poniedziałek, 12 lipca 2010

Albania

To nie był mój pierwszy w ogóle wyjazd za granicę, ale na pewno pierwszy taki, który w pewnej mierze spełniał marzenia o egzotycznych podróżach. W tych marzeniach tkwił m. in. element fascynacji ciepłą plażą morską, a najbliższym regionem świata, który mógł to zaoferować Polakom, były wybrzeża śródziemnomorskie (no i jeszcze ich przedłużenie – morze Czarne). I właśnie, dość nieoczekiwanie, nadarzyła mi się w 1955 roku delegacja służbowa do Albanii. Nie było to, co prawda, maksimum uciechy (jakie stanowiłyby wakacje rodzinne na przykład w Grecji lub we Włoszech), ale niewątpliwie zaspokajało tęsknotę za egzotycznym przeżyciem. Polska młodzież 21-go wieku, która bez trudności kręci się po całej Europie i nie tylko, przypuszczalnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki wyczyn stanowił w PRLowskim świecie taki wyjazd faceta bezpartyjnego. Zazdrościli mi tego różni szefowie PZPRowcy, ale tu były niezbędne – właśnie! – kwalifikacje nie tyle polityczne, ile fachowe, a tych oni nie mieli, a ja tak! (chociaż, muszę wyznać, dopiero od niedawna). Moja znajomość technologii materiałów ogniotrwałych w momencie ukończenia studiów chemicznych na politechnice przed sześciu laty była dokładnie zerowa, ale miałem pewną przewagę nad większością inżynierów tej branży: języki. Niejeden z nich wprawdzie znał, tak jak ja, niemiecki, ale już rosyjski – mało kto, a angielski – dosłownie nikt. Umiejętności językowe pomagały mi wgryzać się pośpiesznie w tematykę branżową i wkrótce mogłem jako tako dorównać starszym kolegom w znajomości tego jej działu, który w polskim przemyśle dominował: materiałów szamotowych; ich też dotyczyło pierwsze pół tuzina moich publikacji. Ale z początkiem lat 50-tych pojawiło się w tymże przemyśle wyzwanie, dzięki któremu wyrosłem na eksperta, o którym ci starsi wiedzieli, że może ich zagiąć: zasadowe materiały ogniotrwałe, zwłaszcza dla produkcji stali (no, bo czołgi). Wytwarza się te materiały nie z glin (jak "szamotkę"), ale z tlenków o bardzo wysokiej temperaturze topnienia, wśród których najważniejszy jest MgO. Towarzyszą mu cztery domieszki, zawarte w bardzo małych ilościach, ale rozstrzygające o walorach użytkowych wyrobów. Panują tu skomplikowane zależności wynikające z wzajemnych proporcji składników, które poznałem i nauczyłem się je wykorzystywać w aspekcie technologii dzięki publikacjom brytyjskim. Wiąże się z tym interpretacja t. zw. diagramów równowagi fazowej w wysokich temperaturach – wiedza zaiste ezoteryczna dla moich kolegów po fachu; ja jednak znalazłem do niej dostęp w znakomitym, wydanym w USA zbiorze "Phase Diagrams for Ceramists" (a wielu ceramików u nas boi się tych dziwnych trójkątów pokrytych tajemniczymi liniami). Właśnie w roku albańskiej delegacji mój status specjalisty został przypieczętowany ukazaniem się mojej pierwszej książki: "Magnezytowe materiały ogniotrwałe", wydanej w Stalinogrodzie, 1955. Tu dygresja: trzymam to dzieło na widocznym miejscu, bo jego okładka stanowi znamienną migawkę z dziejów PRL. Pewnie nie znacie wymienionego wyżej miasta, a ono istniało, chlubiąc się swą nazwą, wyrażającą cześć dla zmarłego w 1953 roku geniusza ludzkości. Później, niestety, przechrzczono Stalinogród z powrotem na burżuazyjne Katowice.

Więc jak to wszystko ma się do Albanii?. Otóż: z tego właśnie kraiku sprowadzaliśmy rudę chromową (chromit) do rozwijanej z socjalistycznym rozmachem produkcji takiej odmiany zasadowych wyrobów ogniotrwałych, która obok MgO zawiera jako główny składnik tlenek chromu. A wraz z tą rudą, niestety, wchodzi do materiału magnezytowego nowy komplet wspomnianych wyżej wrednych domieszek, których relacje ilościowe przyprawiają technologa o ból głowy. I w tych relacjach, jak już się pochwaliłem, byłem biegły właśnie ja – autor książki i specjalistycznych artykułów. Najbardziej wredną wśród tych wrednych domieszek stanowi SiO2 z krzemianów, obecna w obu podstawowych surowcach – zarówno w tym chromicie od albańskiego despoty towarzysza Envera Hodży, jak i w magnezycie, sprowadzanym z jeszcze bardziej odległego raju, znad Pacyfiku, od ukochanego przywódcy Kim Ir Sena. Notabene, do Korei Północnej nigdy mnie nie oddelegowano (a udało się to po latach Adasiowi, ale oczywiście nie w sprawach jakichkolwiek surowców).

Więc trzeba było zorientować się, czy można poprawić jakość dostaw albańskiego chromitu do Polski – aby zawierały mniej krzemionki. Właściwie od początku dało się przewidzieć, że ta domieszka gromadzi się głównie w najdrobniejszej frakcji rudy, bo zawarte w tej skale krzemiany kruszą się łatwiej, niż składnik główny. Niemniej, potrzeba zorientowania się na miejscu było wystarczająco uzasadniona, aby wysłać eksperta.

Trasa mojej podróży wiodła przez Bukareszt do portu w Konstancy, potem sowieckim statkiem przez tureckie cieśniny i wokół Grecji do adriatyckiego portu Durres i stąd już bliziutko do Tirany. Jazda pociągiem ze Śląska do Bukaresztu była najdłuższa w moim dotychczasowym życiu i, rzecz jasna, pełna wrażeń – tak jak i kilkudniowy pobyt w rumuńskiej stolicy. Mieszkałem w hotelu tuż obok okazałego centralnego placu, łaziłem trochę po mieście i parkach, na obiad zamawiałem bardzo dobry "Wiener Schnitzel" (coś jak nasz kotlet schabowy). W muzeum natrafiłem na wystawę meksykańskiego (silnie lewicującego) malarstwa, z obrazami tej miary mistrzów, co Rivera i Siqueiros. Zwiedzanie Bukaresztu musiało się oczywiście zamknąć w nieprzekraczalnym czasie, bo miałem bilet na statek "Krym" na określony dzień i godzinę, a czas odjazdu pociągu do Konstancy też nie zależał od moich kaprysów. Zaplanowałem dojazd do bukareszteńskiego dworca ( po rumuńsku "gara" – to sobie zawczasu przygotowałem)

tramwajem z przystanku położonego na tyle blisko mojego hotelu, abym nie musiał zbyt daleko wlec się z walizką. O taksówce nawet nie myślałem, bo nie wiedziałem, czy łatwo taki luksus sobie zorganizować w socjalistycznym kraju, a poza tym moje diety na Bukareszt były skąpe. Zapłaciłem rachunek i opuściłem hotel z dużym zapasem czasu, ale na przystanku powstał problem: na wozach tramwajowych nie było napisów ze słowem "gara". Czas uciekał, zacząłem się w końcu dopytywać, po niemiecku nie szło, ale uchwyciłem powtarzane z naciskiem słowo "czincz" – a więc pięć! Ale piątka nie nadjeżdżała niepokojąco długo, i olśniło mnie dopiero kiedy zjawiła się druga z kolei, czy nawet trzecia piętnastka. Wsiadłem, dojechałem, pociąg do Konstancy nie miał opóźnienia, zdążyłem się zaokrętować. A ta pułapka rumuńskich liczebników jest następująca: 15 wymaga dodania do 5 osobnego słowa: "spryzeczy" (= "ponad 10"). Tego oczywiście nie byłem w stanie uchwycić w potoku słów moich uprzejmych informatorów na przystanku (potem, w Albanii, szło mi nieco lepiej z innym językiem romańskim – włoskim).

Na statku pasażerskim znalazłem się właściwie po raz pierwszy w życiu (bo jakichś tam przybrzeżnych wycieczek na Bałtyku nie ma co liczyć). Już na początku rejsu, na morzu Czarnym, przekonałem się (z odcieniem satysfakcji), że jestem bardziej odporny na kołysanie, niż wielu innych. "Krym" był chyba statkiem odkomenderowanym (w owym czasie) niemal wyłącznie do kontaktu osobowego pomiędzy blokiem satelitów z ZSRR na czele i oddzielonym terytorialnie albańskim sojusznikiem. Stąd też spotkałem wśród pasażerów (także w rejsie powrotnym) wielu Albańczyków. Właśnie oni (naród żyjący głównie na wyżynach) szczególnie kiepsko znosili warunki sprzyjające chorobie morskiej i to mi się zdarzyło zobaczyć na pokładzie – wychylanie się za burtę (z wiadomego powodu). Raz czy dwa wypadło tak, że rezydowałem w jadalni okrętowej jako jedyny konsument śniadania.

Przepłynięcie Bosforu stanowiło przeżycie wielce interesujące, podobnie jak rejs przez morze Marmara i potem obserwacja typowo śródziemnomorskich, bezleśnych grzbietów wyniosłości ciągnących się wzdłuż brzegów cieśniny dardanelskiej. Ale to, co mię wręcz zachwyciło, następnego dnia, to szafir morza Egejskiego, tworzący efektowną kompozycję kolorystyczną z bielą piany za rufą statku. Delfiny też się pokazały, a jakże. Adriatyk, na który wpłynęliśmy pod koniec podróży, nie był już tak urzekający – jego kolor wydał mi się raczej zielonkawy. Port docelowy stanowiło Durres – miasto z piaszczystą plażą, odgrodzoną od północy wyniosłym, stromym grzbietem skalnym, wcinającym się w morze. Od razu po wylądowaniu zostałem potraktowany jak osoba znacząca (prawie jak VIP, ale to określenie poznałem dopiero później, w portach lotniczych); czarna limuzyna polskiej ambasady zawiozła mnie do stolicy, do hotelu Dajti, któremu warto poświęcić parę zdań. W owym czasie, jak również w następnych latach, nie było w Tiranie alternatywnego lokum, w którym przyjezdny cudzoziemiec mógłby otrzymać przyzwoite zakwaterowanie i takież wyżywienie. Hotel ten został wybudowany przed wojną przez panujących w Albanii Włochów i obficie ozdobiony płytami z białego karraryjskiego marmuru (widać faszyści mieli skłonność do przepychu w wybranych miejscach – nie inaczej niż władze naszego socjalistycznego obozu). Dajti to nazwa malowniczego pasma górskiego o stromych wapiennych stokach okalającego stolicę od wschodu. Mój pokój mieścił się na piętrze i każdego dnia wielokrotnie wędrowałem tam i z powrotem po szerokich schodach, odgrodzonych masywną kamienną poręczą, nakrytą pasmem marmurowych płyt. I na jednej z tychże płyt natrafiłem na – nikt nie zgadnie! – znamienną pamiątkę po pobycie w tym lokalu radzieckich sojuszników Albanii. Oto jakiś komandir, a może dygnitarz partyjny (a nie jakiś "sowietskij prostoj czełowiek", bo to byłyby dla takiego za wysokie progi), zapewne rozochocony wiadomo czym, postanowił pozostawić nie do zatarcia ślad swojego tu pobytu. A więc – wyrył na jednej z płyt trzy ogromne, długie na dłoń, rosyjskie bukwy (=litery), składające się na wyraz z grupy "anatomicznych": niby żart, ale mało subtelny nawet jak na ZSRR, a dla takich jak ja, mówiąc wprost, chamski wybryk pijaka. Zapewne obsługa hotelu, po zorientowaniu się w znaczeniu tego słowiańskiego słowa, chciała się napisu pozbyć, ale zadanie było niewykonalne: wapień to dość miękki kamień, więc autorowi żartu udało się wyryć litery głębokimi bruzdami, a sprowadzenie płyty na wymianę od włoskich imperialistów było politycznie nie do pomyślenia. Zresztą, chyba mało kto z miejscowych mógłby uduchowione przesłanie tych trzech bukw odcyfrować, a wobec tego bardziej kłopotliwe niż sam napis byłoby to, że poręcz bez jednej płyty paskudziłaby wystrój hotelu. A zatem napis pozostał, co niniejszym mogę poświadczyć, bo zjawiłem się tam ponownie za rok (w 1956), jako członek polskiej delegacji pod wodzą wiceministra hutnictwa Z. Tokarskiego; oczywiście, trwanie tego trzyliterowego zawołania reprezentującego sowiecką kulturę ubawiło mię nienajgorzej.

Niepowtarzalnym walorem hotelu Dajti i, w znacznej mierze, także centrum Tirany, była – mało kto zgadnie – woda z kranu! Tak jest – z piętra hotelu można było oglądać od strony wschodniej potężny rurociąg na wapiennej stromiźmie wysokiego górskiego pasma (właśnie tego, któremu zawdzięczał hotel swą nazwę), zasilający sieć wodną stolicy. Na taką wodę wodociągową nie natrafiłem w żadnym mieście spośród tych, w których zdarzyło mi się w życiu pobyć. Nie tylko czyściutka, krystalicznie przejrzysta i chłodna, ale prawdziwie żródlana w smaku i woni – no bo płynęła wprost z górskiego strumienia. Tu warto dodać, że dawna Tirana (sprzed dziesięcioleci) rozrastała się w okolicy bagiennej, bez przyzwoitego zaopatrzenia w wodę.

Wstępnym zadaniem mojej albańskiej misji była inspekcja na miejscu, a więc przyjrzenie się technologii pozyskiwania rudy chromowej w kopalni odkrywkowej w Bulquize. Jest to miejscowość położona w górach daleko na południu Albanii, w rejonie miasta Girokastra. Taka kilkudniowa podróż służbowa samochodem miała dla mnie w znacznej mierze smak wyprawy krajoznawczej. Dość szybko minęliśmy (bez zwiedzania) Elbasan, kierując się początkowo na wschód, w stronę jugosławiańskiej granicy, która przecina znaną atrakcję turystyczną tej części Bałkanów – jezioro Ohrid. Przewidziałem taki przebieg trasy i zabrałem ze sobą kąpielówki; poprosiłem kierowcę o krótki postój blisko brzegu, w tym miejscu łatwo dostępnego, i z wielką satysfakcją zaliczyłem sobie tę egzotyczną kąpiel. Pływałem dość długo (chociaż woda była nie tak ciepła, jak się spodziewałem), przesuwając wzrok wzdłuż przeciwległego, jugosłowiańskiego krańca jeziora, z bezleśnym (jakby pustynnym) pasmem gór Galicica w tle. Dalszy etap podróży też był pewien wrażeń. Do Bulquize podjeżdżaliśmy wąską, krętą drogą, wyrąbaną w prawie pionowym zboczu góry, nad rozległą przepaścią, bez żadnej bariery. Czasem zza występu skalistej ściany wyłaniała się dość nagle ciężarówka z ładunkiem rudy chromowej i trzeba było się z nią minąć, sunąc po skraju drogi; wtedy, patrząc w prawo, miałem tuż pod sobą otchłań – zdarzało się więc trochę emocji.

Wrażenie dzikości scenerii nie ustępowało także po dotarciu do celu służbowej podróży. Kopalnia odkrywkowa – kamieniołom na skalnym płaskowyżu, wokół trochę zabudowań, urobek ładowany przez maszyny wprost na niewielkie ciężarówki, takie jak te sowieckie z czasów wojennych; nie dostrzegłem jakichkolwiek możliwości organizacyjnych oddzielania na miejscu miałkiej frakcji rudy. Stanęło na tym, że trzeba będzie odsiewać ją dopiero po przewiezieniu do portu w Durres, przed załadowaniem na polski statek.

W Bulqize musiałem przenocować: w parterowym kamiennym baraku, który można nazwać hotelem, przydzielono mi coś, co można nazwać pokojem. W tym też hotelu (niewątliwie nie aspirującym do standardu "Dajti") zetknąłem się po raz pierwszy z bałkańskim modelem "ustronnego miejsca": otwór w kamiennej podłodze pomiędzy płytami, których powierzchnia zapraszała karbowanym kształtem kamiennych stóp. Nie zapraszał widoczny tam brud, ale to nie stanowiło chyba immanentnej cechy samego modelu.

Moja wyprawa na południe Albanii objęła jeszcze dalsze elementy krajoznawcze: zwiedzenie (co prawda przelotne) Girokastry i Korczy. Nazwy tych miast są godne zapamiętania w związku z epizodem wojennym na przełomie lat 1940/41. Mussolini przerzucił wtedy do podbitej Albanii prawie tuzin dywizji i zaatakował stąd Grecję, licząc na łatwy triumf swojego imperium. Jednak napad skończył się żałośnie i w toku kontrofensywy Grecy zajęli m. in. właśnie wymienione dwa miasta. Włochów wydobył z opresji dopiero podbój Jugosławii i Grecji przez Niemców na wiosnę 1941. Jeśli chodzi o moją podróż w te okolice, to niestety nie objęła ona Himary, kreowanej w owym czasie na pierwsze prawdziwie śródziemnomorskie kąpielisko w obozie socjalistycznym. Tak więc nie zdołałem w czasie obu moich delegacji albańskich popływać w błękitnym morzu, widzianym wcześniej z pokładu statku; udało mi się jedynie skorzystać z kąpieli w zielonkawym Adriatyku – później, na plaży w Durres.

Dla zainteresowanych starożytną przeszłością tych terenów (a ja mogłem się za takiego uważać) atrakcją były ruiny greckiego miasta Apollonii w pobliżu portu Vlora. Udało mi się ten objekt zwiedzić, a nawet sporządzić jaką taką dokumentację fotograficzną. Jak na owe czasy i warunki, mogłem to sobie poczytać za osiągnięcie - niedostępne dla zwykłych obywateli PRL. Do wrażeń mających odcień egzotyki mogę też zaliczyć relacje z mieszkańcami Albanii.

Pierwszych spotkałem na statku i były to osoby wracające do tego kraju po studiach w Polsce – swobodnie posługujące się naszym językiem, przyjazne i jak gdyby nieodróżniające się od nas obyczajowo. Od jednego z tych studentów usłyszałem co nie co o mentalności jego narodu – o ich solidarności, o tym że Albańczycy poza krajem trzymają się razem i są gotowi do wzajemnej pomocy. Płynęła też "Krymem" pewna absolwentka którejś z naszych uczelni – malutka, czarniawa, zdecydowanie niebłyszcząca urodą, ale miła i rozmowna. Dała mi swój adres i prosiła, abym ją odwiedził w ich domu w Tiranie. Zrobiłem to pewnego dnia, ale przebieg wizyty mnie zaskoczył. Ojciec rodziny nie patrzył na mnie przychylnie, rozmowa się nie kleiła nie tylko z powodu mojej nieznajomości języka, ale także dlatego, że potencjalna tłumaczka - ta mała Albanka - nie zachowywała się teraz jak osoba, która mnie kiedyś zaprosiła. Szybko się wyniosłem. Po latach przeżyłem w Indiach trochę podobną sytuację. Musiałem podyktować miejscowej sekretarce ofertę dostawy dla hinduskiej firmy kompletnej fabryki materiałów ogniotrwałych – u niej w domu, w godzinach popołudniowych, sprawa była pilna. Siedliśmy w jednym z pokojów przy maszynie do pisania, ale nie sami. Jej ojciec od razu otworzył szeroko drzwi do sąsiedniego pokoju i usadowił się tak, aby nas stale widzieć. Tkwił na tym posterunku nieprzerwanie, aż skończyliśmy pracę. Nie sądzę, aby nas oboje o cokolwiek zdrożnego podejrzewał, ale chyba orientalny obyczaj nakazywał mu pilnować dziewczyny nawet w sytuacji tak bezspornie profesjonalnej. Tamże, w hotelu w Kalkucie, mieszkałem we wspólnym apartamencie i zaprzyjaźniłem się z delegowanym razem ze mną innym ekspertem naszej centrali handlowej CEKOP – inż. Piotrowskim. Tu wraca motyw albański, bo córka Piotrowskiego (notabene, śliczna dziewczyna) zakochała się swego czasu w studiującym w Polsce Albańczyku. Nie pomogły argumenty, perswazje, lamenty obojga rodziców – ślub i wyjazd do kraju pana młodego. Byłem świadkiem wycinka tej smutnej historii na warszawskim lotnisku, w momencie naszego z Piotrowskim powrotu z Indii. O dalszych losach tej pary nie wiem nic, ale nie mogę umknąć narastającym skojarzeniom z aktualnymi relacjami o dramatach naszych blondynek, którym spodobali się muzułmańscy kandydaci na mężów.

Z albańskich relacji towarzyskich pozostało mi w pamięci jedno ważne słowo, o które przezornie już na statku pytałem znajomych: "faleminderit" = dziękuję. Do mojego zasobu leksykalnego doszedł potem jeszcze zwrot: "sa ora?" = która godzina?, co wiąże się z późniejszymi wypadami spacerowymi wzdłuż jarów przecinających wzgórza wokół Tirany. Był wrzesień, i teren ten obfitował w niezwykle dorodne jeżyny, z czego w pełni korzystałem. Dość często widziałem wędrujących po łąkach pasterzy, których ja sam chyba nie bardzo interesowałem – poza tym jednym, że miałem na ręku zegarek. Niejednokrotnie kierowano do mnie wspomniane wyżej dwa słowa, i odpowiadałem jak mogłem, przy użyciu głównie palców.

Niedługo po powrocie z Bulqize przyszedł czas pełnego skupienia się na rozwiązywaniu problemu jakości partii rudy chromowej wysyłanych do Polski. Do Durres zawinął nasz statek, który miał ją zabrać do swoich ładowni. W organizacji całej sprawy (od samego początku, włącznie z wyprawą do kopalni) uczestniczyli pracownicy ambasady w Tiranie, którzy notabene nigdy nie byli nadmiernie zawaleni robotą. Początkowo wyglądało na to, że trzeba będzie codziennie dowozić mnie samochodem ambasady z Tirany do portu. Jednak wszystko potoczyło się inaczej, mój pierwszy kontakt ze światem polskiej floty handlowej okazał się nad wyraz sympatyczny. Kapitan Milenuszkin, mimo tak znamiennej końcówki nazwiska, absolutnie nie sprawiał wrażenia Rosjanina, sądząc po akcencie i sposobie bycia. Starał się ułatwić mi dopilnowanie załadunku i od razu oddał mi swoją kajutę na kwaterę. Obejmowała ta gościna m. in. smaczne okrętowe obiady, możliwość przeglądania stosu polskich tygodników, łażenia po pokładzie itd; sam kapitan przeniósł się na ten czas na ląd, zresztą nie wiem dokąd. Zapamiętałem znajomość z tym wybitnym fachowcem morskiej żeglugi; w późniejszych latach był wymieniany w wiadomościach radiowych jako pilot statków przepływających kanał sueski. Jednak w latach 80-tych zraziłem się do niego, bo w czasie stanu wojennego wystąpił po stronie PRONu.

Realizacja mojej misji kontroli jakości rudy chromowej okazała się czymś nad wyraz prozaicznym. Sprowadzała się do nadzorowania czynności dwu Albańczyków, którym nakazano przesiewanie przez ustawioną ukośnie, dwumetrowego wymiaru rafę (t. j. sito druciane rozpięte na drewnianej ramie) stosu rudy wysypanego na nabrzeżu z przeznaczeniem do ładowni naszego statku. W ten sposób ci dwaj oddzielali i potem odsypywali łopatami na bok tę nieszczęsną drobną frakcję, której nasz przemysł (po uznaniu moich argumentów) nie życzył sobie w dostawach chromitu dla Polski. Miałem oczywiście trudności w porozumiewaniu się z nimi,

chociaż nie było jakichś problemów zasadniczej wagi: a to, że odchodzą (obiad?), a czy dziś jeszcze przyjdą?, i żeby absolutnie nie ładować na statek tego miału, który już odsiali – itp. Gadaliśmy z początku głównie przy użyciu gestów, a gdy okazało się, że znają jako tako włoski, zacząłem trochę rozumieć, a nawet czasem coś powiedziałem tak, że oni zrozumieli. Tu warto dodać, że mało kto z polskiej ambasady próbował uczyć się albańskiego; spośród urzędników, których tam poznałem, tylko jeden opowiedział mi, że po roku pobytu w Tiranie "nagle" zaczął mówić w tym języku. Machał przy tym ręką: to taki "języczek", który nigdy i nigdzie się nie przyda. Ale przydało mu się (i innym zapewne też) co innego: zadziwiający układ przepisów pozwalających na wykorzystanie w kraju walut zarobionych za granicą. Otóż: albańskie pieniądze – leki – nie były oczywiście nic warte w międzynarodowym obiegu, ale w PRL można było za nie kupić, po niewiarygodnie niskiej cenie, towar deficytowy, a wielce poszukiwany: cegły!. Znajomy z ambasady, o którym wspomniałem, wybudował sobie za te leki willę na wybrzeżu, skąd pochodził. Ja też zaoszczędziłem z diet trochę owej dziwnej waluty; po powrocie do kraju długo zastanawiałem się, jakby tu zarobić na operacji "cegła za leki", zanim jednak cokolwiek wymyśliłem, osobliwy przepis został zniesiony.

Ale za to przywiozłem z Albanii coś naprawdę egzotycznego: małego żółwia, złapanego koło krzaków jeżyn, dzieciom do zabawy. W czasie mojego powrotu statkiem "Krym" odkryła go w mojej kajucie sprzątaczka i powtarzała zadziwiona "czerepaga, czerepaga!"; jednak nikomu nie doniosła, że w bagażu tego Polaka znajduje się coś, czego niewątpliwie nie przewidują sowieckie przepisy. Zresztą koniec żółwika, już w naszym mieszkaniu w Gliwicach, był smutny, bo nie tknął niczego z podsuwanych mu przez całe miesiące warzyw.

Jak wspomniałem, po roku zalazłem się znów w Tiranie, tym razem na krótko, mając status członka delegacji "rządowej" (bo z wiceministrem Z. Tokarskim). Po tej wizycie pozostał mi prezent od władz albańskich: długa, rzeźbiona, kolorowa drewniana fajka, a także trochę zdjęć. Jednak moja fotografia związana z tym tekstem pochodzi z okresu późniejszego; wtedy, w latach pięćdziesiątych, nie było mowy o dostępie do zagranicznych czasopism – takich jak "Life", które na tym zdjęciu trzymam przed sobą.

środa, 7 lipca 2010

Przekrój wydarzeń wojennych z perspektywy Lwowa

Przemożny wpływ na nasze nastroje miały wiadomości o wydarzeniach wojennych: te, które rozpowszechniała niemiecka prasa i głośniki radiowe oraz te, które trafiały do nas poprzez konspiracyjne gazetki i ustnie krążące informacje. W pierwszych dwóch latach wojny trudno było oprzeć się przygnębieniu z powodu oszałamiających sukcesów hitlerowskich wojsk: błyskawiczne opanowanie Danii i większości obszaru Norwegii, rozgromienie armii francuskiej, poprzedzone zajęciem Holandii i Belgii, zepchnięcie na wybrzeże kanału La Manche ekspedycyjnego korpusu brytyjskiego (który z trudem, przy wielkich stratach, zdołał się ewakuować z plaż pod Dunkierką), zajęcie niemal „z marszu” Jugosławii, potem Grecji i wreszcie zwycięski desant na Krecie (przy popisowym użyciu floty szybowców ze spadochroniarzami, ciągniętych przez samoloty Luftwaffe), skąd, tak jak z obszarów kontynentalnych, wyparci zostali Anglicy.

Na tle związanych z tymi sukcesami wroga ponurych nastrojów wśród Polaków pojawiały się błyski złośliwej uciechy z okazji docierających do nas wieści o kompromitacji mocarstwowych aspiracji wojsk Mussoliniego. Szybko uległa likwidacji pod uderzeniami brytyjskich formacji kolonialnych t. zw. Włoska Afryka Wschodnia, czyli podbita przed wojną Abisynia wraz z Erytreą i Somali. Atak na małą Grecję z terenu zajętej (również przed wojną) Albanii zakończył się dla Włochów na wiosnę 1941 r. żałosną klęską. W Afryce Północnej kontratak angielski sięgnął daleko w głąb Libii, a my w okupowanej Polsce szczególnie przeżywaliśmy udział i sukcesy polskiej brygady strzelców karpackich w walkach o Tobruk. Oczywiście nie było o tym śladu informacji w lwowskiej gadzinowej prasie, ale w 1942 r. zdarzyło się coś szczególnego, co dostarczyło mnie (i wielu innym) wzruszenia i pewnej pociechy. Było to w czasie, kiedy front w Cyrenajce przetoczył się ponownie na wschód aż na teren Egiptu, pod naciskiem przybyłego na ratunek Włochom t. zw. Afrikakorps (Afrykańskiego Korpusu) pod dowództwem generała Rommla – „lisa pustyni”, sławionego później w triumfalnych niemieckich komunikatach (rozpowszechnianych przez ryczące głośniki jako "Sondermeldung"). „Unser (nasz) Rommel” zajął m. in. właśnie Tobruk (opuszczony z kolei przez wojska brytyjskie), a udokumentował to serią kolorowych zdjęć tygodnik „Die Woche”. Ten właśnie jego numer kupiłem sobie we Lwowie ja (i wielu innych); w środku była wielka fotografia drewnianego baraku na pustyni, a na jego ścianie doskonale widoczny napis białą farbą: WODA DO PICIA. Dziś trudno nawet zrozumieć, co to dla nas znaczyło: oto dowód, że polskie siły zbrojne (których całkowitą likwidację wmawiała nam propaganda obu państw okupacyjnych) istnieją i walczą w składzie armii alianckich. Zresztą, jakiś czas potem, po klęsce Rommla pod El-Alamein w Egipcie, 8-ma armia brytyjska znów zajęła Tobruk, potem Bengazi, Trypolis i wreszcie całą okupowaną przez Niemców Tunezję, wypędzając niedobitki Afrikakorps z tejże Afryki. Ale o tych wydarzeniach dowiadywaliśmy się już dość regularnie, w 1943 r., z konspiracyjnych gazetek.

Niepowstrzymana ofensywa niemiecka w głąb terytorium ZSRR i początkowe klęski Armii Czerwonej budziły w nas mieszane uczucia. Zrazu wydarzenia te dawały ujście nagromadzonej nienawiści do Sowietów i w jakiejś mierze budowały odruch, który właśnie Niemcy trafnie określają jako Schadenfreude – „a dobrze wam tak!”. Jednak nowa okupacja nie była mniej groźna, a program wyniszczenia narodu polskiego głoszono niemal jawnie – bez zakłamanej przesłony propagandowej, który stanowił (i stanowi do dziś) nieodłączny składnik komunistycznej ideologii. Już po paru tygodniach narastało pytanie: a co, jeśli Hitler wygra całą wojnę?. Broni się przecież tylko jeden nasz prawdziwy sojusznik – samotna Anglia. Zapamiętałem słowa, jakimi odpowiedział na pytanie kobiety stojącej na chodniku jeden z wjeżdżających do Lwowa niemieckich motocyklistów: „ja, wir sind stark”. Bo byli silni – bardzo; zajęli już prawie całą Europę i leźli w Ukrainę i Rosję jak nóż w masło. I jeszcze śpiewali: „Wir werden weiter marschieren, bis alles in Truemmern faellt, denn heute gehoert uns Deutschland, und morgen die ganze Welt” – czyli , że będą dalej maszerować, aż wszystko legnie w gruzach, bo dziś należą do nich Niemcy, a jutro cały świat; no, no, niezła zapowiedź dla świata. Oczywiście świat na to się nie chciał się zgodzić, a lwowski ludek nucił na przekór: „Siekiera, motyka, bimber, alasz (to trunki, pierwszy z nich pędzony chałupniczo), przegrał wojnę głupi malarz”. Taka śpiewka trochę dodawała optymizmu, chociaż malarz-Hitler głupi nie był i, jak dotąd, wojnę raczej wygrywał.

Wojna na froncie wschodnim w 1941-44 r. miała znamienny przebieg: front ten jak gdyby „falował” w rytmie pór roku. Oszałamiająco szybki postęp ofensywy niemieckiej w pierwszej fazie wojny, w lecie i jesieni, – aż po Leningrad i przedpola Moskwy, został powstrzymany z nadejściem zimy. Przyczyniły się do tego nie tylko sowieckie dywizje przerzucone z Syberii, ale także rozciągnięcie dróg zaopatrzenia niemieckiego frontu i potem rosyjski mróz – tak nazywany od dawna „generał Zima”. Spod Moskwy Niemcy zostali odparci, a Leningrad wytrwał mimo okrążenia. Lato 1942 r. przyniosło kolejny ruch frontowego wahadła: prąc na południowy wschód (nafta, nafta!) Niemcy podeszli pod Kaukaz (ich żołnierze wdrapali się na Elbrus), do obrzeży Stalingradu nad Wołgą i wtargnęli na Krym. Zapamiętałem triumfalne komunikaty („Sondermeldungi”), a w nich pochwały dla niemieckiej piechoty, która w pościgu za wrogiem pokonywała w marszach w upale do 60 km dziennie (aż tyle, z obciążeniem piechura? – może to jednak były jednostki zmotoryzowane?). Pod koniec 1942 r. nadeszła kolejna zima, klęska pod Stalingradem i początek wielkiego odwrotu. Ostatni ruch „wahadła” nastąpił w lecie 1943 r. Niemieckie dowództwo próbowało przejąć inicjatywę na drodze likwidacji wielkiego wybrzuszenia sowieckiego frontu w rejonie Kurska i ściągnęło do tej operacji bardzo liczne formacje czołgów – głównie ciężkich „Tygrysów”. Rozegrała się największa w historii bitwa wojsk pancernych, zakończona ciężką porażką Wehrmachtu. Odtąd front cofał się na zachód niezależnie od pór roku, ale zimy pozostały dla wojsk niemieckich szczególnie trudnym problemem. Dla nas źródłem złośliwej satysfakcji były powtarzane w głośnikach i gdzie indziej apele władz okupacyjnych o wspomaganie „Winterhilfe” - akcji zbiórki ciepłej odzieży dla oddziałów frontowych. Jednak trochę żal było nam dziwnie (i niezbyt ciepło) ubranych żołnierzy włoskich, dla których Lwów był etapem w transporcie na wschód. Ewa pamięta, że mieli kwaterę przy ulicy Jacka. Zaciekawiona Włochami była zwłaszcza Irka, i (jak to ona) próbowała nawet zagadać: „prego signore uno fuoco” (nie mam pojęcia, kto jej te słowa podpowiedział). Być może jakiś przystojny Italiano podał jej ogień, ale chyba na tym konwersacja musiała się urwać – co zresztą Irce wystarczało. Te oddziały z południa były dla Niemców wsparciem raczej symbolicznym, jednak inni sojusznicy mieli liczący się udział w bojach z Armią Czerwoną: Finowie na północy (którym nawet trochę sprzyjaliśmy), Rumuni, których dwie dywizje, uczestniczące w daremnych próbach przełamania okrążenia armii generała von Paulusa w Stalingradzie, poniosły bardzo ciężkie straty, oraz Węgrzy, których oddziały, opuszczone przez Niemców pod Woroneżem, zostały wręcz zmasakrowane. W gronie sojuszników Hitlera znalazła się też dywizja sformowana z faszystów belgijskich pod dowództwem Degrelle’a, ochotnicy z Hiszpanii („Błękitna Dywizja”) i inni. Motyw ideologiczny stanowiła u nich potrzeba obrony „nowej Europy” przed zalewem komunizmu; hasło „das neue Europa”, oczywiście pod przywództwem niemieckim, było znaczącym elementem hitlerowskiej propagandy. We Lwowie ten napływ sojuszników okupanta znalazł swój wyraz w tramwajach, w których przednia połowa każdego wagonu była odgrodzona, z napisem „Nur fuer Deutsche”, i zwykle prawie pusta (w drugiej połowie tłoczył się tłum miejscowej ludności, niższej rasowo). Teraz ta „lepsza” część wagonów stała się także „fuer Verbuendete” (chociaż niektórzy z tych sojuszników, czarniawi, bez dziarskiej postawy, odbiegali wyglądem od wzorca wyższej rasy).

O ile rok 1941 zaznaczył się pod koniec tylko powstrzymaniem ekspansji niemieckiej, rok następny stworzył już nadzieję na przełom w wojnie - zaczęliśmy wierzyć w zwycięstwo aliantów. Nalot japoński na Pearl Harbour, jeszcze w grudniu, był wprawdzie porażającym ciosem dla Ameryki, ale w naszych oczach liczyło się przede wszystkim to, że ta potęga została wciągnięta w działania wojskowe – i to nie tylko na Oceanie Spokojnym, ale także w Europie. Właśnie tak, wciągnięta, i to, formalnie rzecz biorąc, przez rząd hitlerowski. To Niemcy, upojeni spektakularnym zniszczeniem floty Pacyfiku tych przeklętych plutokratów, którzy zaopatrywali przez Atlantyk Wyspy Brytyjskie, wysłali łodzie podwodne tuż pod wschodnie wybrzeże USA i bez ostrzeżenia zatopili szereg statków handlowych. Równocześnie (jakby im było mało istniejących frontów) wypowiedzieli Amerykanom wojnę, stając się sojusznikami – no proszę – facetów ewidentnie niższych rasowo (żółtków, jakbyśmy powiedzieli dzisiaj)! W tym czasie niektóre Sondermeldungi zaczynały się od słów wypowiadanych uroczyście i z odcieniem podziwu: „Japans Kampf gegen…(Walka Japonii przeciw…), a po nich określenia (już raczej pogardliwe) przeciwników bitych na głowę przez armię cesarską (mnie szczególnie zmartwiło zatopienie, już w trzecim dniu tej nowej wojny, dwu liniowców naszych brytyjskich sojuszników: "Prince of Wales" i "Repulse"). Po roku – dwóch (zwłaszcza po zbombardowaniu kilku lotniskowców japońskich w zwycięskiej dla Amerykanów bitwie morskiej koło Midway) kierunek tego "bicia" odwrócił się i zabrakło Sondermeldungów z dalekowschodniego teatru działań wojennych.

W 1943 r. wojska amerykańskie wylądowały na atlantyckim wybrzeżu posiadłości francuskich w Afryce Północnej i wkrótce dotarły, wbrew oporowi władz Vichy (ciągle jeszcze lojalnych wobec Niemców), aż do Tunezji, na spotkanie z nacierającą od wschodu brytyjską 8-mą armią, która po El Alamein ostatecznie rozgromiła Afrikakorps Rommla. Wkrótce alianci wylądowali na Sycylii, potem (po kapitulacji królewskiego rządu włoskiego) w południowej Italii, z polskim korpusem pod dowództwem generała Andersa w składzie wojsk inwazyjnych. Wiedzieliśmy, że są to żołnierze, których udało się (na podstawie dość niepewnej i krótkotrwałej ugody ze Stalinem) wyprowadzić z różnych obszarów deportacji do azjatyckich republik ZSRR. Oni też zdobyli w maju 1944 r. Monte Cassino (obsadzone przedtem przez Niemców, którzy po kapitulacji króla pośpiesznie zajęli prawie cały półwysep Apeniński i reinstalowali rząd Mussoliniego). Nie ma potrzeby podkreślać, jak bardzo poprawiały nasze nastroje takie wiadomości - wśród nich zwłaszcza te o zwycięstwach polskich sił zbrojnych. W czerwcu nastąpiło lądowanie aliantów na plażach w Normandii i przełamanie niemieckich fortyfikacji „wału atlantyckiego”, potem natarcie w głąb Francji, znowu z udziałem Polaków. Jeszcze późną wiosną działały na północnym wybrzeżu nad Kanałem wyrzutnie nowego typu rakietowych pocisków burzących V1 skierowanych na południową Anglię. Pamiętam Sondermeldung: "Schweres V1-Feuer liegt auf London"; a więc ostrzałem rakietowym – niewątpliwie groźnym – obłożona była brytyjska stolica. Bombardowane dywanowo Niemcy znów połknęły nadzieję na "Sieg" dzięki cudownej broni – "Wunderwaffe". Niedługo potem nadzieję tę zmiotła inwazja w Normandii, a także szerokie przerwanie frontu na Białorusi.

Tak więc, od zimy 1941/42 do lata 1944 r. sytuacja wojenna odwróciła się całkowicie na niekorzyść Niemiec, a także Japonii, po wielkich bitwach morskich w pobliżu Midway, na Morzu Koralowym (ta nazwa nieodmiennie poruszała moje marzenia o egzotycznych podróżach) oraz wokół wysp Salomona. Jako tło wydarzeń zapamiętałem trzy wystąpienia radiowe: Hitlera, kiedy uzasadniał atak na ZSRR potrzebą stworzenia dla Niemców „przestrzeni życiowej (Lebensraum), a wybrany moment m. in. tym, że właśnie on, Fuehrer, znajduje się w swoich najlepszych męskich latach (…in meinen besten maenlichen Jahren… - co za skromność!); znów Hitlera (tym razem wręcz wrzeszczał), że Leningrad musi być wzięty i wzięty będzie! (oj, nie spełniło się); i Goebbelsa, w czasie nasilania się bombardowań miast niemieckich przez aliantów: po zwycięstwie odbudujemy je tak, że będą jeszcze piękniejsze (Sieg wprawdzie nie nastąpił, ale odbudowa tak). W miarę pogarszania się sytuacji wojennej Niemców słyszało się coraz mniej Sondermeldungów i zmieniał się język prasowych relacji. Moją uwagę przyciągnęło powtarzające się sformułowanie z nieznanym mi dotąd słowem „derart”: „Die Lage ist derart, dass…”, to znaczy: „sytuacja jest tego rodzaju, że…”, czyli domyślnie i krótko: „bierzemy w skórę”. W dalszym tekście występowało zwykle zdanie o wycofaniu się na „z góry upatrzone pozycje”.



sobota, 3 lipca 2010


Ostatni rok we Lwowie

Kolejne przejście frontu stanowiło oczywiście kolejne, trudne do przewidzenia we wszystkich aspektach, zmiany sytuacji w mieście. Ale zachowanie się Sowietów, w tym przede wszystkim aresztowanie grupy dowódców AK pod pretekstem narady, nie było zaskoczeniem – po prostu wróciła ponura rzeczywistość sprzed dwu lat (to samo, też w lipcu, przeżywali Polacy w Wilnie). Po tygodniu wróciła też NKWD i jej akta – no bo było dla nich już bezpiecznie, walki w mieście zamarły. Pewnego dnia złożyli wizytę Fulińskim i kontrolując dokumenty członków rodziny zagadnęli na końcu: "a Jacek?". Na szczęście Jacek, który im uciekł przed dwoma laty i ukrywał się na strychu, przewidział to, że nadal tkwi w ich papierach; wymknął się przez ogród do kolegi (i niedługo potem wyjechał do Przemyśla pod nazwiskiem Skuratowski). W momencie kontroli mogli więc Fulińscy odpowiedzieć: "Jacek? – nie wiadomo; jeszcze przed przyjściem Giermańców nie wrócił z delegacji do Żółkwi".

W całym mieście NKWD zaczęło wyłapywać akowców – nawet ja, szeregowiec, mimo powrotu do pełnej konspiracji, otarłem się o duże ryzyko – w okolicznościach naprawdę przygnębiających. Zaprzyjaźniona z moją mamą była pewna żona pułkownika, o historycznym nazwisku (które celowo przemilczę), mieszkająca niedaleko. W dniach walki o Lwów mówiła z pewnym naciskiem Mamie, że "Pani syn chodził z opaską AK". Chyba to było odezwanie się sondażowe, bo ja jej w tych dniach nie dostrzegłem, a Mama z miejsca zaprzeczyła (zgodnie z zasadą konspiracji). Dramat wydarzył się niedługo potem; jej służąca wybiegła z krzykiem na ulicę, wiadomość szybko dotarła także do nas: zabili ją żołnierze komórki likwidacyjnej AK. Podobno była agentką NKWD i wskazywała ludzi do karnej deportacji na Syberię. My wiedzieliśmy bez żadnych wątpliwości, że pracowała w sowieckim wydziale rejestrującym tych, którzy zgłaszali zamiar wyjazdu na zachód, do Polski (na terytorium w granicach według układu RibentropMołotow). Mama mówiła jej, że taki wyjazd rozważa, ale zdaje się, że nasza rodzina nie zdążyła znaleźć się na tej liście, która wtedy stanowiła przypuszczalnie źródło nazwisk ludzi przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR jako "elementy antyradzieckie". To prawda, że byliśmy takim elementem (jak w istocie większość Polaków), ale w rok później przepisy NKWD już się zmieniły i mogliśmy się zgłosić do legalnej repatriacji.

Nie miał szczęścia Staszek Czuruk: zagarnęli go na ulicy, miał przy sobie parabelkę (tak mi potem bąknął, ale chyba źle zapamiętałem, bo kto by się z tym włóczył po mieście bez udziału w jakiejś akcji). O dziwo, po uwięzieniu sowiecki strażnik wypuszczał go na jakiś czas do domu i wtedy z nim rozmawiałem naciskając, żeby skorzystał z okazji i zwiał. Nie chciał, ze względu na rodzinę; skończyło się wyrokiem i łagrem na Syberii – 10 lat. Wówczas Sowieci zasądzali naszych taśmowo: "za próbę oderwania Zachodniej Ukrainy od ZSSR" dawali od ręki "dychę" (tak jak właśnie Staszkowi) albo (rzadziej) "ćwiartkę" (25 lat, czyli ćwierć wieku) - za coś poważnego. Czuruk przetrwał tę dychę w niezłej kondycji, wrócił do kraju (chyba po śmierci Stalina), na Śląsku odwiedził Skrowaczewskiego i mnie. Kiedy zjawił się nagle w naszym mieszkaniu w Gliwicach, osłupiałem; uciecha była wielka. Jak mówił, na Syberii pomagała mu z oddaniem jakaś Rosjanka – lekarka. Potem ulokował się na Dolnym Śląsku i dał wyraz swoim talentom literackim – m. in. w artykule ozdobionym zdjęciem z naszą Krysią. Opisał tam (może z odrobiną konfabulacji) swoje lwowskie perypetie - jeszcze jeden poruszający dokument tego, co przeżywali Polacy w tym czasie i miejscu. Urywkowym kontrolom towarzyszyła ogólna, bardzo męcząca, szykana: wyrabianie od nowa dokumentów osobistych, czyli "paszportyzacja". Oczywiście niemieckie "Kennkarty" straciły ważność, ale sowieckie "paszporty" sprzed trzech lat też. Wrócił koszmar bolszewickich urzędów: wielogodzinne wyczekiwanie w ścisku, smrodzie i bałaganie, chamskie traktowanie przez wszechobecną milicję, napastliwe i czasem podchwytliwe pytania ludzi w mundurach, którzy siedząc za stołem lustrowali tłoczących się petentów nawet w chwili ostatecznego wydania dokumentu. A należało wystrzegać się jakiegoś zawahania, czy zająknięcia, bo przecież nasze metryki były przerobione.

Spośród oficerów AK podstępnie ujętych i wywiezionych z gmachu dowództwa zaraz po opanowaniu Lwowa przez Armię Czerwoną, kapitan Draża był prawdopodobnie jedynym, który niedługo potem wydostał się na wolność. Jak się zdaje, udało mu się zabić wartownika i skontaktować z podziemiem w mieście; to, co wiemy na pewno, to fakt jego późniejszego ukrywania się w willi u Fulińskich; jak pamięta Ewa, był szczególnie ujęty opieką ze strony Mamy Fulińskiej, której dziękował słowami: "Pani jest cudaczna!". Dalsze losy Draży i jego oddziału, z którym się przedostał aż na Dolny Śląsk (gdzie działał jeszcze po oficjalnym zakończeniu wojny) zasługiwałyby zapewne na opis w niejednej powieści, a nie tylko na krótkie relacje w publikacjach J. Węgierskiego i innych. Resztę życia spędził Dragan Sotirović we Francji, gdzie wydał dwie książki (podobno opisał w swoich wspomnieniach pobyt u Fulińskich).

Po wojnie i po studiach zetknąłem się, w pracy zawodowej, z innym oficerem AK z grupy wtedy aresztowanej – porucznikiem Bohrem, po latach inżynierem (po skróconych studiach), pracującym w gliwickim zjednoczeniu materiałów ogniotrwałych. Przypadliśmy sobie do gustu, prowadząc próby przemysłowe na Dolnym Śląsku. Miał poczucie humoru i chyba talent literacki; jednym z jego żartów było to, że w zakrapianych imprezach proponował nowo poznanym, aby zwracali się do niego "panie Borze". Może wesołe usposobienie pomogło mu przetrwać lata w sowieckim obozie na północy, koło Archangielska. To wywiezienie i stracony czas złamały jego wcześniejsze aspiracje – podobnie, jak to stało się ze Staszkiem Czurukiem.

W ciągu sowieckich represji szczególnie dramatycznie wpisuje się aresztowanie i wywiezienie do Donbasu grupy lwowskich profesorów. Można to przyrównać do niemieckich akcji eksterminacji polskiej inteligencji – z tym, że nie było tu bezpośredniego mordu, ale ofiary były. Zapadło to w moją pamięć, bo w pewnej mierze otarłem się o wydarzenia tej styczniowej nocy, nie zdając sobie wówczas sprawy z tego, co się dzieje. Trzeba najpierw wyjaśnić, że wszystkie gmachy publiczne musiały mieć obowiązkowo całodobową straż werbowaną spośród własnych pracowników. Dotyczyło to również politechniki, na którą dostałem się w jesieni po szczególnych perypetiach (o czym w innym miejscu); służba wojskowa studentów obejmowała m. in. ochronę budynków uczelni, zwłaszcza w nocy. Właśnie tej pamiętnej (co okazało się później) nocy pełniłem funkcję "razwodiaszczego", czyli szefa straży budynku, który "razwodit" (= rozprowadza) "czasowych" (= wartowników) na wyznaczone przy bramach posterunki i odprowadza tych, których się zmienia, z powrotem do wartowni. Używam tu słów rosyjskich, bo taki był język naszego szkolenia i w nim wyrażane były jego schematy i jego absurdy. Wśród absurdów na przykład ten, że musiałem mieć ze sobą "wintowkę" – pięciostrzałowy karabin piechoty – ale nigdy nie wydawano nam do nich elementu raczej niezbędnego – "patronow" (= nabojów); zresztą, prawdę mówiąc, i tak bym do nikogo nie strzelił. Może takie uzbrajanie "nie do końca" obrazowało poziom zaufania sowieckiej władzy do polskich studentów – również nie do końca (i słusznie). Tej właśnie nocy okazało się, że i nas, na których spoczywał nadzór nad bezpieczeństwem politechniki, trzeba też trochę ponadzorować. Niespodziewanie zjawił się sowiecki wojskowy, którego nie znałem – nieuczestniczący dotychczas w zajęciach szkoleniowych. Towarzyszył mi przez długi czas, wciągając do rozmowy na temat studiów. Dopiero w następnych dniach domyśliłem się, że to był oficer NKWD, który sprawdzał nastroje wśród studentów – tej samej nocy, kiedy oni wyciągali z domów naszych profesorów. Taka kontrola to kolejny absurd; nawet gdybyśmy wiedzieli, co oni szykują, nie zdobylibyśmy się na odruch sprzeciwu.

Jednak pewne formy sprzeciwu wobec sowieckiej okupacji były organizowane przez polskie podziemie. Tego dnia zdarzyło mi się wyjść dość wcześnie do miasta i o tej porze widniały jeszcze tu i ówdzie (rozlepione zapewne w nocy) arkusze z wydrukowanym hasłem: "Lwów był, jest i będzie polski". Wyobrażam sobie, jak wściekły się sowieckie władze, kiedy się o tym dowiedziały, ale musiało trochę potrwać, zanim udało się wszystko pozdzierać. W reakcji, jeszcze tego samego dnia, rozlepiono na ulicach kontrhasła po ukraińsku: "Ukraińśke misto Lwiw buło, je i bude radiańśkym". Dziś nachodzi mnie smętna refleksja, że nadzieje wyrażone w polskim napisie już wtedy nie miały wielkich szans spełnienia. Ale po przeszło pół wieku historia spłatała figla także tym, którzy wtedy czuli się absolutnie pewni swego - sowietom, a mówiąc prościej – Rosjanom, władcom ZSRR. Ich też w końcu z tego miasta wymiotło – Lwów nie jest już radziecki. Stał się ukraiński, chociaż Ukraińcy go dla siebie nie wywalczyli, ani nie jest ich zasługą upadek sowieckiego imperium.

Ogólnie biorąc, mimo klęsk Niemców i lądowania aliantów we Francji, mieliśmy we Lwowie wiele powodów do przygnębienia: powrót sowieckich prześladowań i to, że akcja "Burza" właściwie nie miała szans. Jej cel główny stanowiło wyparcie Niemców z pewnych rejonów kraju, aby ustanowić tam władze polskie przed, albo przynajmniej równocześnie z wkroczeniem Armii Czerwonej, nie dał się zrealizować w obliczu otwartej wrogości Sowietów w stosunku do AK. Nad wyraz przygnębiające były wydarzenia w Wilnie i właśnie we Lwowie, a czarę goryczy przepełnił tragiczny koniec powstania warszawskiego. To Stalin demonstrował siłę jako jedyny potężny sojusznik mocarstw anglosaskich, to sowiecki walec parowy miażdżył gros armii niemieckich. Nikt się w tej sytuacji nie liczył z Polską, pewne formalne gesty upierania się przy jej niepodległości nie miały większego znaczenia, a w obronie jej wschodnich granic sprzed wojny nawet nie próbowano występować.

Dla mnie osobiście lato i jesień po przejściu frontu były pełne napięć, do których akcja "paszportyzacji" stała się tylko wstępem. Ja, młody człowiek w wieku poborowym, znalazłem się w sytuacji obywatela ZSRR bez przydziału – ani w wojsku, ani w pracy: zatrudniająca mnie firma przestała istnieć – była przecież niemiecka i kto mógłby pomyśleć o przekształceniu jej w sowiecką. A jednak! Jak gdyby nigdy nic, to , co zostało we Lwowie po Karpathen-Oel, przejął niemal "z marszu" Ukrnieftiekombinat – kombinat naftowy w nazwie ukraiński, a faktycznie obsadzony przez samych Rosjan. Stałem się pracownikiem tego kombinatu, przeniesionym do biura, w którym całymi dniami nie było absolutnie nic do roboty; mimo istnienia formalnej struktury służbowej, nikt mi żadnych prac nie zlecał. Siadywaliśmy (z jeszcze jednym panem) przy biurkach naprzeciw siebie i trzymaliśmy przed sobą jakieś papiery; ja zgromadziłem sobie takie, które wiązały się z poprzednią pracą w laboratorium wuja Tokarskiego. Z jego wyjazdem urwały się oczywiście wszelkie zajęcia; z kolegami, Tadziem i Mieciem, pozostały tylko stosunki towarzyskie. Samo laboratorium, teraz jakby wymarłe, było dostępne tylko dla mnie w pierwszych tygodniach po przejściu frontu: to ja miałem klucze. Było mi trudno pogodzić się z myślą, że tak cenne wyposażenie, jak mikroskopy polaryzacyjne, stanie się teraz własnością sowiecką; mogłem je, jeden po drugim, powynosić, ale co dalej? Nie będąc w stanie wymyślić nic sensownego, zostawiłem je na miejscu i być może do dzisiaj ma z nich jakiś pożytek ukraiński uniwersytet. Sielankową nudę w Ukrnieftiekombinacie przerwało niespodziewane zagrożenie osobiste. Mój kierownik, niejaki Anisimow, wysoko ustawiony w hierarchii komitetu obwodowego partii (Obkomu), miał oddelegować w trybie nagłym czterech pracowników do akcji wyrębu lasów w górach i oczywiście włączył do tej grupy mnie, faceta młodego i bez fachowych kwalifikacji. Misja była ryzykowna m.in. dlatego, że w Karpatach siedziały sotnie UPA, nastawione w dużej mierze na oczyszczanie ukraińskiej "batkiwszczyny" z Polaków. Mój sprzeciw nic nie dał, Anisimow zapowiedział mi obrazowo, że mi głowę urwie, jak się będę opierać. Wtedy wpadło mi do tejże głowy, że akurat zaczynają się studia w jako tako uruchomionych lwowskich wyższych uczelniach. Było już wprawdzie po egzaminach wstępnych, ale ja miałem prawo zacząć studia bez egzaminu, bo dysponowałem świadectwem ukończenia sowieckiej dziesięciolatki opatrzonym złotą obwódką – z oceną "widminno" = bardzo dobrze ze wszystkich przedmiotów. Był to zestaw stopni mocno naciągany - rozpowszechniony w szkołach, bo korzystny dla nauczycieli wypełniających ambitne zobowiązania podejmowane dla uczczenia czegoś tam; uznawano jednak takie świadectwa bez żadnych powątpiewań. Bałem się stanąć jeszcze raz przed facjatą Anisimowa, nie tyle w oczekiwaniu "sorwanija gołowy", ile po prostu zignorowania moich praw. Udałem się od razu do organu radzieckiej sprawiedliwości – urzędu "prokurora". Trudno uwierzyć, ale prokurator niemal od ręki wypisał bezcenną dla mnie "bumagę", której treść pamiętam do dziś: "...prikaziwajetsia towariszczu Anisimowu otpustit' tow. Nadachowskogo na uczobu". Papier zaniosła do adresata znajoma mojej mamy, która była tam kierowniczką personalną i Anisimow, o dziwo, podpisał zwolnienie mnie z pracy w kombinacie. Może jednak nie był w Obkomie partii tak ważną figurą, jak sądziłem, a może po prostu nie miał już ochoty na przepychanie się ze mną. Tak czy owak, w jesieni 1944 r. znalazłem się na studiach – na Politechnice, bo ta chroniła od poboru do wojska (uniwersytet nie chronił), na wydziale chemicznym (bo ten wydał mi się najmniej "inżynierski", a mnie wtedy funkcja inżyniera nie specjalnie pociągała). Potem okazało się, że przydzielono mię na wydział naftowy, o niemal identycznym programie zajęć na pierwszym roku. Jedynie początek wyższej matematyki był przesunięty na później, ale i tak cała nasza grupa studencka, za wyjątkiem Rosjanek, uczęszczała na wykłady z tego zakresu znanego lwowskiego profesora. Wspomniałem Rosjanki, bo po otwarciu politechniki przywieziono z głębi ZSRR całą grupę dziewcząt o bardzo zaniedbanym wyglądzie, ubranych w byle co, owiniętych jakimiś szalami. Ulokowano je w t.zw. "churtożytku" – domu akademickim z wyżywieniem, brudnym i prawie nie ogrzewanym. Trochę nam było tych dziewuch żal, także dlatego, że ich przygotowanie do wyższych studiów okazało się na żałosnym poziomie (a wszystkie były "otlicznicami", miały świadectwa ukończenia szkoły średniej takie jak moje, ze złotą obwódką (tylko stopnie były wypisane po rosyjsku – "otliczno"). W dodatku zajęcia odbywały się przeważnie po polsku – trudność dla nich niebłaha. Na pisemnym kolokwium z chemii czepiały się naszej pomocy (przerzucanie się informacjami między stolikami nie było surowo ścigane). Dla przykładu, pytanie jednej z Rosjanek do mojego kolegi (w tłumaczeniu na polski): co to są pierwiastki, czy otrzymuje się je przy pomocy syntezy chemicznej? Generalnie, studia prowadzone były w trybie ulgowym, nawet zajęcia wojskowe, o których wspomniałem wyżej. I cieszyłem się bardzo, ja i wielu innych, że, niezależnie od trzyletniego opóźnienia, mogliśmy zacząć wyższe wykształcenie. Rok później, już w Gliwicach, na wydziale chemicznym politechniki, drugi rok studiów wymagał od naszej lwowskiej grupy pewnego przystosowania, ale nie był to duży wysiłek. Razem z nami znaleźli się tam niektórzy znani profesorowie; zaliczono nam też bez problemów pierwszy rok odbyty we Lwowie. Zresztą cały program nauczania stanowił improwizację, tak jak i warunki studiów: niestała kadra asystencka, brak podręczników, niektórzy słuchacze w wieku po trzydziestce; inżynierem chemikiem zostałem po czterech w sumie latach (a nie pięciu, jak dzisiaj). Wracając myślą do tego szczególnego pierwszego roku studiów we Lwowie, z rozbawieniem wspominam jeden przedmiot, prowadzony przez Rosjanina: nauki polityczne. Wykładowcą był dosyć sympatyczny rusek, który starał się nam czasem trochę urozmaicić święte prawdy ideologiczne. Abyśmy lepiej zapamiętali czterech największych zbrodniarzy wojennych (którzy jeszcze wtedy żyli i kierowali niemieckim państwem) podkreślał (jakby to był jakiś znaczący wybór losu), że każde z tych nazwisk zaczyna się na "gie": Gitler, Gimler, Gering, Gebels. Niestety, nie zdawał sobie sprawy z tego, że to tylko w języku rosyjskim nie ma rozróżnienia pomiędzy G i H. Podśmichiwaliśmy się, ale nikt nie wyprowadzał go z błędu. Śmiertelnie poważną sprawą był podstawowy podręcznik tego przedmiotu, autorstwa Stalina: "Krótki kurs historii wszechzwiązkowej komunistycznej partii (bolszewików)". Jak się przekonaliśmy, wykładowca nie ośmielał się zmienić czy pominąć jakiegokolwiek zdania w tekście tej książki; pewnie znał ją na pamięć. Raz, przy sprawdzaniu wiadomości, trzeba było scharakteryzować frakcję komunistycznej partii carskiej Rosji, t.zw. mienszewików. Jeden ze studentów głośno odpowiadał stojąc i wyliczał po kolei okropne wady tych konkurentów frakcji leninowskiej (że oportuniści, że nie kochali klasy robotniczej, że właściwie zdrajcy, itd). Te wiadomości podawał mu po kolei szeptem kolega, trzymając pod pulpitem otwartą na odpowiedniej stronie książkę. Wykładowca słuchał, kiwał życzliwie głową (udając, że nie widzi, skąd u tego studenta tyle wiedzy, no i że rozumie dobrze po polsku). Ale po każdym zdaniu dodawał: da, szto jeszczo' (tak, co jeszcze?). Kiedy jednak merytoryczna treść ustępu o mienszewikach skończyła się, pytanie "szto jeszczo'" znowu padło, i znowu. Pytany nie wiedział, co tu jeszcze dodać, powtarzał coś tam innymi słowami, ale nadal słyszał natarczywe: co jeszcze?. Wtedy kolega podszepnął mu ostatnie zdanie tego ustępu - i to było prawidłowe zakończenie odpowiedzi: "Tacy byli mienszewicy". Padło radosne: wot, haraszo! – a więc dobrze, żadne zdanie genialnego tekstu Stalina nie zostało pominięte. Na marginesie tej opowiastki warto dodać, że w rzeczywistości członków tej opluwanej frakcji nie było w rosyjskiej partii komunistycznej "miensze"= mniej, tylko właśnie "bolsze"= więcej. Ale jak Lenin zwyciężył, to sobie te relacje odwrócił, i określenia obu frakcji przystosował do potrzeb swojej propagandy – nie on pierwszy, i nie ostatni; mistrzostwo w tym osiągnął niewątpliwie Stalin.

Niemcy nieodwracalnie przegrywali wojnę. Sowiecki front ruszył na zachód (wyczekiwanie nie było już Stalinowi potrzebne, bo Warszawa ostatecznie padła) i daleko na Bałkany (przekreślając zamysły Churchila, aby z tamtego kierunku wyprowadzić jeszcze jedną ofensywę brytyjsko-amerykańską). Rumunia i Bułgaria zmieniły front i stały się satelitami sowieckimi, potem (po ciężkich walkach o Budapeszt) także Węgry dostały rząd posłuszny Stalinowi; Grecja tego uniknęła, ale kosztem wojny domowej; w Jugosławii triumfowała komunistyczna partyzantka pod wodzą Tity, a w Albanii – Hodży. We Włoszech armie hitlerowskie zostały zepchnięte przez aliantów aż pod Alpy, we Francji – po Ren (mimo rozpaczliwej grudniowej próby kontrnatarcia w Ardenach). Na wiosnę zginął marnie Mussolini (przedtem na krótko odbity z niewoli przed niemiecki desant osławionego spadochroniarza Skorzenego); potem padł w końcu Berlin wraz z bunkrem Hitlera (tuż po jego samobójstwie). Jeszcze w maju izolowane zgrupowania niemieckie (w tym dywizje SS) trzymały części Skandynawii, Kurlandii i Czech; sama Praga została oswobodzona dopiero na dwa dni przed końcem wojny, przy udziale tak nazwanego potem szumnie przez Czechów "praskiego powstania". W 1952 r. oglądałem w tym mieście jeden zburzony dom, starannie ogrodzony i pieszczony jako chwalebny pomnik powstańczego zrywu; aha, więc to było coś porównywalnego z powstaniem warszawskim? Śmiać mi się chciało, ale nie dałem tego odczuć czeskim kolegom.

Agonię potęgi hitlerowskiej przeżywaliśmy we Lwowie w mieszanych nastrojach – zadośćuczynienia, ale i goryczy. O losie Polski, jej granicach i ustroju decydował teraz Stalin, nasze miasto było stracone, zostaliśmy zwolnieni ze służby w AK. My z Ewą, słuchając na ulicy w dniu 9-go maja z sowieckich megafonów obwieszczenia o zwycięstwie, byliśmy bliscy płaczu. Sowieci aresztowali i sądzili szesnastu przywódców polskiego podziemia; ostatni komendant AK, generał Okulicki (którego pamiętałem z wakacji w Tatarowie), zmarł w moskiewskim więzieniu. W lecie Mama załatwiała główną część formalności związanych ze zgłoszeniem się do "repatriacji", czyli wyjazdu na zachód, do Polski, czyli za San. W sierpniu 1945 r. wyruszyliśmy z lwowskiego dworca, my troje z Jankiem Gottasem, w wagonie pociągu repatriacyjnego, wraz z częścią dobytku; Mama otrzymała potem mieszkanko w robotniczym domku w Gliwicach. Przez rok sposobem kontaktowania się z Ewą pozostała dla mnie tylko korespondencja. Fulińscy opuścili swój dom rodzinny w 1946 r. – na zawsze.


Życie pod okupacją niemiecką

Spośród wielorakich zagrożeń okupacyjnych, dla młodych mężczyzn niebłahym problemem stał się wprowadzony w 1942 r. obowiązek służby budowlanej „Baudienst”. Przedtem można było zatrudnić się dość dowolnie; dwa dni próbowaliśmy z Jankiem Gottasem pracować na lotnisku, ale było tam bardzo ciężko i zgłosiliśmy się w samym mieście do właśnie organizowanego Heeresbaudienststelle – wojskowego przedsiębiorstwa budowlanego. Przydzielono nas do magazynu, do najrozmaitszych robót nie wymagających kwalifikacji, nie takich jak na przykład brukowanie budowanej drogi wjazdowej, przy której to pracy zapłata była imponująco wysoka. Szukano brukarzy i obserwowałem z podziwem, jak wśród nich zgłosił się pewien młody pan – prawnik, z którym wcześniej rozmawiałem. Po prostu ukląkł na budowie obok rzeczywistych fachowców, bystro rozglądał się i robił to, co oni. Następnego dnia widziałem, jak – już z miną eksperta - układał na piaszczystym podłożu klinowate kamienie (węższym końcem do góry – to ważny element specjalistycznego wtajemniczenia brukarza), potem sypał żwir itd., itd., zarabiając tą pracą znacznie więcej marek, niż my z Jankiem. Też bym tak potrafił, ale cóż – brakło mi i tupetu, i sprytu. Zresztą wcale mu nie zazdrościłem – raczej miałem z tego uciechę, bo łączyła nas wzajemna sympatia. Notabene, mnie i Jankowi również zdarzały się dniówki nienajgorsze – wtedy, kiedy zabierał nas do pracy w willi zagarniętej dla oficerów niemieckich pewien dość dobroduszny Gefreiter. Kazał nam układać na strychu jabłka (całe kosze, niewątpliwie zrabowane gdzieś na wsi), ale nie przeszkadzała mu oczywistość, że niejedno schrupiemy (były bardzo dobre). Zostawiał nas tam na kilka godzin i wręczał mi klucz od strychu, wygłaszając na odchodnym sakramentalne zdanie: "...und den klucz gibt ihr mir dann zurueck". Chyba mu się to jedno słowo polskie szczególnie spodobało, a może znał ich więcej i czuł się dumny, że dla niego obcy język to nie problem. Mniej sympatyczne było wykopywanie rowów, noszenie rur, a także porządkowanie samego magazynu pod nadzorem pewnego Polaka – mrukliwego, o władczym usposobieniu. Czasem nie było co robić, a w każdej chwili mógł do magazynu wpaść jakiś Niemiec i zastać nas siedzących bezczynnie. Wymyśliłem sposób na tę okoliczność, który zdawał egzamin: mieliśmy przed sobą młotki, szczypce i kupkę pogiętych gwoździ, które zaczynaliśmy pilnie prostować w razie niepożądanej wizyty; przecież w zaopatrzeniu niemieckiej armii nie może się nic marnować! W tym wczesnym okresie okupacji niemieckiej zapisałem się też do szkoły handlowej, którą władze nowej prowincji Generalnego Gubernatorstwa – Galizien - pozwoliły otworzyć uznając zapewne, że kształcenie zawodowe Polaków, na niskim poziomie, może być przydatne. Oczywiście prawdziwe szkoły średnie, nie mówiąc o studiach wyższych, były dla ludności niższej rasy zabronione; udział w t. zw. kompletach maturalnych (w konspiracji) groził obozem koncentracyjnym. Ta "handlówka" stała się tymczasowym schronieniem dla wielu naszych, tych uczących i tych uczonych. Był tam jeden z moich nauczycieli gimnazjalnych, a także kolega z klasy, Staszek Czuruk, kiepski uczeń, nie imponujący bystrością, ale piszący wiersze, moim zdaniem świadczące o talencie. Wśród uczniów kursu handlowego, z którymi się zaprzyjaźniłem, znalazły się późniejsze osobistości: Kazimierz Żygulski i Staszek Skrowaczewski. Z tym pierwszym zetknąłem się ponownie dopiero w latach osiemdziesiątych, kiedy został ministrem kultury; ten drugi to dyrygent i kompozytor o światowej renomie. Wśród przedmiotów wykładanych na kursach handlówki śmieszyła mnie "biurowość" – nie tylko z powodu tego, że była przyziemnym opisem jakichś zupełnie oczywistych zaleceń, czynności, sprzętów itd, ale także z uwagi na osobowość wykładowcy – człowieka równie zapalonego do treści swojego przedmiotu, co mało inteligentnego. Natomiast z entuzjazmem uczyłem się stenografii – właśnie z entuzjazmem wykładanej, i to przez specjalistę wysokiej klasy, wierzącego w wielką przyszłość i rosnącą użyteczność tej umiejętności. Wierzyłem i ja, i sporo pamiętam z tego do dziś. To, że stenografia stała się tak kompletnie nieprzydatna w elektronicznym i informatycznym świecie, trochę mnie smuci.

W drugim roku po wkroczeniu Niemców groźba wywiezienia do morderczej pracy w Baudienście wisiała mi nad głową. Ciocia Mysia przez wuja Tokarskiego dotarła do wpływowej współpracownicy profesora Rudolfa Weigla, twórcy szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu, aby mię umieścić w Fleckfieberinstitut. Weigl nim kierował, mimo że jawnie przyznawał się (mimo swego austriackiego pochodzenia) do polskości i nie przyjął propozycji władz zostania pełnoprawnym członkiem Herrenvolku - t.zw. Reichsdeutschem (kto inny zdrowo by za to oberwał). Taka niezwykła spolegliwość Niemców w stosunku do niepokornego profesora miała swoje źródło w doniosłej i ponurej roli, jaką zaczęła odgrywać na froncie wschodnim (to nie żart) - wesz odzieżowa. Tysiące żołnierzy Wehrmachtu – tych nie zaszczepionych – wypadało z akcji bojowych wskutek zachorowania na tyfus po miesiącach przeżytych w zawszonych mundurach. Masowa produkcja szczepionki stała się więc priorytetem, a mnie udało się zostać karmicielem potrzebnych do tego wszy, co uprawniało do odsłużenia obowiązku Baudienstu w tymże instytucie, w warunkach "rajskich", jak to określił jeden oficer niemiecki wydający nam polecenia. Samo karmienie, raz dziennie pół godziny, wyglądało tak: wokół obu łydek zakładało się szczelnie, pod specjalnym paskiem, drewniane płaskie klateczki z wszami, które kłuły przez oczka oddzielającej je od skóry właściciela napiętej siatki. Swędziało bardzo, a poskrobać się można było dopiero po nakarmieniu tych miłych stworzonek i zdjęciu klatek – przyjemność niemała, ale nie rekompensująca długiego na nią wyczekiwania. Piszę "miłych", bo cały czas miało się świadomość, że to dzięki nim nosi się w kieszeni wielce szanowany przez policję Ausweiss – zaświadczenie ważnej dla Niemców pracy. Prawie nikt nie był w stanie czytać w czasie takich sesji – ale nie Skrowaczewski, który często karmił wszy obok mnie. Raz rozwinął jakiś papier przed sobą, a kiedy mu zajrzałem przez ramię pytając co to, spojrzał na mnie z odcieniem wyższości (słusznej) i odparł krótko: partytura. Karmiciele, zwłaszcza tacy jak ja, wykonujący rozmaite czynności usługowe w ramach Baudienstu, byli instytutowym plebsem; elitę tworzyli strzykacze i preparatorzy, którzy pod lupą poddawali weszki manipulacjom wieńczonym wyprodukowaniem szczepionki. Takim wysokim statusem cieszyli się (ale w innym punkcie miasta) Stefan i Wojtek Fulińscy (Ewa była karmicielką, tak jak ja). Notabene, starsi bracia Ewy też ulokowali się w jako tako bezpiecznych miejscach pracy: chemik Jędrek w olejarni, a architekt Jacek – w niemieckiej firmie budowlanej, z dającym się znieść szefem.

Kiedy epizod w instytucie przeciwtyfusowym dobiegł wreszcie końca, ciocia Mysia (znowu ona) zdołała ulokować mię w miejscu najdogodniejszym z wszystkich dotychczasowych: w uniwersyteckim laboratorium petrograficznym, u wuja Tokarskiego. Podlegaliśmy niemieckiej firmie Karpathen-Oel, nastawionej na eksploatację surowców w południowej Polsce, zwłaszcza ropy naftowej na podgórzu. Niemcy, jak to Niemcy, jeżeli nie organizowali eksterminacji polskich profesorów, to cenili ich kwalifikacje i gdy ich angażowali do jakichś przedsięwzięć, to potrafili uznać potrzebę badań o charakterze podstawowym, daleko wyprzedzających ewentualne efekty praktyczne. Taki był przypadek Juliana Tokarskiego: mógł swobodnie kontynuować swoje przedwojenne prace nad klasyfikacją skał fliszu karpackiego według własnej oryginalnej koncepcji, opartej na określaniu (w próbkach różnych osadów) proporcji zawartości t.zw. ciężkich minerałów. Nikt się wujowi do tego nie wtrącał; co jakiś czas składał sprawozdania po niemiecku, które ja wypisywałem na maszynie, pod jego dyktando słowo w słowo, niewiele rozumiejąc z istoty naukowego wywodu (wuj kazał mi jednak systematycznie uczyć się petrografii z podręcznika jego autorstwa). My, personel laboratorium, tworzyliśmy zgrany zespół, na czele z Andrzejem Obercem, geologiem po studiach, przygotowującym, z inspiracji wuja, materiały do spodziewanego doktoratu po wojnie (także z tematyki ciężkich minerałów). Musieliśmy się nauczyć rozpoznawania i liczenia tych minerałów w preparatach pod mikroskopem polaryzacyjnym – my, chłopaki bez studiów, to znaczy oprócz mnie dwaj koledzy: Tadzio Zięba i Mietek Dohnal. Ta posada, oprócz Ausweisu, zapewniała jakieś tam wypłaty i, co ważne, kartki na żywność (w tym cukier). Pewnego dnia do zespołu dołączyła Ewusia Fulińska – już nie podlotek, ale jeszcze nastolatka, która swoją nad wyraz atrakcyjną aparycją (i osobowością!) budziła uzasadnione (nie zawsze skrywane) zainteresowanie nas, dwudziestolatków. Ślęczeliśmy nie tylko nad mikroskopami, ale musieliśmy też uczyć się delikatnej pracy z chemicznymi odczynnikami i operowania szkłem laboratoryjnym pod digestorium. Osobliwością była t.zw. ciężka ciecz – jodek metylenu CH2J2 – przeszło 4 razy cięższy od wody. Unosiły się w nim pospolite minerały, czyli główna część sproszkowanej próbki skały: kwarc, skalenie, miki, a tonęły te właśnie rzadkie domieszki, które stanowiły przedmiot analiz mikroskopowych – ziarenka związków cyrkonu, tytanu, żelaza i in. Ciężkie minerały skupiały się na spodzie kolumny cieczy w zwężonym u dołu szklanym naczyńku konstrukcji japońskiej (już przed wojną umiały te żółtki coś wymyślić!) i były spuszczane, po krótkim otwarciu kranika, na sączek z bibuły, przemywane, suszone i umieszczane w kropli innej cieczy na szkiełku preparatu pod mikroskop. Obycie ze szkłem i manipulacją towarzyszącą analizie chemicznej dawało pewną korzyść uboczną: szybko nabraliśmy wprawy, pod kierunkiem Andrzeja Oberca, w destylacji i skraplaniu czystego alkoholu etylowego, który produkowaliśmy z części otrzymywanego na kartki cukru. Rozcieńczony i odpowiednio zaprawiony, zamieniał się w bardzo mocną wódkę o miłym aromacie, niekiedy Ajerkoniak, likier (z sokiem) dla dziewcząt itp. Piszę dla dziewcząt, bo oprócz Ewy uczestniczyły w naszych wieczorkach towarzyskich (zawsze po wyjściu profesora) także znajome kolegów.

"Załoga" laboratorium wujaTokarskiego (od lewej): Miecio Dohnal,Franek Nadachowski, Ewa Fulińska, Andrzej Oberc, Tadzio Ziemba

Nasza "paka" przenosiła się również (wraz z zaopatrzeniem w trunki) do mieszkań, na potańcówki. Wuj początkowo nie wiedział o tych nieoficjalnych imprezach, ale pewnego razu, późnym popołudniem, nieoczekiwanie zjawił się w drzwiach laboratorium i osłupiał; my też – z konfuzji. No, bo: tu poważny profesor, a tu mieszane towarzystwo między stołami i gablotami z okazami minerałów, ożywione głosy, młodzieżowa popijawa, co do której nikt nie prosił o pozwolenie... Talent dyplomatyczny Andrzeja rozładował kłopotliwą sytuację: nie było obrazy, wuj przyłączył się do zabawy i potwierdziło się, że lubi dobre trunki.

Jak większość uczonych polskich tamtego pokolenia, Tokarski był biegły w niemieckim, chyba znał też francuski, ale nie angielski; ta sytuacja dotyczyła zresztą całego szkolnictwa przed wojną. Mnie zastanowiło to we wczesnym okresie okupacji i zamieniło się w działanie: kupiłem na bazarze samouczek języka angielskiego i zacząłem się wgryzać z zapałem w jego treść, przy czym emocjonalnie stanowiło to odruch antyniemiecki, a także coś, co wyrażało nadzieję (a może tylko pomagało ją sobie wmówić), że przyszłość świata będzie kształtowana przez anglosasów – naszych aliantów. Wuj Tokarski też złapał się za ten język, m in. dlatego, że w bibliotece katedry zwróciła jego uwagę książka "Petrology". Powiedziałem mu o moim zaawansowaniu w nauce angielskiego i odtąd często zaczynał nasz wspólny ranek pytaniem: "How many lessons have you taken?". Trochę się wczytał w tę książkę i chyba uznał, że "logia", zgodnie z greckim źródłosłowem, kładzie większy nacisk na naukowe rozumowanie w rozpatrywaniu różnych typów skał, niż "grafia", w której przeważa sam ich opis. Kiedyś wuj wyznał, że teraz napisałby inaczej swoją petrografię

Raz urządziliśmy w laboratorium seans spirytystyczny. Talerzyk naprawdę przesuwał się po stoliku, mimo że palce uczestników dotykały go leciutko, nie popychając. W końcu zostaliśmy przy nim tylko we dwójkę z Ewą, ale dziw nie ustał; przeciwnie, talerzyk zaczął tańczyć po całej powierzchni blatu i zsuwał się na jego brzegi, wędrując wzdłuż nich w ustawieniu pionowym, i nie spadając. Do dziś tego nie rozumiemy, ale nie była to chyba zbiorowa halucynacja.

To, co trzeba było robić w laboratorium i to, co można nazwać życiem codziennym, przeplatało się z tym, co narzucała konspiracja – jakoś bez nadzwyczajnych napięć (przynajmniej takich nie zapamiętałem). Koledzy z załogi wuja Tokarskiego nie byli zaangażowani w AK (to wiedziałem, chociaż nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat) i nie powstawały problemy z ich jakąś niezapowiedzianą nieobecnością. Życie codzienne biegło też bez wielkich wstrząsów u Fulińskich, chociaż ich willa zamieniła się w ważną konspiracyjną melinę (o tym, oczywiście, dowiedziałem się znacznie później). Mieściła się tam agencja wywiadu AK, kierowana przez M. Borodeja (o którym niżej), z sekretarką Kazią Rutkowską, przyjaciółką Ewy (potem też studentką chemii w Gliwicach). Ewa szkoliła się na sanitariuszkę, uczestniczyła w kompletach maturalnych, była też łączniczką Stefanii Stipalówny, komendantki-harcmistrza (przedtem dyrektorki liceum), działającej w strukturach dowodzenia Wojskowej Służby Kobiet. Ta funkcja omal nie skończyła się dla Ewy tragicznie. Kiedy niosła meldunek do pewnego mieszkania na Kolonii Profesorskiej, niespodziewanie usłyszała zza murka ostrzeżenie (przyciszonym głosem, chyba jakiejś starszej kobiety): "Panienko, proszę nie iść do pani Uszyńskiej, bo tam jest kocioł". Na szczęście Ewa posłuchała i zawróciła; dzięki temu nie dołączyła do grupy zagarniętej przez Gestapo. Można się domyślić, że to właśnie ją wysłała Stipalówna, w zastępstwie aresztowanej wcześniej kurierki, po papiery do ppłk "Dąba"; nie zdawała sobie sprawy z tego, że został on zatrzymany przez agentów w kotle u p. Uszyńskiej. Może trzeba tu wyjaśnić, że określenie "kocioł" oznaczało mieszkanie zajęte przez policję wychwytującą wszystkich, którzy spróbują odwiedzić sterroryzowanych domowników, nie wypuszczanych na zewnątrz. Relację z tej szeroko zakrojonej "wpadki" zamieścił w swojej książce J. Węgierski, na str. 30. Ewa wymieniona jest we wspomnieniach Stipalówny, na str.508 i 521, w wydanym w 1985 r. zbiorze "Harcerki 1939 -1945. Relacje – Pamiętniki".

Z willi Fulińskich wyruszył też, na wiosnę 1943 r., na udaną akcję uwolnienia więźniów ze szpitala przy ul. Zamarstynowskiej, wspomniany wyżej Mieczysław Borodej. Był to lotnik z Anglii, którego z podziemiem lwowskim skontaktował Wojtek, poprzez Ewę i panią Stipalównę; akcję tę opisuje J. Węgierski na str. 37. Niezwykłe losy Borodeja zasługiwałyby moim zdaniem na odrębny opis; wywieziony później do sowieckiego łagru, zdołał wrócić (bez jednego oka) do kraju. Miał rodzinę we Wrocławiu i nadal utrzymywał kontakt z Fulińskimi, zjawił się także u nas w Krakowie.

U mnie w domu życie codzienne również przeplatało się z działalnością w AK i, podobnie jak gdzie indziej, o tej drugiej nie mówiło się nic. Było to nie tylko przestrzeganie żelaznej zasady konspiracji – niechęć do zwierzeń z tym związanych wynikała chyba w pewnej mierze z atmosfery tamtego niezwykłego czasu i jakoś przeniosła się nawet na późniejsze dziesięciolecia, u wielu osób. Po wojnie nie wracaliśmy do tych przeżyć ani w rozmowach z ciocią Mysią, ani z Irką (o tym, że była szkolona na pielęgniarkę, dowiedziałem się z jakiegoś fragmentu rozmów z Ewą), ani z Jankiem Gottasem. Właśnie to, co robił Janek, pozostało dla mnie niewiadomą niemal na całe życie. Pamiętałem tylko, że po naszym wspólnym wycofaniu się z Heeresbaudienststelle został czymś w rodzaju portiera, czy recepcjonisty w hotelu dla niemieckich oficerów. Dopiero na początku lat 90-tych, już po przedwczesnej śmierci Janka (zmarł w Katowicach w wieku 62 lat), dotarła do mnie nieoczekiwanie informacja o jego zaangażowaniu w lwowskiej AK. Zadzwonił aż z Gdyni mój dawny kolega (jeszcze ze szkoły we Wrześni), K. Kozłowicz, z prośbą o fotografię Janka i jakieś jego dane osobiste; przygotowywał wydanie wspomnień o pracy konspiracyjnej we Lwowie. Wtedy przypomniałem sobie, że przez jakiś czas spotykaliśmy się na obiadach u pewnej znajomej (taka forma mini-restauracji prowadzonych dla zaufanych osób była dość rozpowszechniona w wojennym Lwowie). W relacji Kozłowicza, który pracował w wywiadzie AK, Janek spisywał potajemnie i dostarczał mu dane o personaliach i datach pobytu oficerów wyjeżdżających lub powracających ze wschodniego frontu; były to bardzo użyteczne dla wywiadu sygnały o ruchach niemieckich jednostek. Fotografię dostałem od zbliżającej się wtedy do stu lat cioci Jańci, która przeżyła swego syna o prawie cztery dekady. W życiu domowym Janek był miłośnikiem muzyki, tej wyższego lotu. Nawet w czasie wojny się nią delektował (na miarę ówczesnych możliwości); niekiedy nucił, z miną wyrażającą szczególne ukontentowanie, fragmenty uwertur operowych.

Mieszkanie przy ul. Zyblikiewicza zajmowała wtedy nasza rodzina dość rozbudowana liczebnie: troje Gottasów, troje Nadachowskich, babcia Ilaszewiczowa z niezamężną córką, ciocią Wisią i ciocia Mysia. Jednak nie czuliśmy się stłoczeni, i udawało się nierzadko organizować wieczorki taneczne, nie tylko dla mojej "paki", ale także dla innej, trochę młodszej grupy towarzyskiej. Należała do niej m. in. Krysia, siostra Janka, która z upływem wojennych lat przeobraziła się z dziecinnej Krynki w tańcującą nastolatkę. W ich "pace" znalazł się też, o dziwo, mój kolega, Staszek Czuruk, który po latach (po powrocie z syberyjskiego zesłania) opublikował wspomnienie z tych czasów, z wyrazistą fotografią, która ukazuje go właśnie z naszą Krysią. Żyliśmy pod okupacją biednie, jak wszyscy, ale głodu nie cierpieliśmy. To zasługa naszych matek – mojej i cioci Jańci – które potrafiły sobie zorganizować prowadzenie kiosków (rzecz nie do pomyślenia w ustroju sowieckim, ale w kapitalistycznej Rzeszy Niemieckiej – owszem); rezerwą "na czarną godzinę" były sprzedawane z wielkim umiarem carskie złote rubelki

Jak napisałem, nie uważaliśmy mieszkania za przepełnione, a jego położenie dość blisko uniwersytetu, prawie przy przystanku tramwajowym, było dogodne. Dla mnie jednak ściana i sufit w kącie pokoju, gdzie spałem, stały się źródłem wielkiej niedogodności: stamtąd "kapały" na mnie w nocy pluskwy. Próbowałem z nimi walczyć nawet przy użyciu kwasu solnego, ale nie odnosiłem wyraźnych sukcesów. Kiedy to piszę, uświadamiam sobie z niejakim zdumieniem, że dzisiejsze miasta są chyba wolne od tej plagi.

W maju 1944r., kiedy do Lwowa zbliżał się front, ciocia Jańcia postanowiła umknąć przed bolszewikami na zachód, zabierając ze sobą babcię Ilaszewiczową, ciocię Wisię i Krysię (Janek jednak został z nami – w AK był rozkaz nieopuszczania Lwowa). Przetrwały wojnę w Makowie, a ta ucieczka miała niebłahe uzasadnienie: dla władz sowieckich rodziny polskich sędziów i oficerów policji były naturalnym obiektem prześladowania, a dokonane niedługo po wybuchu wojny przerobienie metryk nie dawało pewnego zabezpieczenia. Na zachód ewakuował się też wuj Tokarski wraz z firmą Karpathen-Oel, zabierając ze sobą do Jasła Andrzeja Oberca; na mnie się trochę obraził, bo odmówiłem wyjazdu. Jeszcze na wiosnę 1944 r. przyszedł do laboratotium jakiś oficer SS; zdaje się, że profesor Tokarski zyskał u Niemców rangę wartościowego eksperta, bo badał kiedyś złoża rud manganu w górach Czywczyńskich – a tego surowca Trzecia Rzesza rozpaczliwie potrzebowała. Cały ten problem tracił sens wobec szybkiego przesuwania się frontu; wuj jednak nie opierał się tej ewakuacji pod nadzorem, bo chyba zmęczyły go psychicznie naloty na Lwów. Jasło niestety nie stało się azylem; zostało obrócone w ruinę w czasie dalszych działań wojennych. Do opisu lwowskich rozterek wuja Tokarskiego można dołączyć jeszcze następujący incydent: pewnego dnia zjawił się w laboratorium kolega Oberca ze studiów Feliks Mitura (kto to był, powiedział nam potem Andrzej) i oświadczył, że "AK ostrzega Pana Profesora przed współpracą z Niemcami". Dwa lata później przeczytałem ze zdumieniem w krakowskiej gazecie, że przewodniczącym rady narodowej miasta został towarzysz o tym właśnie nazwisku. Z AK to on chyba nie był!

Frontowe niepowodzenia wojsk niemieckich nie wpływały bezpośrednio na sposób traktowania ludności Lwowa – może poza tym, że władze okupacyjne coraz wyraźniej faworyzowały Ukraińców. Nigdy jednak nie posunęły się tak daleko, jak na przykład w Norwegii, gdzie powołano prohitlerowski rząd Quislinga – zdrajcy skazanego na śmierć i straconego po wojnie. Ten sam los spotkał też byłego premiera Lavala we Francji, a na bohaterze pierwszej wojny światowej, marszałku Petainie, nie wykonano wyroku tylko z uwagi na jego podeszły wiek. Polskiego Quislinga oczywiście nie było, ale rząd Generalnej Gubernii czynił pewne gesty pojednawcze; najpierw pozwolił na utworzenie Polskiego Komitetu Opiekuńczego a potem, w 1944 r., zaczęto wydawać w Krakowie czasopismo o profilu niby publicystycznym – "Przełom". W redakcji znaleźli się polscy literaci Burdecki i Skiwski; temu ostatniemu podobno Andrzejewski odtąd nie podawał ręki. Zapamiętałem tych dwóch, ale pewnie byli tam i inni inteligenci tak dalece pozbawieni prostej umiejętności przewidywania (a może tylko tak bardzo antybolszewiccy?). Jakiś cień padł również, zdaje się, na Ferdynanda Goetla.

Przejście frontu

Był to lipiec 1944, gorący czas. Niemcy we Lwowie zostali już prawie odcięci, sowieckie oddziały zwiadu były na skraju miasta. Nie miałem zaświadczenia pracy, bo laboratorium wuja Tokarskiego, działające formalnie dla firmy Karpathen-Oel, przestało istnieć, a samego wuja Niemcy ewakuowali do Jasła. Mimo że zawczasu postarałem się o fałszywe zaświadczenie z komórki legalizacyjnej AK, unikałem wtedy łażenia po mieście bez potrzeby i na jakiś czas zmieniłem adres – zamieszkałem, za protekcją Mamy, u Cioci Sznajdrowej. Teraz jednak wróciłem – kontrola policyjna na ulicach, czy w domach, stała się zagrożeniem mało realnym. Natomiast coś w rodzaju paniki wywołała pogłoska o skierowaniu przez dowództwo niemieckie do odparcia natarcia na Lwów dywizji SS sformowanej z ochotników ukraińskich – SS Hałyczyna. Nastąpiła tragedia. Niektórzy Polacy postanowili uciec z miasta i na jego obrzeżu, na zakręcie ulicy Zielonej, zmasakrował ich ogień artylerii niemieckiej z Wysokiego Zamku. Dla mnie szczególnie pamiętny był dzień, w którym zwiadowcy sowieccy dotarli (o czym początkowo nie wiedziałem) do ulicy Jabłonowskich, przebiegającej równolegle do naszej ulicy Zyblikiewicza (bardzo blisko, tuż za rzędem kamienic i podwórzy). Odgłosy strzelaniny odstraszały mię od wyruszenia do punktu kontaktowego, ale ciągle wychodziłem na nasz w miarę bezpieczny balkon, aby się rozejrzeć i coś postanowić. Notabene, w tym samym dniu decyzję dotarcia do lekarza AK (do którego była „przypisana”) podjęła Ewa Fulińska; omal nie skończyło się to tragicznie, kiedy ulice, przez które przechodziła, znalazły się pod ostrzałem artyleryjskim. Mój epizod na balkonie rozpoczął się w sytuacji, kiedy kolejny ogląd najbliższego otoczenia wykluczał wyjście z kamienicy. Na pobliskim placu Prusa, stanowiącym koniec ulicy Zyblikiewicza, pojawił się niemiecki patrol, o którego bliskości świadczyło to, że słyszałem fragmenty rozkazów dowodzącego podoficera (mam pamięć do słów). Najpierw: „hier machen wir einen Stuetzpunkt – tu zrobimy punkt oporu”. Żołnierze rozmieścili się szybko na skraju skweru, z bronią w pogotowiu (nie mieli automatów czyli MPi, tylko zwykłe pięciostrzałowe karabiny piechoty). Dwóch jednak jakoś dziwnie zaczęło się oddalać w stronę przecznicy, biegnącej pod górę naprzeciw mojego balkonu. Wtedy wrzask: „die laufen da wieder davon – ci tam znowu uciekają” (i zaraz wrócili do grupy – cha cha). Chwilę później w głębi ulicy pojawił się pojedynczy żołnierz, który biegł w stronę tamtych i coś krzyczał. Mijając długi parterowy budynek z oknami wychodzącymi tuż na chodnik schylał się, aby (nadal biegiem) przemknąć się pod oknami. To mu się nie udało. W budynku byli już krasnoarmiejcy, którzy (niewidoczni dla mnie) przedostali się tam ze wspomnianej sąsiedniej ulicy Jabłonkowskich, zapewne już przez nich opanowanej. Jakby na filmie, zobaczyłem tylko rękę z pistoletem mierzącym wprost w głowę tego Niemca. Usłyszałem jeden strzał, i żołnierz padł. Kiedy patrzyłem na ten dramat wychylony i odwrócony od placu Prusa, patrol dostrzegł mnie i otworzył ogień, ale wszystkie strzały mię ominęły; strąciły tylko pionową kamienną ozdobę na rogu balustrady balkonu. Dałem nura z powrotem do pokoju przez uchylone drzwi, (nie draśnięty, choć mi się należało za głupotę). W niedługi czas potem była powtórka i z głupoty, i szczęścia. Patrol się już wycofał, ale gdzieś na przeciwległej pochyłości ogrodu botanicznego siedział snajper. Jego kula (świst koło ucha pamiętam do dziś) przeleciała między głową moją i Irki (ona też była taka niecierpliwa) i wybiła kawał tynku w ścianie. Tym razem we dwójkę daliśmy nura do pokoju. Prawdziwy dramat zdarzył się popołudniu. Pierwszy po długiej ciszy pocisk wystrzelony przez Niemców z Wysokiego Zamku wybuchnął zawadzając o druty tramwajowe w pobliżu naszej kamienicy. W bramie stała naradzająca się grupka sąsiadek; jedna z nich została ciężko zraniona odłamkiem i w nocy zmarła.

Armia Krajowa ujawniła się, aby zaznaczyć swoją odrębność i równocześnie współdziałanie z wojskiem sowieckim w walce z okrążonymi Niemcami. Założyliśmy biało-czerwone opaski z literami AK. W budynku na początku ulicy Kochanowskiego zainstalowała się jawnie komenda lwowska, przed bramą ustawiono dwa rkm-y. Zapamiętałem nastrój tej sytuacji, kiedy przywieźliśmy sprzęt do oddziału Draży i ja czekałem blisko chałupy, z której właśnie wywołali kapitana, bo zgłosiło się do niego dwóch zwiadowców sowieckich. Usłyszałem: „my priszli swiazat’sia s wami – przyszliśmy nawiązać z wami łączność”. Chodziło o zacieśnienie okrążenia wokół sporego oddziału Wehrmachtu, który jeszcze bronił się w lesie. Draża zaprosił ich ruchem ręki i wspólnie pochylili się nad stołem, na którym była rozłożona mapa. Współdziałanie nie trwało długo. Po poddaniu się reszty Niemców (przyglądaliśmy się z satysfakcją kolumnie wycieńczonych żołnierzy prowadzonych ulicą do sowieckiej niewoli) nastąpiło zdradzieckie aresztowanie oficerów AK zebranych w gmachu dowództwa, wśród nich kapitana Draży. Nam, szeregowym, kazano zaraz po tym zdjąć opaski i wrócić do konspiracji – tym razem przeciw Sowietom (ale chyba już bez planów akcji zbrojnych).