piątek, 26 listopada 2010


NA STYKU Z DYGNITARZAMI

Do dziś wtrącają mnie w zadumę nieprzewidywalne zakręty biegu wydarzeń, które sprawiały że ja, niepoprawny "bezpartyjniak" (upieram się przy tym neologizmie), tyle razy ocierałem się o ważne osobistości PRL-u. Aby to przedstawić na tle ewolucji władz tegoż PRL-u, podzielę tu z grubsza całe powojenne półwiecze na: dekadę Bieruta (do 1956), piętnastolecie Gomułki (do 1970), dekadę Gierka (do 1980) oraz dekadę rozkładu komunistycznych rządów (do 1989). Za Bieruta i po nim, jako najpierw student a później początkujący naukowiec, nie miałem do czynienia z wysokimi urzędnikami. Gdy jednak mój krewny (który czasem zwracał się do mnie żartem "wujku") i pośrednio szef, Zbigniew Tokarski, awansował ze stanowiska dyrektora Zjednoczenia Przemysłu Materiałów Ogniotrwałych na urząd wiceministra Hutnictwa, nastąpiły w moim życiu zawodowym sporadyczne zetknięcia z warszawską elitą władzy. Jednym z nich była całonocna konferencja o tychże materiałach u trzęsącego wówczas całym przemysłem Eugeniusza Szyra. A tak, właśnie obrady w nocy, to było w ówczesnych ministerstwach modne – no bo ukazywało partyjną wytrwałość w realizacji trudnej misji rządzenia!. U szczytu długiego stołu niezmordowany towarzysz Szyr: bystry, elokwentny, panujący nad meritum obrad, umiejący od razu ustosunkować się do zgłaszanych wypowiedzi (także tej, na którą i ja się zdobyłem).

W erze Gomułki i potem Gierka styki z dygnitarzami zawdzięczałem nie tylko jakimś tam komisjom centralnym poświęconym technologii, ale przede wszystkim nagrodzie państwowej za osiągnięcia innowacyjne mojego zespołu. Zostaliśmy więc przyjęci przez samego towarzysza Wiesława, który manu propria raczył podpisać nasze dyplomy. Owego dnia wprowadzał nas na salony partyjne wiceminister hutnictwa Kaim, który słusznie uznał za stosowne, przed audiencją, szybko zapoznać z realiami ceremoniału nas, nieoskrobanych szaraczków z terenu. A zatem: przytakujcie wszystkiemu, co towarzysz Gomułka ewentualnie powie; nie próbujcie tłumaczyć jakichkolwiek zawiłości technicznych; w żadnym razie nie tonujcie zachwytów na temat pełnego wdrożenia waszych osiągnięć w przemyśle. Z samej uroczystości składania podpisu zapamiętałem to: znad podsuwanego mu dokumentu Gomułka obrócił się do tyłu z wyciągniętą ręką i zażądał, żeby mu dać "ołówek". A więc co?: nie była mu wówczas jeszcze znana nazwa długopisu (który mu stresowani dworacy o sekundę z późno podsunęli)?. Nieważne – zaszczytny akt został dopełniony, a ja oglądałem z bliska charakterystyczny wyraz oblicza Pierwszego Sekretarza (trochę uśmiech, trochę grymas) i stałem się (jako przewodniczący nagradzanego zespołu) adresatem jego słów, wypowiedzianych charakterystycznym głosem (trochę skrzekliwym, brzmiącym jakoś nie tak jak to zwykle brzmi u osób ze środowisk wykształconych).

W dekadzie Gierka znalazłem się bliżej PZPR-owskiej "wierchuszki" już nie sporadycznie, ale w rytmie powtarzających się oficjalnych imprez. Była to konsekwencja wspomnianej wyżej nagrody państwowej. Otrzymałem ją w 1970 roku, dzięki zainteresowaniu (w tym momencie już byłego) ministra hutnictwa, Kiejstuta Żemajtisa. Rozmowy z nim wspominam z sympatią, był chyba w większej mierze promującym innowacje utalentowanym inżynierem, niż partyjnym karierowiczem.

W pewnym okresie tematyka moich prac badawczo-rozwojowych znalazła się na styku z tym, czym zajmował się w Katowicach profesor Adam Gierek (syn!). Jednym z elementów tych kontaktów stał się wyjazd naszej grupki na kongres naukowy w północnych Włoszech. I oto już na lotnisku w Mediolanie czekał na nas ugrzeczniony konsul, a potem limuzyny zawiozły nas do hotelu. Oczywiście była to dla mnie jakże fajna niespodzianka. A sam Adam Gierek zachowywał się jak człowiek dość skromny i rzeczowy, którego bodajże polubiłem. Dziś jest politykiem "lewicy".

W latach 80-tych, kiedy mieszkaliśmy już w Krakowie, należałem służbowo do AGH i nie było już delegacji do warszawskich urzędów. I oto zdarzył się jeszcze jeden, jakże miły, kontakt z dygnitarzem: Mirek Handke, niegdyś członek mojej ekipy dziekańskiej, został wybrany rektorem, a potem powołany na stanowisko ministra edukacji w rządzie Buzka. Jego udział w reformach tego rządu zasługuje, moim zdaniem, na wysoką ocenę, a jego osobistą przyjaźń staram się podtrzymywać, na ile okoliczności na to pozwalają. Teraz nie jest już dygnitarzem, ale pozostaje – tak jak to widzę – ważną osobą.

Upłynęło trochę czasu od zapisu j/w. Jako uzupełnienie tych wspominków, wygrzebię dodatkowo z pamięci pewne incydenty z moich zetknięć z innymi niegdyś dygnitarzami (ale niekiedy wciąż jeszcze ważnymi osobami, o ile pozostają na tym świecie). Najpierw o tych, których zaliczam do bywalców Komitetu Nagród Państwowych w późnym okresie PRLu. Zostałem tam wepchnięty (chyba dzięki protekcji Żemajtisa) na przewodniczącego sekcji metalurgii. Przewodniczącymi byli wybitni profesorowie: Smoleński (z Wrocławia) i Roszkowski, a "współsterującym" tow. Kraśko (chyba wtedy członek biura politycznego PZPR), całkiem rzeczowy i raczej nie agresywny ideologicznie (według mojej fragmentarycznej oceny). W kuluarach KNP otarłem się też raz o ówczesnego premiera Piotra Jaroszewicza, ale bardziej pozostało mi w pamięci to, że na kilku sesjach prezydium siedziałem między Kazimierzem Żygulskim, wówczas ministrem kultury i sztuki, a Jarosławem Iwaszkiewiczem. Tego pierwszego pamiętałem ze Lwowa, ze szkoły handlowej w okresie okupacji niemieckiej, jednakże obaj całkowicie tę dawną znajomość pomijaliśmy, pogadując na inne tematy. A Iwaszkiewicz odzywał się dość rzadko; raz zdecydował się na króciutki żart, wypowiedziany tubalnym głosem tak, aby usłyszeli wszyscy wokół długiego stołu obrad. Chodziło o wniosek o nagrodę dla zespołu prof. Bielańskiego z UJ za prace dotyczące sztucznej inseminacji bydła. Na to Iwaszkiewicz: "biedne krowy!". Śmiechu jakoś nie było (wniosek zresztą przeszedł).

W późnych latach rządów PZPR władze wymyślały m. in. konferencje w sprawie postępu nauki i techniki, w szumnie zwoływanych gremiach o uroczystych nazwach. Uczestniczył w nich nasz profesor Jerzy Grzymek, niegdyś wiceminister i ważny członek partii. Grzymek dostrzegł już wcześniej moją obecność na wydziale i okazywał mi coś w rodzaju sympatii. Właśnie w przerwie jednej z wspomnianych uroczystych konferencji warszawskich, kiedy jedliśmy na koszt państwa dość smaczny obiad, Grzymek aktywnie kręcił się po sali i zdołał ściągnąć do naszego stolika samego szefa obrad, Jaruzelskiego. Tak więc mam w życiorysie elegancki wspólny posiłek z tą, wówczas bodaj najważniejszą, osobą w kraju. Ale z treści obiadowej pogawędki nie zapamiętałem nic.

czwartek, 18 listopada 2010

Nazwisko Kaczyński przewija się teraz nieustannie przez nasze media. Nie jest to mój ulubieniec, chociaż przed laty występ obu bliźniaków w uroczym filmie "O dwóch takich co ukradli księżyc" bardzo mi się spodobał. To właśnie nazwisko jeszcze dawniej poruszyło mnie w czasie lektury głośnej antywojennej powieści niemieckiej o latach 1914-1918 p.t. "Na zachodzie bez zmian". Rzeczywisty autor to Erich Maria Kramer, ale publikował (jak to było kiedyś modne) pod pseudonimem: E. M. Remarque; nazwisko niby francuskie, wzięte z tego prawdziwego pisanego wstecz. Tytuł książki, którą wspominam, to dosłownie komunikat dowództwa niemieckiego z ostatnich dni ówczesnej wojny, już przegranej, ale z utrzymującym się jeszcze zachodnim frontem. Owego dnia na froncie zmian istotnie nie zanotowano, bo to, że ktoś zginął (wśród poległych był właśnie młody bohater powieści), nie miało żadnego znaczenia. Piszę to, aby wskazać inną ważną postać książki, doświadczonego żołnierza nazywanego przez kolegów "Kat" - wzór tego, co według Remarque'a stanowi w czasie wojny jedyną ludzką wartość: Kameradschaft (=koleżeństwo). Otóż pełne nazwisko tego szlachetnego żołnierza (zapewne poborowego z ziemi wielkopolskiej) brzmiało, w pisowni niemieckiej: Katchinsky.

wtorek, 16 listopada 2010

Teraz, w listopadzie 2010, wspominam moje służbowe wypady do Japonii, których było 4. Wszystkie one, o dziwo, przypadały też na listopad, w latach 1978, 1982, 1983 i 1987. Zawdzięczam to swojemu pomysłowi technologicznemu, który nazwałem "Calcar". Chodzi tu o specjalną odmianę materiałów ogniotrwałych, o składzie opartym na tlenku wapnia (calcium oxide) i węglu (carbon). Ten skrót funkcjonował wtedy dobrze – niedługi i trochę tajemniczy, a sama technologia okazała się udana, bo zakupiła ją firma "Harima Co." z Japonii. Tam właśnie objaśniałem tajemnice różnych wariantów Calcaru, pomagałem to uruchomić, jak również zachęcić do przyszłych zastosowań inżynierów ze stalowni głównego klienta Harimy, koncernu Nippon Steel. Określam nazwę Calcar jako trochę tajemniczą, bo w specjalistycznych publikacjach, choć od niej nie stroniłem, nie wyjawiałem najważniejszej zasady całej technologii. Pewnego roku zjawił się u mnie na konsultacje delegowany z (wówczas sojuszniczego) ZSRR młody sympatyczny inżynier, który oglądał to i owo w laboratorium i w hali technologicznej Instytutu Materiałów Ogniotrwałych w Gliwicach. Na koniec swego pobytu zapytał mnie tonem, który sygnalizował poczucie zbyt daleko posuniętego zainteresowania cudzą tajemnicą techniczną: A kalkary – szto eto takoje?. Demonstrując nie udawaną sympatię, poinformowałem go o pewnych zasadach i nawet szczegółach, jednak nie o najważniejszym "triku" procedury technologicznej. On w zamian pokazał mi, jak wiązać krawat w idealnie symetryczny trójkąt - jak powiedział: "po amerykańsku" (skąd on to wiedział?); odtąd zawsze ten sposób stosowałem. A wspomniany "trik" przedstawiłem tylko specjalistom Harimy, nabywcom patentu i licencji wraz ze szczegółami "know how". Do dziś delektuję się efektem, który opis "triku" wywołał na obliczu dyrektora technicznego japońskiej firmy. Nigdy przecież nie widziałem, żeby jakiś "żółtek" poczerwieniał z wrażenia. Późniejszy przypływ korzyści materialnych od naszej socjalistycznej firmy Polservice nie był oszałamiający, bo autorom eksportowanego wynalazku przysługiwało tylko 10 % wartości kontraktu. Ale zostało to wypłacone, i to w dewizach!. I jeszcze wracając do mojej ówczesnej satysfakcji z wymyślenia samej nazwy: dopiero teraz, w erze internetu, dotarło do mnie przez wyszukiwarkę, że zlepek słowny Calcar to niestety nie było nic osobliwego. Są takie nazwy towarów, firm, nawet nazwiska!.

W tej notce pragnę wyeksponować pewien szczególik z japońskich peregrynacji: uważam, że w obcych krajach najbardziej użytecznym dla cudzoziemca słowem w miejscowym języku jest za zwyczaj "dziękuję". Z dawniejszego pobytu w Albanii zapamiętałem właśnie to jedno: "faleminderit". A w Japonii to brzmiało: "arigato'". Zresztą tamtejszy inżynier Yokoyama bąknął mi przy jakiejś okazji, że bardziej elegancko byłoby dziękować słowem "domo". I dopiero niedawno uświadomiłem sobie, że "arigato'" jest może trochę przekręconą formą portugalskiego "abrigado" = "dziękuję". A to właśnie Portugalczycy pierwsi w historii uruchomili na wyspie Kiusiu handel Europy z Japonią (i nawet udały im się wówczas jakieś nawrócenia na chrześcijaństwo). Na tle tego wyjątkowego słowa budzi się dla mnie podziw dla światowej ekspansji języka Portugalii - tego małego przecież kraju na skraju Europy. Niegdyś werdykt papieża przegrodził południkową linią podziału Amerykę południową, "przydzielając" Portugalczykom wschodnie wybrzeże i teraz 200-milionowa Brazylia mówi ich językiem, urzędowym również w niektórych postkolonialnych państwach Afryki. Z imperium w Azji południowo-wschodniej wypchnęli ich Holendrzy, ale Timor Wschodni nadal używa portugalskiego i związane z dawną metropolią tradycje zapewne trwają jeszcze m. in. w Goa w Indiach i w obecnie chińskim Makao. A Brazylia ostatnio rosła wyraźnie w siłę dzięki udanym rządom prezydenta Luli (została "ululana", jak to zgrabnie określił jeden z naszych komentatorów). I przewiduje się wśród światowych politologów, że stanie się niebawem prawdziwym mocarstwem. globalnym.

piątek, 12 listopada 2010

Niepodległość Polski to ważne wydarzenie w historii Europy XX wieku. Warto dopowiedzieć, że pamięć święta listopadowego trzeba nierozerwalnie łączyć z pamięcią o tym, co nastąpiło później: naszym zwycięstwem w wojnie z bolszewikami. Zacytuję tu ze znanej książki ( Norman Davies: Boże Igrzysko, str. 503) fragment wypowiedzi ówczesnego (chodzi o rok 1920) ambasadora brytyjskiego w Berlinie, lorda D'Abernona: "Bitwa pod Tours uratowała naszych przodków przed jarzmem Koranu; jest rzeczą prawdopodobną, że bitwa pod Warszawą uratowała Europę Środkową, a także część Europy Zachodniej przed o wiele groźniejszym niebezpieczeństwem: fanatyczną tyranią sowiecką". Przedtem, w jesieni 1918 roku, po ustaniu działań wojennych na zachodzie, wokół Rosji już rządzonej przez Lenina, oprócz niepodległej Polski "wybuchły" 4 nowe, małe (w sensie liczby ludności) organizmy państwowe: Finlandia, Estonia, Łotwa oraz skłócona z Polską o Wilno Litwa. Notabene Litwa to jedyna spośród tych czterech, która w dawnych wiekach była państwem, i to silnym. Jest oczywiste, że gdyby nie pokonanie Armii Czerwonej przez naszą, pośpiesznie sformowaną po ponad stu latach nieistnienia, regularną siłę zbrojną, Rosja szybko zrealizowałaby powrót nad całe wschodnie wybrzeże Bałtyku. Na szczęście (w dużej mierze dzięki polskiemu zwycięstwu) musiała z tym poczekać aż do drugiej wojny światowej; dopiero wtedy połknęła trzy spośród wymienionych "maluchów". Czwarty, ten północny (terytorialnie nie maluch!), zdołał formalnie zachować swoją państwowość, tracąc tylko kawał terytorium (z miastem Wyborg); przetrwał aż do rozpadu ZSRR. Ratowała go sprytna, choć nie wolna od upokorzeń, polityka, nazwana "finlandyzacją", czyli: "ograniczenie przez obce mocarstwo swobody polityki zagranicznej innego państwa, w zamian za brak interwencji w jego politykę wewnętrzną". A Łotwa i Estonia mają do dziś wielki problem z mniejszością rosyjskojęzyczną, której liczebność sięga niemal jednej trzeciej obecnego ogółu obywateli tych państw. Dlaczego, do licha, w latach 40-tych tylu Rosjan opuszczało swój przodujący ustrojowo kraj pchając się do tych zacofanych postkapitalistycznych kraików, które towarzysz Stalin łaskawie zgodził się włączyć w skład ZSRR?

Ale wracając do roku 1918, warto przypomnieć, w nawiązaniu do wypowiedzi D'Abernona, że w pokonanych na zachodzie Niemczech tliła się wtedy rewolucja (m. in. rozruchy w Berlinie i Monachium). Zdemoralizowana armia niemiecka na wschodzie nie zdołała się jeszcze wycofać z wielkiego, sięgającego aż po zatokę fińską obszaru, określanego skrótem Ober Ost. Z dawnego imperium Habsburgów wyłaniały się, podobnie jak na północy, mniejsze państwa narodowe. Na Węgrzech zwyciężyła, na szczęście na krótko, parta komunistyczna, którą kierował Bela Kun (właściwie Cohn, z rodziny żydowskiej, wywodzącej się – właśnie z Rosji!). I jeszcze dalej, w Grecji, powstała wtedy partia komunistyczna. Gdyby więc Armia Czerwona zdołała przenieść w głąb Europy płomień światowej rewolucji (po trupie Polski, jak powiedział Tuchaczewski), znalazłaby w tejże Europie licznych sojuszników. A nowe państwa od razu straciłyby prawdziwą niepodległość.

I jeszcze raz o tej wojnie, która uratowała polską niepodległość, cytat z przedmowy A.J.P. Taylora do książki Daviesa p.t. "White Eagle/Red Star": "The war was far more than an episode in East European affairs. It largely determined the course of European history for the next twenty years or more."