piątek, 31 grudnia 2010

Nazwiska. Obrusza mnie wygodny obyczaj jakże licznych komentatorów radiowych w Polsce, którym chyba nie chce się wymawiać dwu słów "przeciętny obywatel" i zastępują je nazwiskiem: Kowalski: Kowalski widzi, musi, wie (lub nie wie) itd.. Dlaczego czepili się jego, a nie Nowaka, który jest u nas nie mniej liczny (ale nie aż tak jak w Korei Kim, którego się tam chyba nie traktuje w ten sposób). A w Polsce było i jest obecnie wielu wybitnych Kowalskich; na prawdę nie wypada wymachiwać tym nazwiskiem w kontekście przeciętności, czy typowości. Nie robią też tego dzisiejsi Niemcy z Muellerem, czy też Meierem, ale zapamiętałem taki oto incydent z czasów hitlerowskich: Herman Goering zapowiadał jakąś wielką akcję sił lotniczych Reichu, kończąc pogardliwymi dla pospolitego nazwiska słowami: "jeśli nie, to ja nazywam się Meier (wenn nicht, dann heisse ich Meier)". Oczywiście pozostał jednak przy swoim (prestiżowym?) nazwisku aż do klęski i skazania zbrodniarzy wojennych na śmierć przez sąd w Norymberdze. Notabene, wykonania wyroku udało mu się uniknąć, bo dzień wcześniej, mimo drobiazgowej kontroli alianckich władz więziennych, zdołał popełnić samobójstwo; podobno truciznę ukrył w fałdach swego potężnego brzucha (wg. innej wersji w fajce). Dodam jeszcze jedną dygresję: nie wiem, dlaczego w Niemczech najwięcej nazwisk pochodzi od młynarza, podczas gdy u Anglosasów od kowala (Smith), tak jak i u nas (może bardzo ważne było podkuwanie koni?). Nie ma tego problemu u Skandynawów: królują u nich nazwiska patronimiczne, różne Peterseny, Johansony itd.

A w Rosji zapewne nadmiernie wywija się nazwiskiem Iwanow. Tu pozwolę sobie na kolejną dygresję: jest tam także wielu (choć nie aż tylu) Miedwiediewów – na pewno relatywnie więcej, niż u nas Niedźwiedzkich (no bo mamy też znacznie mniej niedźwiedzi). I jeszcze dodam ciekawostkę z języka ukraińskiego, który nazywa to piękne zwierzę takimi samymi zwrotkami, jak język rosyjski (i polski), tylko o przestawionej kolejności: "wid'mid'".

A prezydentowi Rosji sprzyjam, jeśli naprawdę próbuje demokratyzować i modernizować swój kraj.

piątek, 24 grudnia 2010

Korea. Bliska mi osoba miała przed trzydziestu laty okazję bezpośredniego przyjrzenia się temu, jak żyje się w Korei Północnej. O dziwo, istniała wtedy niebłaha wymiana nie tylko handlowa, ale też naukowa, pomiędzy tym osobliwym państwem i naszym (jednak wyraźnie mniej osobliwym) PRLem. Sprowadzaliśmy stamtąd dość regularnie wysokoogniotrwały półprodukt, magnezyt spieczony, niezbędny materiał na obmurza wielu urządzeń w stalowniach. Jego ocena była wówczas fragmentem tego, co należało do moich obowiązków tu na miejscu. Ale dziś trudno uwierzyć, że w latach 80-tych udawało się także organizować wyjazdy właśnie tam, do Korei, i to z misją stricte naukową, całkowicie poza sferą kontaktów techniczno-handlowych. I oto impresje krakowskiego biologa, szefa trzyosobowej delegacji realizującej polsko-koreańską wymianę naukową. W pociągu zostali umieszczeni w osobnym wagonie, zupełnie pustym. Pusty okazał się też dworzec, chociaż za ogrodzeniem można było dostrzec tłum cisnących się ludzi, niewątpliwie usuniętych z samego dworca z powodu wizyty cudzoziemców. Od razu nasuwa się refleksja: przecież taka wyjątkowa organizacja nie mało kosztuje oraz, co ważniejsze: jak można tak traktować zwykłych obywateli kraju socjalistycznego, o nazwie Koreańska Republika LUDOWO-Demokratyczna, którą rządzi tenże LUD (właśnie ad hoc wypędzony z trasy przejazdu)!. Chociaż... jest odpowiedź! W imieniu tegoż LUDU rządzi UKOCHANY PRZYWÓDCA (w moim opisie pozwolę sobie na stosowanie skrótu UK), towarzysz Kim Ir Sen!. Więc jego rozkazy są niepodważalne. Przymiotnik "demokratyczna" również temu nie przeszkadza, bo właśnie, zgodnie z antycznym greckim źródłosłowem, oznacza on "ludu rządy" i to LUD ateński wybrał sobie niegdyś na przywódcę na przykład Kleona.

A oto co działo się dalej, w tym co tu opisuję: sam szef polskiej delegacji został umieszczony w osobnej limuzynie, w towarzystwie miejscowego biologa mówiącego jako tako po rosyjsku (który zresztą odzywał się niewiele) i drugiego dżentelmena – niewątpliwie decydenta pilnującego prawidłowego przebiegu wizyty. Pozostałych dwóch Polaków umieszczono w osobnym samochodzie (oto kolejny bezsensowny wydatek). Ale odgrodzeni od tłumu miejscowych przybysze zdołali po drodze to i owo zauważyć. Na przykład dzieci wybierające i łykające jakieś ziarna z tego, co leżało obok drogi; nie było to wielkim zaskoczeniem, bo w Polsce wiedziano, że ludność KRLD głoduje. A w czasie dalszych przejazdów po kraju w ramach dość ważnego dla krakowskich biologów programu przyrodniczego demonstrowano im liczne pomniki, fasady gmachów, plakaty itp. dowody kultu UK. Chyba nie mniej natrętne, niż w ZSRR za życia Stalina. M. in. w jakimś leśnym zakątku, gdzie w czasie komunistycznej rewolucji partyzancki oddział towarzysza Kim Ir Sena wyrył na drzewach swoje pamiętne hasła, pnie drzew były okryte specjalnymi osłonami dla ochrony trwałości tych napisów. Ale dla zwiedzających specjalnych gości, automatyczne (pewnie nie tanie) urządzenie pozwalało spuszczać te osłony za naciśnięciem guzika.

Po latach następnym UK został syn wyżej wymienionego, Kim Dżong Il i tenże, dziś schorowany, już wybrał do władzy spośród swoich synów kolejnego Kima (dwudziestokilkuletniego). Tu warto dodać, że rodowe nazwisko Kim nosi prawie jedna czwarta wszystkich na świecie Koreańczyków. Jeden z naszych komentatorów wymyślił jakże trafne określenie szaleńczego ustroju na północy półwyspu: "kimunizm". Szaleńczego, bo pod szyldem marksizmu-leninizmu system ten pozwala nie tylko na śmierć głodową milionów ludzi (na tle luksusów elity, potęgi armii i chyba nie mniejszych kosztów zakłamanej propagandy), ale jeszcze bezczelnie ustanawia rodzinną dynastię! Tego ostatniego zboczenia nie było nawet w stalinowskiej Rosji.

I kontrast nie do uwierzenia: na południu, za prostą równoleżnikową linią rozejmu, działa państwo od kilkunastu lat rzeczywiście demokratyczne (co prawda, po długoletnich, autorytarnych rządach generałów), rozkwitający gospodarczo "tygrys azjatycki", któremu przypada ważna rola we współczesnym cywilizowanym świecie. A to przecież ten sam naród, ten sam język, ta sama historia, taki sam tłum Kimów. Któż zgadnie, co dalej będzie z tą Koreą?


wtorek, 7 grudnia 2010

W grudniu 2010 tematyka czarnej Afryki znowu wciska się obficie na łamy mediów. W relacji w G. W. pt "Rodacy przebaczyli Ogrowi z Berengo" W. Jagielski pisze: "Jean-Bedel Bokassa, były (nie żyjący już) samozwańczy cesarz, tyran i ludojad z Republiki Środkowoafrykańskiej został przez swoich rodaków zrehabilitowany". Rządzący obecnie dzięki zamachowi stanu "rodacy", to w części aktywni członkowie jego dawnego aparatu władzy i uczestnicy rozlicznych zbrodni. Trzeba niestety przypomnieć, że pół wieku temu wielbiący Francję reżim Bokassy był, niedługo po rozmontowaniu przez francuską metropolię jej ogromnego afrykańskiego imperium, popierany przez rząd Giscarda d'Estaign.

A teraz wyborczy zamęt w państwie Wybrzeże Kości Słoniowej, dramatycznie rozdartym na muzułmańską północ i głównie chrześcijańskie południe, odmienne także etnicznie. Wprawdzie to południe ma rozmaite języki, ale jego mieszkańcy są u nas nazywani niekiedy zbiorczo Ivorytami – pewnie od malowniczej nazwy całego państwa, Ivory Coast (to już nie całkiem po francusku!). Otóż wspomniane (demokratyczne!) wybory + niby-prawne przepychanki wyłoniły, jak na teraz, dwu prezydentów: dotychczasowego Gbagbo i nowego Quattarę. A ja niestety nie umiem odróżnić ich wizerunków w mediach. Nie uważam się za rasistę, m. in. podoba mi się czarny kolor skóry, ale kształt nosa i owal twarzy już nie i to może być przyczyną tego mojego słabego postrzegania oblicza obu dżentelmenów. Chyba dotyczy mnie to, co podobno mawiają z przekąsem niektórzy Afroamerykanie: "białasy i tak nie odróżniają naszych twarzy".

Afryki dotyczy też inny, nieco wcześniejszy tekst W. Jagielskiego pt: "Boko haram, czyli wszystko, co zachodnie, to grzech". Spalony słońcem, leżący tuż przez miedzę z Czadem i Kamerunem stan Borno to twierdza nigeryjskich talibów, którzy chcą tam ogłosić odrębny kalifat. W zeszłym roku wojsko utopiło we krwi ich powstanie. Ale talibowie wrócili. Dalej ten artykuł w G.W. kreśli m.in. losy konkretnych terrorystów i dramatyczne okoliczności muzułmańskich buntów w północno-wschodniej Nigerii.

Od siebie pragnę dołączyć garść danych etnicznych. Stan Borno, leżący w skrajnym pasie Afryki subsaharyjskiej, zamieszkały jest w większości przez lud Kanuri, z rodziny językowej nilockiej, spokrewnionej z kilkoma innymi narodami Sudanu. A w sąsiednich stanach Bauchi i Gongola (Yola) przeważają mieszkańcy z grupy Hausa (rodziny semito-chamickiej) oraz częściowo z plemienia Dżukun, należącego do wschodniej grupy rodziny Bantu (ludów murzyńskich). Ta skrócona i dalece niepełna wyliczanka ukazuje nieszczęsną różnorodność nie tylko wyznań, ale również języków i zapewne świadomości plemiennej w olbrzymim ludnościowo postkolonialnym państwie nad Zatoką Gwinejską.