowe są: afrikaans (pochodzący z holenderskiego) i angielski. Na Madagaskarze: malgaski (z rodziny języków austronezyjskich) oraz francuski. Na wyspach wokół Afryki są w użyciu języki kreolskie, portugalski (na zachodzie) i arabski (na wschodzie), który to język oczywiście ogarnął już dawno, na północy, ogromny obszar Afryki niemurzyńskiej. Na tym obszarze wyróżnia się wielkie państwo, Etiopia, z językiem urzędowym jednego ze swoich ludów – amharskim (a w użyciu jest też angielski). I jeszcze dawna kolonia włoska i angielska, Somalia: urzędowy somalijski, a w użyciu: arabski, angielski i włoski. Na koniec wymienię, na tle zdominowania nowych państwowości czarnej Afryki przez języki dawnych kolonizatorów, kilka pocieszających szczegółów: współurzędowy język tswana w Botswanie, chichewa w Malawi, sesuto w Lesotho i również współurzędowy suazi na obrzeżu Pd. Afryki.

Nie mogę pominąć w tych rozważaniach dwu niewielkich państw murzyńskich w rejonie Karaibów. Przed dwustu laty wywalczyli niepodległość, spod władzy napoleońskiej Francji, czarni niewolnicy na Haiti. Ich językiem jest oczywiście francuski, żadnych afrykańskich nie znają. A ich państwo?. Żałosne dwa stulecia walk murzynów z mulatami, brutalnych rządów niby-prezydentów, obsesyjnie otaczających się przepychem. I Jamajka, dawna kolonia brytyjska, od pół wieku niepodległe państwo, oczywiście z językiem urzędowym angielskim. Sławne triumfy i rekordy świata w biegach krótkich (podobne ten lud ma jakieś szczególne walory w genach regulujących działanie mięśni nóg, brawo!). Ale ich rządy?. Wstyd, właśnie było w świecie głośno o skandalach finansowych, a podejrzanego premiera popiera, jak głosi prasa, znaczna część ludności.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Rozpętała się draka w związku z wypychaniem z Francji Cyganów, którzy tam nabroili, z powrotem do Rumunii i Bułgarii. Właśnie stamtąd przenieśli się oni niedawno do kraju lepszego bytowania (oferującego też więcej rozmaitych okazji). Wolno im, są przecież teraz obywatelami całej Europy. Na tle tego zdarzenia, mnie osobiście zniesmacza nasza nadmierna "political correctness", zgodnie z którą mamy ich nazywać Romami - tak określają oni siebie samych: "Roma" (nie jestem pewien, czy we wszystkich dialektach swojego języka). Tak też nazwano ich po angielsku (nie "gipsy"), jak właśnie teraz usłyszałem w wiadomościach BBC. A przecież to nazwa stolicy Włoch i starożytnego Rzymu! (który już zaprotestować nie może). Jest również prowincja Emilia-Romania; czy i ją mamy jakoś kojarzyć z ludem, który niegdyś do nas aż z Indii przywędrował, a nie cieszy się najwyższym prestiżem?. O rosyjskiej dynastii Romanowów już nie wspominam, ale, co najważniejsze, rumuńskie państwo nazywa się urzędowo: Romania. Więc państwo Romów?. Zresztą, dlaczego poprawność polityczna nakazuje akurat w przypadku Cyganów zmieniać określenie ich grupy etnicznej od dawna funkcjonujące w innych językach?. Przecież członkowie najliczniejszego narodu współczesnej Europy, Deutsche, nie obrażają się, gdy mówi się o nich we Włoszech Tedesci, w Anglii wywodzi się ich nazwę od ludu Germanów, a we Francji i Hiszpanii - od Alemanów. Nie budzi też zastrzeżeń nazwa Niemcy (w różnych brzmieniach słowiańskich), chociaż dawno temu mogła nie być przychylna (jak się zdaje oznaczała, że ci ludzie nie mówią, jak należy, czyli nie po naszemu). Ponadto, mimo obecnej przesadnej mody na correctness, nie wyrugujemy przecież takich utrwalonych słów, jak "cygaństwo", czy "ocyganić", a także nieobraźliwe "cyganeria" (= bohema). A opera Straussa "Zigeunerbaron"?. Oraz liczne śpiewane po polsku fajne teksty: Cyganko miła..., Ech, wy Cyganie..., Cygan jest wolny, on nie zna pana..., z rymem ...Cygana itd. I na koniec: na tle wątpliwości co do nazewnictwa nie odbierajmy hiszpańskim cyganom (Gitanos) wyrazistości ich atrakcyjnych związków z andaluzyjskim folklorem flamenco.

środa, 25 sierpnia 2010

Najpierw osobista refleksja na temat aktualnej postawy naszego cywilizowanego świata wobec niewybaczalnej zbrodni hitlerowskiego ludobójstwa - masowej zagłady europejskich Żydów, Holocaustu. Wciąż pamiętam dwu moich przyjaciół ze szkoły średniej we Lwowie z początku lat wojennych (1940-41), których pochłonęła potem eksterminacja ludności żydowskiej po wkroczeniu wojsk niemieckich; i swoją radość, gdy spotkałem na ulicy po przejściu frontu, w 1944 r., dwu innych kolegów, którym udało się uratować. Uważam, że pamięć o tym, co oznaczał Holocaust, słusznie jest utrzymywana w pamięci młodszych pokoleń i w Europie, i w Ameryce. Jednak w dzisiejszej postawie części (może niewielkiej?) środowiska żydowskiego dostrzegam coś w rodzaju aspiracji do wyłączności krzywd doznanych przez ten naród. Napotykam jak gdyby wyciszanie, lub nawet gniewne pomijanie wymiaru masowych zbrodni na nieżydowskich grupach ofiar obozów koncentracyjnych: Polakach, Cyganach oraz obywatelach ZSRR, także żołnierzach w obozach jenieckich. Dlaczego?. Bo te "nie aż tak masowe" akty ludobójstwa zmniejszają wymiar historyczny Holocaustu? Bo tylko o nim świat ma obowiązek zawsze pamiętać? Nie zgadzam się z ewentualnymi próbami "hierarchizacji" wymiarów działań masowej zagłady różnych grup ludzi, organizowanych niegdyś przez władze różnych państw. I oto co wyczytałem niedawno (na fali zainteresowania Jemenem i Arabią południową jako "wylęgarnią" terrorystów) z "Encyklopedii Historycznej Świata". Cytuję (tom XI, str. 70): Około IV w. naszej ery (dodaję: to znaczy 3 wieki przed islamem) w państwie Himjaru rozpowszechniła się religia chrześcijańska. Ośrodkiem chrześcijaństwa na Półwyspie Arabskim stało się miasto Nadżran (obecnie w Arabii Saudyjskiej). W V w. założono tam biskupstwo monofizyckie. Niedługo potem w Himjarze pojawiły się wpływy judaizmu, co doprowadziło do konfliktu między w większości chrześcijańską ludnością a władcami, którzy przyjęli religię żydowską. Najsłynniejszym żydowskim królem Himjaru był Zu Nuwas, panujący w I połowie VI w. Władca ten rozpoczął prześladowania wyznawców chrześcijaństwa (o rzezi chrześcijan z Nadżranu wspomniano także w Koranie). A więc: w starożytności i średniowieczu zdarzały się rozmaite rzezie, które można porównać (oczywiście przy zachowaniu wszelkich proporcji) do współczesnych aktów ludobójstwa; niektóre dotyczyły też Żydów. Ale rzeź w Jemenie ma tę szczególną cechę, że dokonała jej akurat władza żydowska na ludności odmiennej wiary. Jeśli o niej wiemy, to trudno przytaknąć postrzeganiu Holocaustu jako właściwie jedynego godnego historycznej pamięci aktu masowej zagłady.

poniedziałek, 12 lipca 2010

Albania

To nie był mój pierwszy w ogóle wyjazd za granicę, ale na pewno pierwszy taki, który w pewnej mierze spełniał marzenia o egzotycznych podróżach. W tych marzeniach tkwił m. in. element fascynacji ciepłą plażą morską, a najbliższym regionem świata, który mógł to zaoferować Polakom, były wybrzeża śródziemnomorskie (no i jeszcze ich przedłużenie – morze Czarne). I właśnie, dość nieoczekiwanie, nadarzyła mi się w 1955 roku delegacja służbowa do Albanii. Nie było to, co prawda, maksimum uciechy (jakie stanowiłyby wakacje rodzinne na przykład w Grecji lub we Włoszech), ale niewątpliwie zaspokajało tęsknotę za egzotycznym przeżyciem. Polska młodzież 21-go wieku, która bez trudności kręci się po całej Europie i nie tylko, przypuszczalnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki wyczyn stanowił w PRLowskim świecie taki wyjazd faceta bezpartyjnego. Zazdrościli mi tego różni szefowie PZPRowcy, ale tu były niezbędne – właśnie! – kwalifikacje nie tyle polityczne, ile fachowe, a tych oni nie mieli, a ja tak! (chociaż, muszę wyznać, dopiero od niedawna). Moja znajomość technologii materiałów ogniotrwałych w momencie ukończenia studiów chemicznych na politechnice przed sześciu laty była dokładnie zerowa, ale miałem pewną przewagę nad większością inżynierów tej branży: języki. Niejeden z nich wprawdzie znał, tak jak ja, niemiecki, ale już rosyjski – mało kto, a angielski – dosłownie nikt. Umiejętności językowe pomagały mi wgryzać się pośpiesznie w tematykę branżową i wkrótce mogłem jako tako dorównać starszym kolegom w znajomości tego jej działu, który w polskim przemyśle dominował: materiałów szamotowych; ich też dotyczyło pierwsze pół tuzina moich publikacji. Ale z początkiem lat 50-tych pojawiło się w tymże przemyśle wyzwanie, dzięki któremu wyrosłem na eksperta, o którym ci starsi wiedzieli, że może ich zagiąć: zasadowe materiały ogniotrwałe, zwłaszcza dla produkcji stali (no, bo czołgi). Wytwarza się te materiały nie z glin (jak "szamotkę"), ale z tlenków o bardzo wysokiej temperaturze topnienia, wśród których najważniejszy jest MgO. Towarzyszą mu cztery domieszki, zawarte w bardzo małych ilościach, ale rozstrzygające o walorach użytkowych wyrobów. Panują tu skomplikowane zależności wynikające z wzajemnych proporcji składników, które poznałem i nauczyłem się je wykorzystywać w aspekcie technologii dzięki publikacjom brytyjskim. Wiąże się z tym interpretacja t. zw. diagramów równowagi fazowej w wysokich temperaturach – wiedza zaiste ezoteryczna dla moich kolegów po fachu; ja jednak znalazłem do niej dostęp w znakomitym, wydanym w USA zbiorze "Phase Diagrams for Ceramists" (a wielu ceramików u nas boi się tych dziwnych trójkątów pokrytych tajemniczymi liniami). Właśnie w roku albańskiej delegacji mój status specjalisty został przypieczętowany ukazaniem się mojej pierwszej książki: "Magnezytowe materiały ogniotrwałe", wydanej w Stalinogrodzie, 1955. Tu dygresja: trzymam to dzieło na widocznym miejscu, bo jego okładka stanowi znamienną migawkę z dziejów PRL. Pewnie nie znacie wymienionego wyżej miasta, a ono istniało, chlubiąc się swą nazwą, wyrażającą cześć dla zmarłego w 1953 roku geniusza ludzkości. Później, niestety, przechrzczono Stalinogród z powrotem na burżuazyjne Katowice.

Więc jak to wszystko ma się do Albanii?. Otóż: z tego właśnie kraiku sprowadzaliśmy rudę chromową (chromit) do rozwijanej z socjalistycznym rozmachem produkcji takiej odmiany zasadowych wyrobów ogniotrwałych, która obok MgO zawiera jako główny składnik tlenek chromu. A wraz z tą rudą, niestety, wchodzi do materiału magnezytowego nowy komplet wspomnianych wyżej wrednych domieszek, których relacje ilościowe przyprawiają technologa o ból głowy. I w tych relacjach, jak już się pochwaliłem, byłem biegły właśnie ja – autor książki i specjalistycznych artykułów. Najbardziej wredną wśród tych wrednych domieszek stanowi SiO2 z krzemianów, obecna w obu podstawowych surowcach – zarówno w tym chromicie od albańskiego despoty towarzysza Envera Hodży, jak i w magnezycie, sprowadzanym z jeszcze bardziej odległego raju, znad Pacyfiku, od ukochanego przywódcy Kim Ir Sena. Notabene, do Korei Północnej nigdy mnie nie oddelegowano (a udało się to po latach Adasiowi, ale oczywiście nie w sprawach jakichkolwiek surowców).

Więc trzeba było zorientować się, czy można poprawić jakość dostaw albańskiego chromitu do Polski – aby zawierały mniej krzemionki. Właściwie od początku dało się przewidzieć, że ta domieszka gromadzi się głównie w najdrobniejszej frakcji rudy, bo zawarte w tej skale krzemiany kruszą się łatwiej, niż składnik główny. Niemniej, potrzeba zorientowania się na miejscu było wystarczająco uzasadniona, aby wysłać eksperta.

Trasa mojej podróży wiodła przez Bukareszt do portu w Konstancy, potem sowieckim statkiem przez tureckie cieśniny i wokół Grecji do adriatyckiego portu Durres i stąd już bliziutko do Tirany. Jazda pociągiem ze Śląska do Bukaresztu była najdłuższa w moim dotychczasowym życiu i, rzecz jasna, pełna wrażeń – tak jak i kilkudniowy pobyt w rumuńskiej stolicy. Mieszkałem w hotelu tuż obok okazałego centralnego placu, łaziłem trochę po mieście i parkach, na obiad zamawiałem bardzo dobry "Wiener Schnitzel" (coś jak nasz kotlet schabowy). W muzeum natrafiłem na wystawę meksykańskiego (silnie lewicującego) malarstwa, z obrazami tej miary mistrzów, co Rivera i Siqueiros. Zwiedzanie Bukaresztu musiało się oczywiście zamknąć w nieprzekraczalnym czasie, bo miałem bilet na statek "Krym" na określony dzień i godzinę, a czas odjazdu pociągu do Konstancy też nie zależał od moich kaprysów. Zaplanowałem dojazd do bukareszteńskiego dworca ( po rumuńsku "gara" – to sobie zawczasu przygotowałem)

tramwajem z przystanku położonego na tyle blisko mojego hotelu, abym nie musiał zbyt daleko wlec się z walizką. O taksówce nawet nie myślałem, bo nie wiedziałem, czy łatwo taki luksus sobie zorganizować w socjalistycznym kraju, a poza tym moje diety na Bukareszt były skąpe. Zapłaciłem rachunek i opuściłem hotel z dużym zapasem czasu, ale na przystanku powstał problem: na wozach tramwajowych nie było napisów ze słowem "gara". Czas uciekał, zacząłem się w końcu dopytywać, po niemiecku nie szło, ale uchwyciłem powtarzane z naciskiem słowo "czincz" – a więc pięć! Ale piątka nie nadjeżdżała niepokojąco długo, i olśniło mnie dopiero kiedy zjawiła się druga z kolei, czy nawet trzecia piętnastka. Wsiadłem, dojechałem, pociąg do Konstancy nie miał opóźnienia, zdążyłem się zaokrętować. A ta pułapka rumuńskich liczebników jest następująca: 15 wymaga dodania do 5 osobnego słowa: "spryzeczy" (= "ponad 10"). Tego oczywiście nie byłem w stanie uchwycić w potoku słów moich uprzejmych informatorów na przystanku (potem, w Albanii, szło mi nieco lepiej z innym językiem romańskim – włoskim).

Na statku pasażerskim znalazłem się właściwie po raz pierwszy w życiu (bo jakichś tam przybrzeżnych wycieczek na Bałtyku nie ma co liczyć). Już na początku rejsu, na morzu Czarnym, przekonałem się (z odcieniem satysfakcji), że jestem bardziej odporny na kołysanie, niż wielu innych. "Krym" był chyba statkiem odkomenderowanym (w owym czasie) niemal wyłącznie do kontaktu osobowego pomiędzy blokiem satelitów z ZSRR na czele i oddzielonym terytorialnie albańskim sojusznikiem. Stąd też spotkałem wśród pasażerów (także w rejsie powrotnym) wielu Albańczyków. Właśnie oni (naród żyjący głównie na wyżynach) szczególnie kiepsko znosili warunki sprzyjające chorobie morskiej i to mi się zdarzyło zobaczyć na pokładzie – wychylanie się za burtę (z wiadomego powodu). Raz czy dwa wypadło tak, że rezydowałem w jadalni okrętowej jako jedyny konsument śniadania.

Przepłynięcie Bosforu stanowiło przeżycie wielce interesujące, podobnie jak rejs przez morze Marmara i potem obserwacja typowo śródziemnomorskich, bezleśnych grzbietów wyniosłości ciągnących się wzdłuż brzegów cieśniny dardanelskiej. Ale to, co mię wręcz zachwyciło, następnego dnia, to szafir morza Egejskiego, tworzący efektowną kompozycję kolorystyczną z bielą piany za rufą statku. Delfiny też się pokazały, a jakże. Adriatyk, na który wpłynęliśmy pod koniec podróży, nie był już tak urzekający – jego kolor wydał mi się raczej zielonkawy. Port docelowy stanowiło Durres – miasto z piaszczystą plażą, odgrodzoną od północy wyniosłym, stromym grzbietem skalnym, wcinającym się w morze. Od razu po wylądowaniu zostałem potraktowany jak osoba znacząca (prawie jak VIP, ale to określenie poznałem dopiero później, w portach lotniczych); czarna limuzyna polskiej ambasady zawiozła mnie do stolicy, do hotelu Dajti, któremu warto poświęcić parę zdań. W owym czasie, jak również w następnych latach, nie było w Tiranie alternatywnego lokum, w którym przyjezdny cudzoziemiec mógłby otrzymać przyzwoite zakwaterowanie i takież wyżywienie. Hotel ten został wybudowany przed wojną przez panujących w Albanii Włochów i obficie ozdobiony płytami z białego karraryjskiego marmuru (widać faszyści mieli skłonność do przepychu w wybranych miejscach – nie inaczej niż władze naszego socjalistycznego obozu). Dajti to nazwa malowniczego pasma górskiego o stromych wapiennych stokach okalającego stolicę od wschodu. Mój pokój mieścił się na piętrze i każdego dnia wielokrotnie wędrowałem tam i z powrotem po szerokich schodach, odgrodzonych masywną kamienną poręczą, nakrytą pasmem marmurowych płyt. I na jednej z tychże płyt natrafiłem na – nikt nie zgadnie! – znamienną pamiątkę po pobycie w tym lokalu radzieckich sojuszników Albanii. Oto jakiś komandir, a może dygnitarz partyjny (a nie jakiś "sowietskij prostoj czełowiek", bo to byłyby dla takiego za wysokie progi), zapewne rozochocony wiadomo czym, postanowił pozostawić nie do zatarcia ślad swojego tu pobytu. A więc – wyrył na jednej z płyt trzy ogromne, długie na dłoń, rosyjskie bukwy (=litery), składające się na wyraz z grupy "anatomicznych": niby żart, ale mało subtelny nawet jak na ZSRR, a dla takich jak ja, mówiąc wprost, chamski wybryk pijaka. Zapewne obsługa hotelu, po zorientowaniu się w znaczeniu tego słowiańskiego słowa, chciała się napisu pozbyć, ale zadanie było niewykonalne: wapień to dość miękki kamień, więc autorowi żartu udało się wyryć litery głębokimi bruzdami, a sprowadzenie płyty na wymianę od włoskich imperialistów było politycznie nie do pomyślenia. Zresztą, chyba mało kto z miejscowych mógłby uduchowione przesłanie tych trzech bukw odcyfrować, a wobec tego bardziej kłopotliwe niż sam napis byłoby to, że poręcz bez jednej płyty paskudziłaby wystrój hotelu. A zatem napis pozostał, co niniejszym mogę poświadczyć, bo zjawiłem się tam ponownie za rok (w 1956), jako członek polskiej delegacji pod wodzą wiceministra hutnictwa Z. Tokarskiego; oczywiście, trwanie tego trzyliterowego zawołania reprezentującego sowiecką kulturę ubawiło mię nienajgorzej.

Niepowtarzalnym walorem hotelu Dajti i, w znacznej mierze, także centrum Tirany, była – mało kto zgadnie – woda z kranu! Tak jest – z piętra hotelu można było oglądać od strony wschodniej potężny rurociąg na wapiennej stromiźmie wysokiego górskiego pasma (właśnie tego, któremu zawdzięczał hotel swą nazwę), zasilający sieć wodną stolicy. Na taką wodę wodociągową nie natrafiłem w żadnym mieście spośród tych, w których zdarzyło mi się w życiu pobyć. Nie tylko czyściutka, krystalicznie przejrzysta i chłodna, ale prawdziwie żródlana w smaku i woni – no bo płynęła wprost z górskiego strumienia. Tu warto dodać, że dawna Tirana (sprzed dziesięcioleci) rozrastała się w okolicy bagiennej, bez przyzwoitego zaopatrzenia w wodę.

Wstępnym zadaniem mojej albańskiej misji była inspekcja na miejscu, a więc przyjrzenie się technologii pozyskiwania rudy chromowej w kopalni odkrywkowej w Bulquize. Jest to miejscowość położona w górach daleko na południu Albanii, w rejonie miasta Girokastra. Taka kilkudniowa podróż służbowa samochodem miała dla mnie w znacznej mierze smak wyprawy krajoznawczej. Dość szybko minęliśmy (bez zwiedzania) Elbasan, kierując się początkowo na wschód, w stronę jugosławiańskiej granicy, która przecina znaną atrakcję turystyczną tej części Bałkanów – jezioro Ohrid. Przewidziałem taki przebieg trasy i zabrałem ze sobą kąpielówki; poprosiłem kierowcę o krótki postój blisko brzegu, w tym miejscu łatwo dostępnego, i z wielką satysfakcją zaliczyłem sobie tę egzotyczną kąpiel. Pływałem dość długo (chociaż woda była nie tak ciepła, jak się spodziewałem), przesuwając wzrok wzdłuż przeciwległego, jugosłowiańskiego krańca jeziora, z bezleśnym (jakby pustynnym) pasmem gór Galicica w tle. Dalszy etap podróży też był pewien wrażeń. Do Bulquize podjeżdżaliśmy wąską, krętą drogą, wyrąbaną w prawie pionowym zboczu góry, nad rozległą przepaścią, bez żadnej bariery. Czasem zza występu skalistej ściany wyłaniała się dość nagle ciężarówka z ładunkiem rudy chromowej i trzeba było się z nią minąć, sunąc po skraju drogi; wtedy, patrząc w prawo, miałem tuż pod sobą otchłań – zdarzało się więc trochę emocji.

Wrażenie dzikości scenerii nie ustępowało także po dotarciu do celu służbowej podróży. Kopalnia odkrywkowa – kamieniołom na skalnym płaskowyżu, wokół trochę zabudowań, urobek ładowany przez maszyny wprost na niewielkie ciężarówki, takie jak te sowieckie z czasów wojennych; nie dostrzegłem jakichkolwiek możliwości organizacyjnych oddzielania na miejscu miałkiej frakcji rudy. Stanęło na tym, że trzeba będzie odsiewać ją dopiero po przewiezieniu do portu w Durres, przed załadowaniem na polski statek.

W Bulqize musiałem przenocować: w parterowym kamiennym baraku, który można nazwać hotelem, przydzielono mi coś, co można nazwać pokojem. W tym też hotelu (niewątliwie nie aspirującym do standardu "Dajti") zetknąłem się po raz pierwszy z bałkańskim modelem "ustronnego miejsca": otwór w kamiennej podłodze pomiędzy płytami, których powierzchnia zapraszała karbowanym kształtem kamiennych stóp. Nie zapraszał widoczny tam brud, ale to nie stanowiło chyba immanentnej cechy samego modelu.

Moja wyprawa na południe Albanii objęła jeszcze dalsze elementy krajoznawcze: zwiedzenie (co prawda przelotne) Girokastry i Korczy. Nazwy tych miast są godne zapamiętania w związku z epizodem wojennym na przełomie lat 1940/41. Mussolini przerzucił wtedy do podbitej Albanii prawie tuzin dywizji i zaatakował stąd Grecję, licząc na łatwy triumf swojego imperium. Jednak napad skończył się żałośnie i w toku kontrofensywy Grecy zajęli m. in. właśnie wymienione dwa miasta. Włochów wydobył z opresji dopiero podbój Jugosławii i Grecji przez Niemców na wiosnę 1941. Jeśli chodzi o moją podróż w te okolice, to niestety nie objęła ona Himary, kreowanej w owym czasie na pierwsze prawdziwie śródziemnomorskie kąpielisko w obozie socjalistycznym. Tak więc nie zdołałem w czasie obu moich delegacji albańskich popływać w błękitnym morzu, widzianym wcześniej z pokładu statku; udało mi się jedynie skorzystać z kąpieli w zielonkawym Adriatyku – później, na plaży w Durres.

Dla zainteresowanych starożytną przeszłością tych terenów (a ja mogłem się za takiego uważać) atrakcją były ruiny greckiego miasta Apollonii w pobliżu portu Vlora. Udało mi się ten objekt zwiedzić, a nawet sporządzić jaką taką dokumentację fotograficzną. Jak na owe czasy i warunki, mogłem to sobie poczytać za osiągnięcie - niedostępne dla zwykłych obywateli PRL. Do wrażeń mających odcień egzotyki mogę też zaliczyć relacje z mieszkańcami Albanii.

Pierwszych spotkałem na statku i były to osoby wracające do tego kraju po studiach w Polsce – swobodnie posługujące się naszym językiem, przyjazne i jak gdyby nieodróżniające się od nas obyczajowo. Od jednego z tych studentów usłyszałem co nie co o mentalności jego narodu – o ich solidarności, o tym że Albańczycy poza krajem trzymają się razem i są gotowi do wzajemnej pomocy. Płynęła też "Krymem" pewna absolwentka którejś z naszych uczelni – malutka, czarniawa, zdecydowanie niebłyszcząca urodą, ale miła i rozmowna. Dała mi swój adres i prosiła, abym ją odwiedził w ich domu w Tiranie. Zrobiłem to pewnego dnia, ale przebieg wizyty mnie zaskoczył. Ojciec rodziny nie patrzył na mnie przychylnie, rozmowa się nie kleiła nie tylko z powodu mojej nieznajomości języka, ale także dlatego, że potencjalna tłumaczka - ta mała Albanka - nie zachowywała się teraz jak osoba, która mnie kiedyś zaprosiła. Szybko się wyniosłem. Po latach przeżyłem w Indiach trochę podobną sytuację. Musiałem podyktować miejscowej sekretarce ofertę dostawy dla hinduskiej firmy kompletnej fabryki materiałów ogniotrwałych – u niej w domu, w godzinach popołudniowych, sprawa była pilna. Siedliśmy w jednym z pokojów przy maszynie do pisania, ale nie sami. Jej ojciec od razu otworzył szeroko drzwi do sąsiedniego pokoju i usadowił się tak, aby nas stale widzieć. Tkwił na tym posterunku nieprzerwanie, aż skończyliśmy pracę. Nie sądzę, aby nas oboje o cokolwiek zdrożnego podejrzewał, ale chyba orientalny obyczaj nakazywał mu pilnować dziewczyny nawet w sytuacji tak bezspornie profesjonalnej. Tamże, w hotelu w Kalkucie, mieszkałem we wspólnym apartamencie i zaprzyjaźniłem się z delegowanym razem ze mną innym ekspertem naszej centrali handlowej CEKOP – inż. Piotrowskim. Tu wraca motyw albański, bo córka Piotrowskiego (notabene, śliczna dziewczyna) zakochała się swego czasu w studiującym w Polsce Albańczyku. Nie pomogły argumenty, perswazje, lamenty obojga rodziców – ślub i wyjazd do kraju pana młodego. Byłem świadkiem wycinka tej smutnej historii na warszawskim lotnisku, w momencie naszego z Piotrowskim powrotu z Indii. O dalszych losach tej pary nie wiem nic, ale nie mogę umknąć narastającym skojarzeniom z aktualnymi relacjami o dramatach naszych blondynek, którym spodobali się muzułmańscy kandydaci na mężów.

Z albańskich relacji towarzyskich pozostało mi w pamięci jedno ważne słowo, o które przezornie już na statku pytałem znajomych: "faleminderit" = dziękuję. Do mojego zasobu leksykalnego doszedł potem jeszcze zwrot: "sa ora?" = która godzina?, co wiąże się z późniejszymi wypadami spacerowymi wzdłuż jarów przecinających wzgórza wokół Tirany. Był wrzesień, i teren ten obfitował w niezwykle dorodne jeżyny, z czego w pełni korzystałem. Dość często widziałem wędrujących po łąkach pasterzy, których ja sam chyba nie bardzo interesowałem – poza tym jednym, że miałem na ręku zegarek. Niejednokrotnie kierowano do mnie wspomniane wyżej dwa słowa, i odpowiadałem jak mogłem, przy użyciu głównie palców.

Niedługo po powrocie z Bulqize przyszedł czas pełnego skupienia się na rozwiązywaniu problemu jakości partii rudy chromowej wysyłanych do Polski. Do Durres zawinął nasz statek, który miał ją zabrać do swoich ładowni. W organizacji całej sprawy (od samego początku, włącznie z wyprawą do kopalni) uczestniczyli pracownicy ambasady w Tiranie, którzy notabene nigdy nie byli nadmiernie zawaleni robotą. Początkowo wyglądało na to, że trzeba będzie codziennie dowozić mnie samochodem ambasady z Tirany do portu. Jednak wszystko potoczyło się inaczej, mój pierwszy kontakt ze światem polskiej floty handlowej okazał się nad wyraz sympatyczny. Kapitan Milenuszkin, mimo tak znamiennej końcówki nazwiska, absolutnie nie sprawiał wrażenia Rosjanina, sądząc po akcencie i sposobie bycia. Starał się ułatwić mi dopilnowanie załadunku i od razu oddał mi swoją kajutę na kwaterę. Obejmowała ta gościna m. in. smaczne okrętowe obiady, możliwość przeglądania stosu polskich tygodników, łażenia po pokładzie itd; sam kapitan przeniósł się na ten czas na ląd, zresztą nie wiem dokąd. Zapamiętałem znajomość z tym wybitnym fachowcem morskiej żeglugi; w późniejszych latach był wymieniany w wiadomościach radiowych jako pilot statków przepływających kanał sueski. Jednak w latach 80-tych zraziłem się do niego, bo w czasie stanu wojennego wystąpił po stronie PRONu.

Realizacja mojej misji kontroli jakości rudy chromowej okazała się czymś nad wyraz prozaicznym. Sprowadzała się do nadzorowania czynności dwu Albańczyków, którym nakazano przesiewanie przez ustawioną ukośnie, dwumetrowego wymiaru rafę (t. j. sito druciane rozpięte na drewnianej ramie) stosu rudy wysypanego na nabrzeżu z przeznaczeniem do ładowni naszego statku. W ten sposób ci dwaj oddzielali i potem odsypywali łopatami na bok tę nieszczęsną drobną frakcję, której nasz przemysł (po uznaniu moich argumentów) nie życzył sobie w dostawach chromitu dla Polski. Miałem oczywiście trudności w porozumiewaniu się z nimi,

chociaż nie było jakichś problemów zasadniczej wagi: a to, że odchodzą (obiad?), a czy dziś jeszcze przyjdą?, i żeby absolutnie nie ładować na statek tego miału, który już odsiali – itp. Gadaliśmy z początku głównie przy użyciu gestów, a gdy okazało się, że znają jako tako włoski, zacząłem trochę rozumieć, a nawet czasem coś powiedziałem tak, że oni zrozumieli. Tu warto dodać, że mało kto z polskiej ambasady próbował uczyć się albańskiego; spośród urzędników, których tam poznałem, tylko jeden opowiedział mi, że po roku pobytu w Tiranie "nagle" zaczął mówić w tym języku. Machał przy tym ręką: to taki "języczek", który nigdy i nigdzie się nie przyda. Ale przydało mu się (i innym zapewne też) co innego: zadziwiający układ przepisów pozwalających na wykorzystanie w kraju walut zarobionych za granicą. Otóż: albańskie pieniądze – leki – nie były oczywiście nic warte w międzynarodowym obiegu, ale w PRL można było za nie kupić, po niewiarygodnie niskiej cenie, towar deficytowy, a wielce poszukiwany: cegły!. Znajomy z ambasady, o którym wspomniałem, wybudował sobie za te leki willę na wybrzeżu, skąd pochodził. Ja też zaoszczędziłem z diet trochę owej dziwnej waluty; po powrocie do kraju długo zastanawiałem się, jakby tu zarobić na operacji "cegła za leki", zanim jednak cokolwiek wymyśliłem, osobliwy przepis został zniesiony.

Ale za to przywiozłem z Albanii coś naprawdę egzotycznego: małego żółwia, złapanego koło krzaków jeżyn, dzieciom do zabawy. W czasie mojego powrotu statkiem "Krym" odkryła go w mojej kajucie sprzątaczka i powtarzała zadziwiona "czerepaga, czerepaga!"; jednak nikomu nie doniosła, że w bagażu tego Polaka znajduje się coś, czego niewątpliwie nie przewidują sowieckie przepisy. Zresztą koniec żółwika, już w naszym mieszkaniu w Gliwicach, był smutny, bo nie tknął niczego z podsuwanych mu przez całe miesiące warzyw.

Jak wspomniałem, po roku zalazłem się znów w Tiranie, tym razem na krótko, mając status członka delegacji "rządowej" (bo z wiceministrem Z. Tokarskim). Po tej wizycie pozostał mi prezent od władz albańskich: długa, rzeźbiona, kolorowa drewniana fajka, a także trochę zdjęć. Jednak moja fotografia związana z tym tekstem pochodzi z okresu późniejszego; wtedy, w latach pięćdziesiątych, nie było mowy o dostępie do zagranicznych czasopism – takich jak "Life", które na tym zdjęciu trzymam przed sobą.

środa, 7 lipca 2010

Przekrój wydarzeń wojennych z perspektywy Lwowa

Przemożny wpływ na nasze nastroje miały wiadomości o wydarzeniach wojennych: te, które rozpowszechniała niemiecka prasa i głośniki radiowe oraz te, które trafiały do nas poprzez konspiracyjne gazetki i ustnie krążące informacje. W pierwszych dwóch latach wojny trudno było oprzeć się przygnębieniu z powodu oszałamiających sukcesów hitlerowskich wojsk: błyskawiczne opanowanie Danii i większości obszaru Norwegii, rozgromienie armii francuskiej, poprzedzone zajęciem Holandii i Belgii, zepchnięcie na wybrzeże kanału La Manche ekspedycyjnego korpusu brytyjskiego (który z trudem, przy wielkich stratach, zdołał się ewakuować z plaż pod Dunkierką), zajęcie niemal „z marszu” Jugosławii, potem Grecji i wreszcie zwycięski desant na Krecie (przy popisowym użyciu floty szybowców ze spadochroniarzami, ciągniętych przez samoloty Luftwaffe), skąd, tak jak z obszarów kontynentalnych, wyparci zostali Anglicy.

Na tle związanych z tymi sukcesami wroga ponurych nastrojów wśród Polaków pojawiały się błyski złośliwej uciechy z okazji docierających do nas wieści o kompromitacji mocarstwowych aspiracji wojsk Mussoliniego. Szybko uległa likwidacji pod uderzeniami brytyjskich formacji kolonialnych t. zw. Włoska Afryka Wschodnia, czyli podbita przed wojną Abisynia wraz z Erytreą i Somali. Atak na małą Grecję z terenu zajętej (również przed wojną) Albanii zakończył się dla Włochów na wiosnę 1941 r. żałosną klęską. W Afryce Północnej kontratak angielski sięgnął daleko w głąb Libii, a my w okupowanej Polsce szczególnie przeżywaliśmy udział i sukcesy polskiej brygady strzelców karpackich w walkach o Tobruk. Oczywiście nie było o tym śladu informacji w lwowskiej gadzinowej prasie, ale w 1942 r. zdarzyło się coś szczególnego, co dostarczyło mnie (i wielu innym) wzruszenia i pewnej pociechy. Było to w czasie, kiedy front w Cyrenajce przetoczył się ponownie na wschód aż na teren Egiptu, pod naciskiem przybyłego na ratunek Włochom t. zw. Afrikakorps (Afrykańskiego Korpusu) pod dowództwem generała Rommla – „lisa pustyni”, sławionego później w triumfalnych niemieckich komunikatach (rozpowszechnianych przez ryczące głośniki jako "Sondermeldung"). „Unser (nasz) Rommel” zajął m. in. właśnie Tobruk (opuszczony z kolei przez wojska brytyjskie), a udokumentował to serią kolorowych zdjęć tygodnik „Die Woche”. Ten właśnie jego numer kupiłem sobie we Lwowie ja (i wielu innych); w środku była wielka fotografia drewnianego baraku na pustyni, a na jego ścianie doskonale widoczny napis białą farbą: WODA DO PICIA. Dziś trudno nawet zrozumieć, co to dla nas znaczyło: oto dowód, że polskie siły zbrojne (których całkowitą likwidację wmawiała nam propaganda obu państw okupacyjnych) istnieją i walczą w składzie armii alianckich. Zresztą, jakiś czas potem, po klęsce Rommla pod El-Alamein w Egipcie, 8-ma armia brytyjska znów zajęła Tobruk, potem Bengazi, Trypolis i wreszcie całą okupowaną przez Niemców Tunezję, wypędzając niedobitki Afrikakorps z tejże Afryki. Ale o tych wydarzeniach dowiadywaliśmy się już dość regularnie, w 1943 r., z konspiracyjnych gazetek.

Niepowstrzymana ofensywa niemiecka w głąb terytorium ZSRR i początkowe klęski Armii Czerwonej budziły w nas mieszane uczucia. Zrazu wydarzenia te dawały ujście nagromadzonej nienawiści do Sowietów i w jakiejś mierze budowały odruch, który właśnie Niemcy trafnie określają jako Schadenfreude – „a dobrze wam tak!”. Jednak nowa okupacja nie była mniej groźna, a program wyniszczenia narodu polskiego głoszono niemal jawnie – bez zakłamanej przesłony propagandowej, który stanowił (i stanowi do dziś) nieodłączny składnik komunistycznej ideologii. Już po paru tygodniach narastało pytanie: a co, jeśli Hitler wygra całą wojnę?. Broni się przecież tylko jeden nasz prawdziwy sojusznik – samotna Anglia. Zapamiętałem słowa, jakimi odpowiedział na pytanie kobiety stojącej na chodniku jeden z wjeżdżających do Lwowa niemieckich motocyklistów: „ja, wir sind stark”. Bo byli silni – bardzo; zajęli już prawie całą Europę i leźli w Ukrainę i Rosję jak nóż w masło. I jeszcze śpiewali: „Wir werden weiter marschieren, bis alles in Truemmern faellt, denn heute gehoert uns Deutschland, und morgen die ganze Welt” – czyli , że będą dalej maszerować, aż wszystko legnie w gruzach, bo dziś należą do nich Niemcy, a jutro cały świat; no, no, niezła zapowiedź dla świata. Oczywiście świat na to się nie chciał się zgodzić, a lwowski ludek nucił na przekór: „Siekiera, motyka, bimber, alasz (to trunki, pierwszy z nich pędzony chałupniczo), przegrał wojnę głupi malarz”. Taka śpiewka trochę dodawała optymizmu, chociaż malarz-Hitler głupi nie był i, jak dotąd, wojnę raczej wygrywał.

Wojna na froncie wschodnim w 1941-44 r. miała znamienny przebieg: front ten jak gdyby „falował” w rytmie pór roku. Oszałamiająco szybki postęp ofensywy niemieckiej w pierwszej fazie wojny, w lecie i jesieni, – aż po Leningrad i przedpola Moskwy, został powstrzymany z nadejściem zimy. Przyczyniły się do tego nie tylko sowieckie dywizje przerzucone z Syberii, ale także rozciągnięcie dróg zaopatrzenia niemieckiego frontu i potem rosyjski mróz – tak nazywany od dawna „generał Zima”. Spod Moskwy Niemcy zostali odparci, a Leningrad wytrwał mimo okrążenia. Lato 1942 r. przyniosło kolejny ruch frontowego wahadła: prąc na południowy wschód (nafta, nafta!) Niemcy podeszli pod Kaukaz (ich żołnierze wdrapali się na Elbrus), do obrzeży Stalingradu nad Wołgą i wtargnęli na Krym. Zapamiętałem triumfalne komunikaty („Sondermeldungi”), a w nich pochwały dla niemieckiej piechoty, która w pościgu za wrogiem pokonywała w marszach w upale do 60 km dziennie (aż tyle, z obciążeniem piechura? – może to jednak były jednostki zmotoryzowane?). Pod koniec 1942 r. nadeszła kolejna zima, klęska pod Stalingradem i początek wielkiego odwrotu. Ostatni ruch „wahadła” nastąpił w lecie 1943 r. Niemieckie dowództwo próbowało przejąć inicjatywę na drodze likwidacji wielkiego wybrzuszenia sowieckiego frontu w rejonie Kurska i ściągnęło do tej operacji bardzo liczne formacje czołgów – głównie ciężkich „Tygrysów”. Rozegrała się największa w historii bitwa wojsk pancernych, zakończona ciężką porażką Wehrmachtu. Odtąd front cofał się na zachód niezależnie od pór roku, ale zimy pozostały dla wojsk niemieckich szczególnie trudnym problemem. Dla nas źródłem złośliwej satysfakcji były powtarzane w głośnikach i gdzie indziej apele władz okupacyjnych o wspomaganie „Winterhilfe” - akcji zbiórki ciepłej odzieży dla oddziałów frontowych. Jednak trochę żal było nam dziwnie (i niezbyt ciepło) ubranych żołnierzy włoskich, dla których Lwów był etapem w transporcie na wschód. Ewa pamięta, że mieli kwaterę przy ulicy Jacka. Zaciekawiona Włochami była zwłaszcza Irka, i (jak to ona) próbowała nawet zagadać: „prego signore uno fuoco” (nie mam pojęcia, kto jej te słowa podpowiedział). Być może jakiś przystojny Italiano podał jej ogień, ale chyba na tym konwersacja musiała się urwać – co zresztą Irce wystarczało. Te oddziały z południa były dla Niemców wsparciem raczej symbolicznym, jednak inni sojusznicy mieli liczący się udział w bojach z Armią Czerwoną: Finowie na północy (którym nawet trochę sprzyjaliśmy), Rumuni, których dwie dywizje, uczestniczące w daremnych próbach przełamania okrążenia armii generała von Paulusa w Stalingradzie, poniosły bardzo ciężkie straty, oraz Węgrzy, których oddziały, opuszczone przez Niemców pod Woroneżem, zostały wręcz zmasakrowane. W gronie sojuszników Hitlera znalazła się też dywizja sformowana z faszystów belgijskich pod dowództwem Degrelle’a, ochotnicy z Hiszpanii („Błękitna Dywizja”) i inni. Motyw ideologiczny stanowiła u nich potrzeba obrony „nowej Europy” przed zalewem komunizmu; hasło „das neue Europa”, oczywiście pod przywództwem niemieckim, było znaczącym elementem hitlerowskiej propagandy. We Lwowie ten napływ sojuszników okupanta znalazł swój wyraz w tramwajach, w których przednia połowa każdego wagonu była odgrodzona, z napisem „Nur fuer Deutsche”, i zwykle prawie pusta (w drugiej połowie tłoczył się tłum miejscowej ludności, niższej rasowo). Teraz ta „lepsza” część wagonów stała się także „fuer Verbuendete” (chociaż niektórzy z tych sojuszników, czarniawi, bez dziarskiej postawy, odbiegali wyglądem od wzorca wyższej rasy).

O ile rok 1941 zaznaczył się pod koniec tylko powstrzymaniem ekspansji niemieckiej, rok następny stworzył już nadzieję na przełom w wojnie - zaczęliśmy wierzyć w zwycięstwo aliantów. Nalot japoński na Pearl Harbour, jeszcze w grudniu, był wprawdzie porażającym ciosem dla Ameryki, ale w naszych oczach liczyło się przede wszystkim to, że ta potęga została wciągnięta w działania wojskowe – i to nie tylko na Oceanie Spokojnym, ale także w Europie. Właśnie tak, wciągnięta, i to, formalnie rzecz biorąc, przez rząd hitlerowski. To Niemcy, upojeni spektakularnym zniszczeniem floty Pacyfiku tych przeklętych plutokratów, którzy zaopatrywali przez Atlantyk Wyspy Brytyjskie, wysłali łodzie podwodne tuż pod wschodnie wybrzeże USA i bez ostrzeżenia zatopili szereg statków handlowych. Równocześnie (jakby im było mało istniejących frontów) wypowiedzieli Amerykanom wojnę, stając się sojusznikami – no proszę – facetów ewidentnie niższych rasowo (żółtków, jakbyśmy powiedzieli dzisiaj)! W tym czasie niektóre Sondermeldungi zaczynały się od słów wypowiadanych uroczyście i z odcieniem podziwu: „Japans Kampf gegen…(Walka Japonii przeciw…), a po nich określenia (już raczej pogardliwe) przeciwników bitych na głowę przez armię cesarską (mnie szczególnie zmartwiło zatopienie, już w trzecim dniu tej nowej wojny, dwu liniowców naszych brytyjskich sojuszników: "Prince of Wales" i "Repulse"). Po roku – dwóch (zwłaszcza po zbombardowaniu kilku lotniskowców japońskich w zwycięskiej dla Amerykanów bitwie morskiej koło Midway) kierunek tego "bicia" odwrócił się i zabrakło Sondermeldungów z dalekowschodniego teatru działań wojennych.

W 1943 r. wojska amerykańskie wylądowały na atlantyckim wybrzeżu posiadłości francuskich w Afryce Północnej i wkrótce dotarły, wbrew oporowi władz Vichy (ciągle jeszcze lojalnych wobec Niemców), aż do Tunezji, na spotkanie z nacierającą od wschodu brytyjską 8-mą armią, która po El Alamein ostatecznie rozgromiła Afrikakorps Rommla. Wkrótce alianci wylądowali na Sycylii, potem (po kapitulacji królewskiego rządu włoskiego) w południowej Italii, z polskim korpusem pod dowództwem generała Andersa w składzie wojsk inwazyjnych. Wiedzieliśmy, że są to żołnierze, których udało się (na podstawie dość niepewnej i krótkotrwałej ugody ze Stalinem) wyprowadzić z różnych obszarów deportacji do azjatyckich republik ZSRR. Oni też zdobyli w maju 1944 r. Monte Cassino (obsadzone przedtem przez Niemców, którzy po kapitulacji króla pośpiesznie zajęli prawie cały półwysep Apeniński i reinstalowali rząd Mussoliniego). Nie ma potrzeby podkreślać, jak bardzo poprawiały nasze nastroje takie wiadomości - wśród nich zwłaszcza te o zwycięstwach polskich sił zbrojnych. W czerwcu nastąpiło lądowanie aliantów na plażach w Normandii i przełamanie niemieckich fortyfikacji „wału atlantyckiego”, potem natarcie w głąb Francji, znowu z udziałem Polaków. Jeszcze późną wiosną działały na północnym wybrzeżu nad Kanałem wyrzutnie nowego typu rakietowych pocisków burzących V1 skierowanych na południową Anglię. Pamiętam Sondermeldung: "Schweres V1-Feuer liegt auf London"; a więc ostrzałem rakietowym – niewątpliwie groźnym – obłożona była brytyjska stolica. Bombardowane dywanowo Niemcy znów połknęły nadzieję na "Sieg" dzięki cudownej broni – "Wunderwaffe". Niedługo potem nadzieję tę zmiotła inwazja w Normandii, a także szerokie przerwanie frontu na Białorusi.

Tak więc, od zimy 1941/42 do lata 1944 r. sytuacja wojenna odwróciła się całkowicie na niekorzyść Niemiec, a także Japonii, po wielkich bitwach morskich w pobliżu Midway, na Morzu Koralowym (ta nazwa nieodmiennie poruszała moje marzenia o egzotycznych podróżach) oraz wokół wysp Salomona. Jako tło wydarzeń zapamiętałem trzy wystąpienia radiowe: Hitlera, kiedy uzasadniał atak na ZSRR potrzebą stworzenia dla Niemców „przestrzeni życiowej (Lebensraum), a wybrany moment m. in. tym, że właśnie on, Fuehrer, znajduje się w swoich najlepszych męskich latach (…in meinen besten maenlichen Jahren… - co za skromność!); znów Hitlera (tym razem wręcz wrzeszczał), że Leningrad musi być wzięty i wzięty będzie! (oj, nie spełniło się); i Goebbelsa, w czasie nasilania się bombardowań miast niemieckich przez aliantów: po zwycięstwie odbudujemy je tak, że będą jeszcze piękniejsze (Sieg wprawdzie nie nastąpił, ale odbudowa tak). W miarę pogarszania się sytuacji wojennej Niemców słyszało się coraz mniej Sondermeldungów i zmieniał się język prasowych relacji. Moją uwagę przyciągnęło powtarzające się sformułowanie z nieznanym mi dotąd słowem „derart”: „Die Lage ist derart, dass…”, to znaczy: „sytuacja jest tego rodzaju, że…”, czyli domyślnie i krótko: „bierzemy w skórę”. W dalszym tekście występowało zwykle zdanie o wycofaniu się na „z góry upatrzone pozycje”.



sobota, 3 lipca 2010


Ostatni rok we Lwowie

Kolejne przejście frontu stanowiło oczywiście kolejne, trudne do przewidzenia we wszystkich aspektach, zmiany sytuacji w mieście. Ale zachowanie się Sowietów, w tym przede wszystkim aresztowanie grupy dowódców AK pod pretekstem narady, nie było zaskoczeniem – po prostu wróciła ponura rzeczywistość sprzed dwu lat (to samo, też w lipcu, przeżywali Polacy w Wilnie). Po tygodniu wróciła też NKWD i jej akta – no bo było dla nich już bezpiecznie, walki w mieście zamarły. Pewnego dnia złożyli wizytę Fulińskim i kontrolując dokumenty członków rodziny zagadnęli na końcu: "a Jacek?". Na szczęście Jacek, który im uciekł przed dwoma laty i ukrywał się na strychu, przewidział to, że nadal tkwi w ich papierach; wymknął się przez ogród do kolegi (i niedługo potem wyjechał do Przemyśla pod nazwiskiem Skuratowski). W momencie kontroli mogli więc Fulińscy odpowiedzieć: "Jacek? – nie wiadomo; jeszcze przed przyjściem Giermańców nie wrócił z delegacji do Żółkwi".

W całym mieście NKWD zaczęło wyłapywać akowców – nawet ja, szeregowiec, mimo powrotu do pełnej konspiracji, otarłem się o duże ryzyko – w okolicznościach naprawdę przygnębiających. Zaprzyjaźniona z moją mamą była pewna żona pułkownika, o historycznym nazwisku (które celowo przemilczę), mieszkająca niedaleko. W dniach walki o Lwów mówiła z pewnym naciskiem Mamie, że "Pani syn chodził z opaską AK". Chyba to było odezwanie się sondażowe, bo ja jej w tych dniach nie dostrzegłem, a Mama z miejsca zaprzeczyła (zgodnie z zasadą konspiracji). Dramat wydarzył się niedługo potem; jej służąca wybiegła z krzykiem na ulicę, wiadomość szybko dotarła także do nas: zabili ją żołnierze komórki likwidacyjnej AK. Podobno była agentką NKWD i wskazywała ludzi do karnej deportacji na Syberię. My wiedzieliśmy bez żadnych wątpliwości, że pracowała w sowieckim wydziale rejestrującym tych, którzy zgłaszali zamiar wyjazdu na zachód, do Polski (na terytorium w granicach według układu RibentropMołotow). Mama mówiła jej, że taki wyjazd rozważa, ale zdaje się, że nasza rodzina nie zdążyła znaleźć się na tej liście, która wtedy stanowiła przypuszczalnie źródło nazwisk ludzi przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR jako "elementy antyradzieckie". To prawda, że byliśmy takim elementem (jak w istocie większość Polaków), ale w rok później przepisy NKWD już się zmieniły i mogliśmy się zgłosić do legalnej repatriacji.

Nie miał szczęścia Staszek Czuruk: zagarnęli go na ulicy, miał przy sobie parabelkę (tak mi potem bąknął, ale chyba źle zapamiętałem, bo kto by się z tym włóczył po mieście bez udziału w jakiejś akcji). O dziwo, po uwięzieniu sowiecki strażnik wypuszczał go na jakiś czas do domu i wtedy z nim rozmawiałem naciskając, żeby skorzystał z okazji i zwiał. Nie chciał, ze względu na rodzinę; skończyło się wyrokiem i łagrem na Syberii – 10 lat. Wówczas Sowieci zasądzali naszych taśmowo: "za próbę oderwania Zachodniej Ukrainy od ZSSR" dawali od ręki "dychę" (tak jak właśnie Staszkowi) albo (rzadziej) "ćwiartkę" (25 lat, czyli ćwierć wieku) - za coś poważnego. Czuruk przetrwał tę dychę w niezłej kondycji, wrócił do kraju (chyba po śmierci Stalina), na Śląsku odwiedził Skrowaczewskiego i mnie. Kiedy zjawił się nagle w naszym mieszkaniu w Gliwicach, osłupiałem; uciecha była wielka. Jak mówił, na Syberii pomagała mu z oddaniem jakaś Rosjanka – lekarka. Potem ulokował się na Dolnym Śląsku i dał wyraz swoim talentom literackim – m. in. w artykule ozdobionym zdjęciem z naszą Krysią. Opisał tam (może z odrobiną konfabulacji) swoje lwowskie perypetie - jeszcze jeden poruszający dokument tego, co przeżywali Polacy w tym czasie i miejscu. Urywkowym kontrolom towarzyszyła ogólna, bardzo męcząca, szykana: wyrabianie od nowa dokumentów osobistych, czyli "paszportyzacja". Oczywiście niemieckie "Kennkarty" straciły ważność, ale sowieckie "paszporty" sprzed trzech lat też. Wrócił koszmar bolszewickich urzędów: wielogodzinne wyczekiwanie w ścisku, smrodzie i bałaganie, chamskie traktowanie przez wszechobecną milicję, napastliwe i czasem podchwytliwe pytania ludzi w mundurach, którzy siedząc za stołem lustrowali tłoczących się petentów nawet w chwili ostatecznego wydania dokumentu. A należało wystrzegać się jakiegoś zawahania, czy zająknięcia, bo przecież nasze metryki były przerobione.

Spośród oficerów AK podstępnie ujętych i wywiezionych z gmachu dowództwa zaraz po opanowaniu Lwowa przez Armię Czerwoną, kapitan Draża był prawdopodobnie jedynym, który niedługo potem wydostał się na wolność. Jak się zdaje, udało mu się zabić wartownika i skontaktować z podziemiem w mieście; to, co wiemy na pewno, to fakt jego późniejszego ukrywania się w willi u Fulińskich; jak pamięta Ewa, był szczególnie ujęty opieką ze strony Mamy Fulińskiej, której dziękował słowami: "Pani jest cudaczna!". Dalsze losy Draży i jego oddziału, z którym się przedostał aż na Dolny Śląsk (gdzie działał jeszcze po oficjalnym zakończeniu wojny) zasługiwałyby zapewne na opis w niejednej powieści, a nie tylko na krótkie relacje w publikacjach J. Węgierskiego i innych. Resztę życia spędził Dragan Sotirović we Francji, gdzie wydał dwie książki (podobno opisał w swoich wspomnieniach pobyt u Fulińskich).

Po wojnie i po studiach zetknąłem się, w pracy zawodowej, z innym oficerem AK z grupy wtedy aresztowanej – porucznikiem Bohrem, po latach inżynierem (po skróconych studiach), pracującym w gliwickim zjednoczeniu materiałów ogniotrwałych. Przypadliśmy sobie do gustu, prowadząc próby przemysłowe na Dolnym Śląsku. Miał poczucie humoru i chyba talent literacki; jednym z jego żartów było to, że w zakrapianych imprezach proponował nowo poznanym, aby zwracali się do niego "panie Borze". Może wesołe usposobienie pomogło mu przetrwać lata w sowieckim obozie na północy, koło Archangielska. To wywiezienie i stracony czas złamały jego wcześniejsze aspiracje – podobnie, jak to stało się ze Staszkiem Czurukiem.

W ciągu sowieckich represji szczególnie dramatycznie wpisuje się aresztowanie i wywiezienie do Donbasu grupy lwowskich profesorów. Można to przyrównać do niemieckich akcji eksterminacji polskiej inteligencji – z tym, że nie było tu bezpośredniego mordu, ale ofiary były. Zapadło to w moją pamięć, bo w pewnej mierze otarłem się o wydarzenia tej styczniowej nocy, nie zdając sobie wówczas sprawy z tego, co się dzieje. Trzeba najpierw wyjaśnić, że wszystkie gmachy publiczne musiały mieć obowiązkowo całodobową straż werbowaną spośród własnych pracowników. Dotyczyło to również politechniki, na którą dostałem się w jesieni po szczególnych perypetiach (o czym w innym miejscu); służba wojskowa studentów obejmowała m. in. ochronę budynków uczelni, zwłaszcza w nocy. Właśnie tej pamiętnej (co okazało się później) nocy pełniłem funkcję "razwodiaszczego", czyli szefa straży budynku, który "razwodit" (= rozprowadza) "czasowych" (= wartowników) na wyznaczone przy bramach posterunki i odprowadza tych, których się zmienia, z powrotem do wartowni. Używam tu słów rosyjskich, bo taki był język naszego szkolenia i w nim wyrażane były jego schematy i jego absurdy. Wśród absurdów na przykład ten, że musiałem mieć ze sobą "wintowkę" – pięciostrzałowy karabin piechoty – ale nigdy nie wydawano nam do nich elementu raczej niezbędnego – "patronow" (= nabojów); zresztą, prawdę mówiąc, i tak bym do nikogo nie strzelił. Może takie uzbrajanie "nie do końca" obrazowało poziom zaufania sowieckiej władzy do polskich studentów – również nie do końca (i słusznie). Tej właśnie nocy okazało się, że i nas, na których spoczywał nadzór nad bezpieczeństwem politechniki, trzeba też trochę ponadzorować. Niespodziewanie zjawił się sowiecki wojskowy, którego nie znałem – nieuczestniczący dotychczas w zajęciach szkoleniowych. Towarzyszył mi przez długi czas, wciągając do rozmowy na temat studiów. Dopiero w następnych dniach domyśliłem się, że to był oficer NKWD, który sprawdzał nastroje wśród studentów – tej samej nocy, kiedy oni wyciągali z domów naszych profesorów. Taka kontrola to kolejny absurd; nawet gdybyśmy wiedzieli, co oni szykują, nie zdobylibyśmy się na odruch sprzeciwu.

Jednak pewne formy sprzeciwu wobec sowieckiej okupacji były organizowane przez polskie podziemie. Tego dnia zdarzyło mi się wyjść dość wcześnie do miasta i o tej porze widniały jeszcze tu i ówdzie (rozlepione zapewne w nocy) arkusze z wydrukowanym hasłem: "Lwów był, jest i będzie polski". Wyobrażam sobie, jak wściekły się sowieckie władze, kiedy się o tym dowiedziały, ale musiało trochę potrwać, zanim udało się wszystko pozdzierać. W reakcji, jeszcze tego samego dnia, rozlepiono na ulicach kontrhasła po ukraińsku: "Ukraińśke misto Lwiw buło, je i bude radiańśkym". Dziś nachodzi mnie smętna refleksja, że nadzieje wyrażone w polskim napisie już wtedy nie miały wielkich szans spełnienia. Ale po przeszło pół wieku historia spłatała figla także tym, którzy wtedy czuli się absolutnie pewni swego - sowietom, a mówiąc prościej – Rosjanom, władcom ZSRR. Ich też w końcu z tego miasta wymiotło – Lwów nie jest już radziecki. Stał się ukraiński, chociaż Ukraińcy go dla siebie nie wywalczyli, ani nie jest ich zasługą upadek sowieckiego imperium.

Ogólnie biorąc, mimo klęsk Niemców i lądowania aliantów we Francji, mieliśmy we Lwowie wiele powodów do przygnębienia: powrót sowieckich prześladowań i to, że akcja "Burza" właściwie nie miała szans. Jej cel główny stanowiło wyparcie Niemców z pewnych rejonów kraju, aby ustanowić tam władze polskie przed, albo przynajmniej równocześnie z wkroczeniem Armii Czerwonej, nie dał się zrealizować w obliczu otwartej wrogości Sowietów w stosunku do AK. Nad wyraz przygnębiające były wydarzenia w Wilnie i właśnie we Lwowie, a czarę goryczy przepełnił tragiczny koniec powstania warszawskiego. To Stalin demonstrował siłę jako jedyny potężny sojusznik mocarstw anglosaskich, to sowiecki walec parowy miażdżył gros armii niemieckich. Nikt się w tej sytuacji nie liczył z Polską, pewne formalne gesty upierania się przy jej niepodległości nie miały większego znaczenia, a w obronie jej wschodnich granic sprzed wojny nawet nie próbowano występować.

Dla mnie osobiście lato i jesień po przejściu frontu były pełne napięć, do których akcja "paszportyzacji" stała się tylko wstępem. Ja, młody człowiek w wieku poborowym, znalazłem się w sytuacji obywatela ZSRR bez przydziału – ani w wojsku, ani w pracy: zatrudniająca mnie firma przestała istnieć – była przecież niemiecka i kto mógłby pomyśleć o przekształceniu jej w sowiecką. A jednak! Jak gdyby nigdy nic, to , co zostało we Lwowie po Karpathen-Oel, przejął niemal "z marszu" Ukrnieftiekombinat – kombinat naftowy w nazwie ukraiński, a faktycznie obsadzony przez samych Rosjan. Stałem się pracownikiem tego kombinatu, przeniesionym do biura, w którym całymi dniami nie było absolutnie nic do roboty; mimo istnienia formalnej struktury służbowej, nikt mi żadnych prac nie zlecał. Siadywaliśmy (z jeszcze jednym panem) przy biurkach naprzeciw siebie i trzymaliśmy przed sobą jakieś papiery; ja zgromadziłem sobie takie, które wiązały się z poprzednią pracą w laboratorium wuja Tokarskiego. Z jego wyjazdem urwały się oczywiście wszelkie zajęcia; z kolegami, Tadziem i Mieciem, pozostały tylko stosunki towarzyskie. Samo laboratorium, teraz jakby wymarłe, było dostępne tylko dla mnie w pierwszych tygodniach po przejściu frontu: to ja miałem klucze. Było mi trudno pogodzić się z myślą, że tak cenne wyposażenie, jak mikroskopy polaryzacyjne, stanie się teraz własnością sowiecką; mogłem je, jeden po drugim, powynosić, ale co dalej? Nie będąc w stanie wymyślić nic sensownego, zostawiłem je na miejscu i być może do dzisiaj ma z nich jakiś pożytek ukraiński uniwersytet. Sielankową nudę w Ukrnieftiekombinacie przerwało niespodziewane zagrożenie osobiste. Mój kierownik, niejaki Anisimow, wysoko ustawiony w hierarchii komitetu obwodowego partii (Obkomu), miał oddelegować w trybie nagłym czterech pracowników do akcji wyrębu lasów w górach i oczywiście włączył do tej grupy mnie, faceta młodego i bez fachowych kwalifikacji. Misja była ryzykowna m.in. dlatego, że w Karpatach siedziały sotnie UPA, nastawione w dużej mierze na oczyszczanie ukraińskiej "batkiwszczyny" z Polaków. Mój sprzeciw nic nie dał, Anisimow zapowiedział mi obrazowo, że mi głowę urwie, jak się będę opierać. Wtedy wpadło mi do tejże głowy, że akurat zaczynają się studia w jako tako uruchomionych lwowskich wyższych uczelniach. Było już wprawdzie po egzaminach wstępnych, ale ja miałem prawo zacząć studia bez egzaminu, bo dysponowałem świadectwem ukończenia sowieckiej dziesięciolatki opatrzonym złotą obwódką – z oceną "widminno" = bardzo dobrze ze wszystkich przedmiotów. Był to zestaw stopni mocno naciągany - rozpowszechniony w szkołach, bo korzystny dla nauczycieli wypełniających ambitne zobowiązania podejmowane dla uczczenia czegoś tam; uznawano jednak takie świadectwa bez żadnych powątpiewań. Bałem się stanąć jeszcze raz przed facjatą Anisimowa, nie tyle w oczekiwaniu "sorwanija gołowy", ile po prostu zignorowania moich praw. Udałem się od razu do organu radzieckiej sprawiedliwości – urzędu "prokurora". Trudno uwierzyć, ale prokurator niemal od ręki wypisał bezcenną dla mnie "bumagę", której treść pamiętam do dziś: "...prikaziwajetsia towariszczu Anisimowu otpustit' tow. Nadachowskogo na uczobu". Papier zaniosła do adresata znajoma mojej mamy, która była tam kierowniczką personalną i Anisimow, o dziwo, podpisał zwolnienie mnie z pracy w kombinacie. Może jednak nie był w Obkomie partii tak ważną figurą, jak sądziłem, a może po prostu nie miał już ochoty na przepychanie się ze mną. Tak czy owak, w jesieni 1944 r. znalazłem się na studiach – na Politechnice, bo ta chroniła od poboru do wojska (uniwersytet nie chronił), na wydziale chemicznym (bo ten wydał mi się najmniej "inżynierski", a mnie wtedy funkcja inżyniera nie specjalnie pociągała). Potem okazało się, że przydzielono mię na wydział naftowy, o niemal identycznym programie zajęć na pierwszym roku. Jedynie początek wyższej matematyki był przesunięty na później, ale i tak cała nasza grupa studencka, za wyjątkiem Rosjanek, uczęszczała na wykłady z tego zakresu znanego lwowskiego profesora. Wspomniałem Rosjanki, bo po otwarciu politechniki przywieziono z głębi ZSRR całą grupę dziewcząt o bardzo zaniedbanym wyglądzie, ubranych w byle co, owiniętych jakimiś szalami. Ulokowano je w t.zw. "churtożytku" – domu akademickim z wyżywieniem, brudnym i prawie nie ogrzewanym. Trochę nam było tych dziewuch żal, także dlatego, że ich przygotowanie do wyższych studiów okazało się na żałosnym poziomie (a wszystkie były "otlicznicami", miały świadectwa ukończenia szkoły średniej takie jak moje, ze złotą obwódką (tylko stopnie były wypisane po rosyjsku – "otliczno"). W dodatku zajęcia odbywały się przeważnie po polsku – trudność dla nich niebłaha. Na pisemnym kolokwium z chemii czepiały się naszej pomocy (przerzucanie się informacjami między stolikami nie było surowo ścigane). Dla przykładu, pytanie jednej z Rosjanek do mojego kolegi (w tłumaczeniu na polski): co to są pierwiastki, czy otrzymuje się je przy pomocy syntezy chemicznej? Generalnie, studia prowadzone były w trybie ulgowym, nawet zajęcia wojskowe, o których wspomniałem wyżej. I cieszyłem się bardzo, ja i wielu innych, że, niezależnie od trzyletniego opóźnienia, mogliśmy zacząć wyższe wykształcenie. Rok później, już w Gliwicach, na wydziale chemicznym politechniki, drugi rok studiów wymagał od naszej lwowskiej grupy pewnego przystosowania, ale nie był to duży wysiłek. Razem z nami znaleźli się tam niektórzy znani profesorowie; zaliczono nam też bez problemów pierwszy rok odbyty we Lwowie. Zresztą cały program nauczania stanowił improwizację, tak jak i warunki studiów: niestała kadra asystencka, brak podręczników, niektórzy słuchacze w wieku po trzydziestce; inżynierem chemikiem zostałem po czterech w sumie latach (a nie pięciu, jak dzisiaj). Wracając myślą do tego szczególnego pierwszego roku studiów we Lwowie, z rozbawieniem wspominam jeden przedmiot, prowadzony przez Rosjanina: nauki polityczne. Wykładowcą był dosyć sympatyczny rusek, który starał się nam czasem trochę urozmaicić święte prawdy ideologiczne. Abyśmy lepiej zapamiętali czterech największych zbrodniarzy wojennych (którzy jeszcze wtedy żyli i kierowali niemieckim państwem) podkreślał (jakby to był jakiś znaczący wybór losu), że każde z tych nazwisk zaczyna się na "gie": Gitler, Gimler, Gering, Gebels. Niestety, nie zdawał sobie sprawy z tego, że to tylko w języku rosyjskim nie ma rozróżnienia pomiędzy G i H. Podśmichiwaliśmy się, ale nikt nie wyprowadzał go z błędu. Śmiertelnie poważną sprawą był podstawowy podręcznik tego przedmiotu, autorstwa Stalina: "Krótki kurs historii wszechzwiązkowej komunistycznej partii (bolszewików)". Jak się przekonaliśmy, wykładowca nie ośmielał się zmienić czy pominąć jakiegokolwiek zdania w tekście tej książki; pewnie znał ją na pamięć. Raz, przy sprawdzaniu wiadomości, trzeba było scharakteryzować frakcję komunistycznej partii carskiej Rosji, t.zw. mienszewików. Jeden ze studentów głośno odpowiadał stojąc i wyliczał po kolei okropne wady tych konkurentów frakcji leninowskiej (że oportuniści, że nie kochali klasy robotniczej, że właściwie zdrajcy, itd). Te wiadomości podawał mu po kolei szeptem kolega, trzymając pod pulpitem otwartą na odpowiedniej stronie książkę. Wykładowca słuchał, kiwał życzliwie głową (udając, że nie widzi, skąd u tego studenta tyle wiedzy, no i że rozumie dobrze po polsku). Ale po każdym zdaniu dodawał: da, szto jeszczo' (tak, co jeszcze?). Kiedy jednak merytoryczna treść ustępu o mienszewikach skończyła się, pytanie "szto jeszczo'" znowu padło, i znowu. Pytany nie wiedział, co tu jeszcze dodać, powtarzał coś tam innymi słowami, ale nadal słyszał natarczywe: co jeszcze?. Wtedy kolega podszepnął mu ostatnie zdanie tego ustępu - i to było prawidłowe zakończenie odpowiedzi: "Tacy byli mienszewicy". Padło radosne: wot, haraszo! – a więc dobrze, żadne zdanie genialnego tekstu Stalina nie zostało pominięte. Na marginesie tej opowiastki warto dodać, że w rzeczywistości członków tej opluwanej frakcji nie było w rosyjskiej partii komunistycznej "miensze"= mniej, tylko właśnie "bolsze"= więcej. Ale jak Lenin zwyciężył, to sobie te relacje odwrócił, i określenia obu frakcji przystosował do potrzeb swojej propagandy – nie on pierwszy, i nie ostatni; mistrzostwo w tym osiągnął niewątpliwie Stalin.

Niemcy nieodwracalnie przegrywali wojnę. Sowiecki front ruszył na zachód (wyczekiwanie nie było już Stalinowi potrzebne, bo Warszawa ostatecznie padła) i daleko na Bałkany (przekreślając zamysły Churchila, aby z tamtego kierunku wyprowadzić jeszcze jedną ofensywę brytyjsko-amerykańską). Rumunia i Bułgaria zmieniły front i stały się satelitami sowieckimi, potem (po ciężkich walkach o Budapeszt) także Węgry dostały rząd posłuszny Stalinowi; Grecja tego uniknęła, ale kosztem wojny domowej; w Jugosławii triumfowała komunistyczna partyzantka pod wodzą Tity, a w Albanii – Hodży. We Włoszech armie hitlerowskie zostały zepchnięte przez aliantów aż pod Alpy, we Francji – po Ren (mimo rozpaczliwej grudniowej próby kontrnatarcia w Ardenach). Na wiosnę zginął marnie Mussolini (przedtem na krótko odbity z niewoli przed niemiecki desant osławionego spadochroniarza Skorzenego); potem padł w końcu Berlin wraz z bunkrem Hitlera (tuż po jego samobójstwie). Jeszcze w maju izolowane zgrupowania niemieckie (w tym dywizje SS) trzymały części Skandynawii, Kurlandii i Czech; sama Praga została oswobodzona dopiero na dwa dni przed końcem wojny, przy udziale tak nazwanego potem szumnie przez Czechów "praskiego powstania". W 1952 r. oglądałem w tym mieście jeden zburzony dom, starannie ogrodzony i pieszczony jako chwalebny pomnik powstańczego zrywu; aha, więc to było coś porównywalnego z powstaniem warszawskim? Śmiać mi się chciało, ale nie dałem tego odczuć czeskim kolegom.

Agonię potęgi hitlerowskiej przeżywaliśmy we Lwowie w mieszanych nastrojach – zadośćuczynienia, ale i goryczy. O losie Polski, jej granicach i ustroju decydował teraz Stalin, nasze miasto było stracone, zostaliśmy zwolnieni ze służby w AK. My z Ewą, słuchając na ulicy w dniu 9-go maja z sowieckich megafonów obwieszczenia o zwycięstwie, byliśmy bliscy płaczu. Sowieci aresztowali i sądzili szesnastu przywódców polskiego podziemia; ostatni komendant AK, generał Okulicki (którego pamiętałem z wakacji w Tatarowie), zmarł w moskiewskim więzieniu. W lecie Mama załatwiała główną część formalności związanych ze zgłoszeniem się do "repatriacji", czyli wyjazdu na zachód, do Polski, czyli za San. W sierpniu 1945 r. wyruszyliśmy z lwowskiego dworca, my troje z Jankiem Gottasem, w wagonie pociągu repatriacyjnego, wraz z częścią dobytku; Mama otrzymała potem mieszkanko w robotniczym domku w Gliwicach. Przez rok sposobem kontaktowania się z Ewą pozostała dla mnie tylko korespondencja. Fulińscy opuścili swój dom rodzinny w 1946 r. – na zawsze.