środa, 23 lutego 2011

Łacina. Znowu mam ochotę czepiać się niektórych polityków, a także komentatorów, którzy próbują popisywać się efektownymi cytatami z obcych języków. Tym razem chodzi o łacinę i znane od dwóch tysiącleci wyrażenie: "pacta sunt servanda" = "umów należy dotrzymywać". A tu i ówdzie słyszę: "serwanta". Do licha, tu jest ważne to "d", a nie "t"! – tak jak w znanym z historii dramatycznych zmagań Rzymu z Kartaginą, powtarzanym w kolejnych mowach Katona Starszego wezwaniu: "cae'terum ce'nseo Cartha'ginem delendam esse!" (= "poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć"). Notabene (ojej, to także łacina!), ten postulat został (niestety) zrealizowany w pełni w finale trzeciej wojny punickiej. Doniosłość rozróżniania w łacinie funkcji obu wymienionych tu głosek (różniących się tylko dźwięcznością) można wykazać na przykładzie polskich wyrazów "agent" i "agenda". Ten pierwszy (i późniejsza "agencja") pochodzi od łacińskiego "agens" = "działający", ten drugi zaś oznacza rzecz do wykonania, a więc m. in. program jakiegoś urzędu, czy gremium (oj, znów ja sam bluzgam tą łaciną!).

W czasach mojej młodości słowem "łacina" zdarzało się określać (z żartobliwą przyganą) niecenzuralne wtrącenia w potoku słów kogoś mówiącego w nastroju negatywnego podniecenia, czy wręcz irytacji. Były to przerywniki takie jak moje "do licha!" w tym tekście, lub nieco bardziej stanowcze: "psiakrew" i "cholera", uchodzące jednak wtedy za zbyt wyraziste, niegrzeczne. Używano więc łagodniejszych zamienników: "psia kostka" i "holender". A dziś?. Króluje pięcioliterowe wtrącenie, oznaczające (jeśli użyte nie jako przerywnik akcentujący negatywne podniecenie w tym, co się mówi) pewien damski zawód, mało szanowany. Na wysokim poziomie irytacji niektórzy dodają jeszcze słowo trzyliterowe, już bardzo niegrzecznie, a taki zestaw przywędrował do nas chyba z arsenału ruskich przekleństw, podobnie jak i wariacje pewnego wschodniego czasownika, którymi wywijał m. in. Fredro w niecenzuralnych (poza swoją piękną wydawaną oficjalnie twórczością) wierszydłach. Ordynarna zbitka trzech słów trafiła też (wraz z rymem) do szeroko rozpowszechnionej w latach pierwszej wojny światowej śpiewki carskich żołnierzy, szturmujących z dużymi stratami austriacką twierdzę Przemyśl. Nie naśladujmy ich! Jeśli już nie możemy się powstrzymać od gniewnego wtrącenia, to pozostańmy przy tym zamienniku ze świata drobiu, nie bardziej niegrzecznym niż owa dawniejsza "psia kostka".

środa, 2 lutego 2011

WIEW EGZOTYKI w PRLu: DELEGACJE

Jak wyjechać za granicę służbowo?

Wspominałem w swoich wynurzeniach zapisanych w 2005 r., jak wielki urok miał po wojnie dla mnie (i niezliczonych Polaków mojego pokolenia) nieznany świat zewnętrzny – do którego dostęp komunistyczna władza przegrodziła (tak nazwaną przez Churchilla w 1947 r.) "żelazną kurtyną". Świat ten był oczywiście otwarty tylko dla niektórych ludzi reżimu: działaczy, dyplomatów i wysokich urzędników partyjnych, ale jednak także dla garści innych – specjalistów na tyle przydatnych, że warto było wypuszczać ich za granicę do wykonania jakichś prac. Ja właśnie znalazłem się w grupie tych zasługujących na delegację, "ekspert" wyłuskany z pogardzanej bezpartyjnej masy, którą kiedyś potem, w rozmowie ze mną (gdy miałem już pozycję profesora), nazwał trafnym (bo po rosyjsku) żartem pewien sympatyczny dyrektor z Nowej Huty: "wsia'kaja swołocz".

Istniały w latach 50tych dwa poziomy tej wytęsknionej zagranicy. Niższy i łatwiej dostępny – to tak zwane "kraje demokracji ludowej", czyli KDLe. Wyższy poziom, do którego trudniej było zdobyć delegację wraz z przydziałem dewiz, obejmował świat funkcjonujący poza strefą bezpośrednich wpływów ZSRR i w większości określany (wówczas wyraźnie pejoratywnie) mianem "krajów kapitalistycznych". Tu nie odmówię sobie paru zdań na temat tych urzędowych określeń państw różnej kategorii. KDL to nazwa idiotyczna – chyba wymyślona przez jakiegoś partyjnego nieuka (aż w Moskwie?), któremu nikt nie ośmielił się powiedzieć, że mamy tu greckie "demos" = lud + "kratos" = władza; tak więc, dosłownie, "demokracja ludowa" = "władza ludu ludowa" (tak jak: "masło maślane") . Słownik Wyrazów Obcych PWN z 1980 r. próbuje tę brednię jakoś ominąć, snując podejrzanie szerokie definicje trzech różnych rodzajów demokracji i sugerując mętnie, że demokracja w "najwyżej rozwiniętych krajach kapitalistycznych" jest "burżuazyjna" (a więc nie "ludowa" ? – aha, tam pewnie w wyborach nie głosuje naród, tylko burżuje). Notabene "kraje kapitalistyczne", do których udało mi się zostać w tych czasach delegowanym, to m. in. biedniutkie Indie i Egipt; na pewno elementem ich tożsamości nie był kapitał.

Dla mnie najłatwiej wówczas dostępny powiew egzotyki, budzący marzenia o podróżach, dochodził z wybrzeży śródziemnomorskich. Leżał tam przecież jeden z krajów socjalistycznych – Albania. Osobno opisałem na paru stronach mój służbowy pobyt na tym naprawdę egzotycznym skrawku Europy, w dwu kolejnych latach: 1955 i 1956. A po dalszych dwu latach Śródziemnomorze otworzyło się przede mną szerzej – niestety znów tylko służbowo, a więc bez rodziny: Egipt i Grecja. Oto centrala eksportowa Minex (=eksportu minerałów) umyśliła sobie, że spróbuje sprzedawać za granicę (właśnie do tych krajów) część produkcji naszego, usytuowanego administracyjnie w Gliwicach, Zjednoczenia Przemysłu Materiałów Ogniotrwałych. Ja pracowałem niedaleko siedziby dyrekcji tej sieci blisko trzydziestu fabryk, w podległym jej instytucie badawczym, i chyba uchodziłem za jedynego będącego pod ręką specjalistę tej branży, będącego w stanie porozumiewać się roboczo w języku angielskim.

Egipt 1958

Jesienią 1958 wylądowaliśmy, delegat handlowy Minexu i ja, na lotnisku pod Kairem, w nocy. Pierwszym odczuciem egzotyki był dla mnie pustynny piach obok pasa startowego, widziany w świetle księżyca. Potem były perypetie z poszukiwaniem w stolicy taniego hotelu – nie zakończone sukcesem, bo po dość wyczerpującej podróży chcieliśmy w miarę szybko znaleźć się w łóżkach, a postulat: tanio i wygodnie, ale bez długiego błądzenia, niełatwo zrealizować w obcym mieście, w nocy, z taksówkarzem minimalnie tylko oswojonym z angielszczyzną. W końcu położyłem się spać w łóżku pod ścianą, która oddzielała mnie od pokoju delegata Minexu. Sen nie trwał jednak długo. Obudziły mnie dziwne stuki – odgłosy uderzeń w ścianę z tamtej strony. Jakoś odgadłem, że to wzywa mnie pan delegat (notabene mój szef w tej misji). Do jego pokoju musiałem dotrzeć okrężnym spacerkiem przez korytarz, mijając siedzącego na podłodze, drzemiącego boya. Okazało się, że delegat miał wysoką gorączkę; w stanie półprzytomnym zdołał sięgnąć po drewniany wieszak i spróbował (skutecznie!) wezwać mnie na pomoc waląc nim o ścianę. Była krótka narada, co robić, potem biegłem do siebie po aspirynę, potem jeszcze sprawdzałem, co z nim itd; za każdym razem, w piżamie i pantoflach, okrążałem boya, który ocknął się z drzemki i, oparty plecami o ścianę, wodził ogłupiałym wzrokiem za tym dziwnym białym giaurem.

Nazajutrz rano dotarłem do polskiego biura radcy handlowego z prośbą o pomoc, którą okazano bez zwłoki i skutecznie. Przyprowadziłem do hotelu żonę jednego z pracowników naszej ambasady, mającą chyba doświadczenie pielęgniarki; wbiła w mojego towarzysza igłę potężnej strzykawki i wpompowała sporą porcję lekarstwa. Gorączka szybko spadła i przywleczona z kraju grypa została po paru dniach pokonana. Wtedy przenieśliśmy się do małego, tańszego hoteliku przy placu al-Tahrir (= plac Zwycięstwa, skąd my takie szumne nazwy znamy?). Pokoje wynajmowała tam miła starsza pani – Austriaczka, do której, ku satysfakcji obu stron, zagadywałem po niemiecku. Ten język przydał mi się zresztą nieco później, bo kierownikiem stalowni w Heluanie, której oferowaliśmy nasze materiały ogniotrwałe, okazał się inżynier niemiecki. Tu po raz pierwszy zorientowałem się, jak finalizuje się tego rodzaju transakcje. Przede wszystkim potrzebny jest pośrednik – miejscowy agent. Nie uczestniczy on w przedstawianiu zalet technicznych naszego towaru – takie zadanie, wraz z sugestiami zastosowań polskich materiałów ogniotrwałych w heluańskiej hucie, spoczywało wyłącznie na mnie. Natomiast to właśnie ów agent organizował operację niezbędną przy finalizacji kontraktu – łapówkę dla klienta; mieściła się ona w sumie prowizji wypłaconej agentowi, na którą to sumę pan delegat musiał uzyskać telegraficznie zgodę warszawskiej centrali Minexu. W tym przypadku stanowiło to 8% kwoty transakcji. Dwa lata później, w Indiach, przy podobnej operacji (ale znacznie większej wartości kontraktu), było nie inaczej (ale nieco więcej – 10%). W Egipcie nasz agent, sympatyczny młody Grek z Aleksandrii, okazał się dla mnie, przybysza z komunistycznego świata, interesującym rozmówcą. Od niego właśnie usłyszałem po raz pierwszy opowieść o podwodnych łowach w ciepłym morzu. A nie boi się Pan rekinów? – Nie, rekiny nie atakują; naprawdę groźne są – wie pan co? – barrakudy!. U tego obywatela Egiptu zwrócił też moją uwagę jego pogardliwy stosunek do podstawowej masy ludności kraju – chłopów (fellachów); w jego relacji byli to ludzie nie interesujący się niczym poza codziennością na swoim polu. Nawiasem mówiąc, we mnie też nie budzili respektu miejscowi mężczyźni: chodzili w tych swoich galabijach, które kojarzyły mi się nieodparcie z długimi, białymi koszulami nocnymi. Piszę tu "Egipt", ale właśnie w tym czasie oficjalna nazwa państwa brzmiała: "Zjednoczona Republika Arabska" (= ZRA) – rezultat zjednoczenia z Syrią w obliczu przewagi wojskowej Izraela, wykazanej w przegranych przez państwa arabskie wojnach (mimo ogromnej przewagi kraju fellachów w liczbie ludności). Notabene, ZRA nie przetrwała nawet trzech lat i

rozpadła się z powrotem na Egipt i Syrię, bo obie dyktatury, jak wszędzie w muzułmańskim świecie, nie mogły się pogodzić co do tego, kto kim ma rządzić. Wspomniałem dyktaturę, bo po powrocie do domu uświadomiłem sobie w praktyce, że egipskie władze chyba kontrolowały korespondencję cudzoziemców. Stęskniony za rodziną, wysyłałem z Kairu do domu listy, w tym jeden zaadresowany do Adasia, który wtedy właśnie uczył się czytać. Ale okazało się, że ten list nigdy nie dotarł do celu; już w Gliwicach przyszło skojarzenie, że pozwoliłem w nim sobie na krytyczne

uwagi o tym, co obserwowałem wokół siebie. Ale czyżby tamtejsza bezpieka wysilała się na zatrudnianie kogoś znającego polski język?.

Mimo że delegacja trwała dość długo, wrażeń krajoznawczych doznałem mniej, niż dziesięć lat potem, na turnusie turystycznym w Egipcie z Ewą. Musiałem bowiem siedzieć cały czas w Kairze, z jednym tylko wypadem do Aleksandrii. Zwiedzałem więc to, co było na miejscu i wokół miasta. Godzinami łaziłem po ulicach i wzdłuż brzegów nilowej wyspy (Dżezira), co było niewątpliwie elementem przeżywania egzotyki tego miejsca; oglądałem sławne meczety, czasem wspinałem się na pustynne wzgórza wznoszące się za wschodnim brzegiem rzeki, gapiłem się na przecinające ją opatrzone żaglami łodzie – feluki. Oszołomiła mnie pierwsza wizyta w kairskim muzeum i obfitość eksponatów sprzed tysięcy lat i wychodząc z gmachu dałem sobie wcisnąć, jako jedyny w swoim rodzaju egzotyczny zakup, podłużny przedmiot z bydlęcego rogu, przeznaczony m. in. do pomocy przy wkładaniu butów z cholewami. To karygodne, że się nawet nie targowałem; no, ale zachowałem ten osobliwy przyrząd do dziś, na pamiątkę tamtego czasu. Innym razem umiałem być twardy. Kiedy szedłem samotnie przez fragment pustynnego terenu wokół piramid, wczuwając się w nastrój zachodu słońca, wyrósł nagle obok mnie jak spod ziemi arabski chłopak, nagabując nieustępliwie przez całą drogą; do tego stopnia popsuł mi humor, że ze złości wytrwałem i nie dałem mu nic. Taka wytrwałość przydała mi się potem niejednokrotnie, zwłaszcza w Indiach.

Zwiedzając Kair starałem się fotografować to, co wydawało mi się najbardziej atrakcyjne, ale oczywiście zdjęcia wykonane aparatem z tamtych lat prezentują się mizernie w 21 wieku: czarno-biała fotografia złotej maski Tut-ankh-amona z kairskiego muzeum i fragment architektonicznego z wymyślnymi ornamentami.

Piramidy wokół Gizy to wielkie przeżycie. Dwie ogromne: Cheopsa i Chefrena, mniejsza, Mykerinosa (to niewątpliwie brzmienie przekręcone na sposób grecki), oraz w niedalekiej Sakkarze najstarsza, o schodkowej konstrukcji – Dżesera. I tuż obok piramid ogromny sfinks z uszkodzonym obliczem: trafił w nie pocisk

artyleryjski wojska władców Egiptu, mameluków, w czasie ich walk z Francuzami uczestniczącymi w pamiętnej wyprawie Napoleona Bonaparte. W Gizie "zaliczyłem" coś, co w następnych latach stało się chyba niedozwolone: wylazłem na szczyt piramidy Cheopsa. Oceniając tę wspinaczkę fizycznie, nie można jej nazwać wyczynem, bo pomiędzy ogromnymi głazami-sześcianami, z których zbudowana jest piramida, wiedzie pod górę coś w rodzaju wąziutkiej kamienistej ścieżki; jednak nie był to też zwykły spacerek dla osób mało sprawnych i miejscowi zadawalali się jedynie dotarciem do podnóża olbrzymiej budowli oraz grupowym zwiedzaniem (z przewodnikami) jej tchnącego tajemnicą wnętrza (to zaliczyliśmy też z Ewą, po dziesięciu latach). Wtedy, aby wyjść na szczyt, musiałem również wynająć "guide'a" – oczywiście indywidualnie. Ale bardzo mi się przydał ten wydatek. Wierzchołek Cheopsa to niewielka płaszczyzna, na której skraju ten miły Arab zgodził się stanąć, aby mi zrobić parę zdjęć nastawionym przeze mnie na ostrość aparatem. Wyszło mu to nieźle, i zostałem uwieczniony w owym osobliwym miejscu: spojrzenie na pustynię wokół Gizy, z piramidą Mykerinosa w tle; bloki kamienne stanowiące podstawę piramidy Cheopsa i sympatyczne Egipcjanki z dziećmi (z chęcią godziły się ozdobić moje fotki); ja sam już na wierzchołku Cheopsa, w dwu ujęciach, z widokiem na piramidę Chefrena; sfinks na tle tejże piramidy oraz inny posąg, z Sakkary, w gaju palmowym.