poniedziałek, 18 października 2010

Na tle ekspansji angielszczyzny, której powszechność w Polsce odzwierciedla pożyteczne dostosowanie się do światowego trendu, dostrzegam uderzające w niektórych przypadkach cofanie się (czy też lekceważenie) niemczyzny. A oto znamienny lapsus autorstwa satyryka wielce przeze mnie cenionego. Wykoncypował on zgrabny żart polityczny o trzech prezydenckich nazwiskach zaczynających się na K, zestawiając te nasze K ze znaną dyrektywą Hitlera, odsyłającą niemieckie kobiety do: dzieci, kuchni i kościoła, w brzmieniu: Kinder, Küche und Kirche. Ale w tekście czytamy: Kindern oraz Kirsche, czyli pierwsze z tych słów nie jest w mianowniku, a trzecie zamiast "ch" (wymawianego po niemiecku trochę podobnie do naszego "sz") ma "sch" i znaczy pewien owoc. Tak więc autor przez swoją niedoskonałą (a może żadną?) znajomość tego języka, po który pochopnie sięga, obraca hitlerowskie hasło ograniczające aspiracje kobiet w jakiś bezsensowny zestaw: "dzieciom, kuchnia, czereśnia".

I jeszcze coś o przekręconych zapożyczeniach z niemieckiego: dziwnie modne w wypowiedziach komentatorów radiowych stało się stosowanie czasownika o znaczeniu: zrównać, ujednolicić, pochodzącego od niemieckiego "gleichschalten". Tylko jak już się to robi (zapewne dla imponowania oryginalnością doboru słów), to nie wolno się głupio mylić. To spolszczenie ma brzmieć: "glajchszaltować", a nie (jak słyszałem wielokrotnie!): "glajszachtować". Bo jakieś "glei" (zamiast "gleich") nic nie znaczy po niemiecku, a "Schacht" to szyb, i nie ma nic wspólnego z "schalten", w rozumieniu "łączenia".

Na zabawny relikt dawnej inwazji niemczyzny, tej z okresu panowania kajzera na ziemi wielkopolskiej, natknąłem się jako siedmiolatek we Wrześni, w polskiej już szkole, w latach 30-tych. Z entuzjazmem graliśmy na boisku w "policjantów i złodziei", a ta gra w gwarze miejscowych chłopaków nazywała się "ziandary i IPY". Wtedy nie mogłem zrozumieć, skąd się wzięło to dziwne drugie słowo, ale po upływie paru lat zrozumiałem: po niemiecku złodzieje to Diebe (= "ipy"? – chyba tak!). To słowo, choć przekręcone, przetrwało w zabawie dzieci, których ojcowie przepędzili Niemców z ziem zaboru pruskiego w czasie zwycięskiego powstania w 1919 roku.

Pozostając przy moich osobistych odczuciach osobliwości słownictwa narodów wokół nas, pochwalę bogactwo zasobu niemieckich rzeczowników złożonych (często stanowią one zestaw dwu krótszych rzeczowników). W wielu przypadkach oddają one nad wyraz trafnie niektóre szczególne elementy naszego życia. Ale raczej nie lubię wyrażenia "deutcher Organisationsgeist" = "niemiecki duch organizacji" (którego faktycznemu istnieniu trudno zresztą zaprzeczyć). Słyszałem to wyrażenie w latach wojennych, w czasie niemieckiej okupacji Lwowa, wypowiadane z chełpliwym naciskiem. A teraz, w lipcu, zdarzyła się właśnie w Niemczech tragedia (kosztowała życie chyba dwudziestu osób), wynikająca z wręcz z idiotycznej organizacji masowej imprezy. Chodzi o tak nazwaną "love parade" w Duisburgu. Wielki tłum, wchodzący i wychodzący przez jeden jedyny dostępny tunel!. Oto mamy Organisationsgeist tych, którzy odpowiadali za przemieszczanie się uczestników ogromnego zgromadzenia!. Kiedyś potem, jeśli ktoś chciałby zaprzeczać powszechności tego "ducha" wśród niemieckich instytucji, mógłby przypominać duisburski tragiczny festiwal. W takiej polemice byłby to Volltreffer – by użyć jednego z wyżej wspomnianych rzeczowników (jakże często wygłaszanych dawno temu, w czasie wojny, w opisach niemieckich zwycięskich bitew).

W latach sowieckiej dominacji w naszej części Europy podział Niemiec na NRF i NRD nie pociągnął za sobą zróżnicowania w obszarze języka. Ale niekiedy szumiały nienawistne namiętności, z czym spotkałem się pewnego razu w Bułgarii, w czasie górskiej wycieczki na szczyt Musały (to najwyższy szczyt Bałkanów). Zdarzyła mi się tam przelotna rozmowa z młodą, wielce wysportowaną Niemką z NRD. W pewnym momencie, nie pamiętam w jakim kontekście, użyłem określenia Westdeutschland – Niemcy Zachodnie, która to republika niemiecka była wówczas powszechnie uznawana w świecie, inaczej niż ta z sowieckiego "obozu pokoju", nazwana w tymże obozie Niemiecką Republiką z przymiotnikiem (cha, cha!) Demokratyczną. Otóż na wypowiedzianą przeze mnie nazwę tamtej większej części Niemiec patriotka enerdowska wpadła w złość i zakończyła swoją polityczną tyradę (a także naszą pogawędkę) zawołaniem: Wir verlangen Anerkennung! = żądamy uznania! (dyplomatycznego). O co jej chodziło?. W Bułgarii, a także w ówczesnej Polsce, NRD to uznanie miało, z nadania ZSRR. No, ale teraz już nie istnieje. A język pozostał wspólny, na całym obszarze Niemiec.

Spośród niemieckich rzeczowników złożonych wspomnę jeszcze ten najgroźniejszy, który poznałem w latach wojny: Sonderdienst = służby specjalne. Ludzi w mundurach z literami SD kojarzyliśmy wtedy z największym zagrożeniem, większym niż w przypadku policji ulicznej – Schutzpolizei, a nawet jeszcze innej, starannie omijanej – Sicherheitspolizei, policji bezpieczeństwa. Dzisiaj, w wolnej Polsce, trochę mnie bawi to, że mamy w komplecie naszych demokratycznych partii także taką z emblematem SD.

Wśród skrótów literowych bawi mnie także zgrabna dezaprobata naszej współczesnej Europy dla gospodarek tych jej państw członkowskich, które najgłębiej pogrążyły się w kryzysie: Portugal + Ireland + Greece + Spain = PIGS. A na tym tle Polska błyszczała w środku czerwonej mapy kurczących się gospodarek europejskich jako jedyna zielona wyspa o rosnącym dochodzie narodowym – a więc na pewno nie świnka!.