sobota, 3 lipca 2010


Życie pod okupacją niemiecką

Spośród wielorakich zagrożeń okupacyjnych, dla młodych mężczyzn niebłahym problemem stał się wprowadzony w 1942 r. obowiązek służby budowlanej „Baudienst”. Przedtem można było zatrudnić się dość dowolnie; dwa dni próbowaliśmy z Jankiem Gottasem pracować na lotnisku, ale było tam bardzo ciężko i zgłosiliśmy się w samym mieście do właśnie organizowanego Heeresbaudienststelle – wojskowego przedsiębiorstwa budowlanego. Przydzielono nas do magazynu, do najrozmaitszych robót nie wymagających kwalifikacji, nie takich jak na przykład brukowanie budowanej drogi wjazdowej, przy której to pracy zapłata była imponująco wysoka. Szukano brukarzy i obserwowałem z podziwem, jak wśród nich zgłosił się pewien młody pan – prawnik, z którym wcześniej rozmawiałem. Po prostu ukląkł na budowie obok rzeczywistych fachowców, bystro rozglądał się i robił to, co oni. Następnego dnia widziałem, jak – już z miną eksperta - układał na piaszczystym podłożu klinowate kamienie (węższym końcem do góry – to ważny element specjalistycznego wtajemniczenia brukarza), potem sypał żwir itd., itd., zarabiając tą pracą znacznie więcej marek, niż my z Jankiem. Też bym tak potrafił, ale cóż – brakło mi i tupetu, i sprytu. Zresztą wcale mu nie zazdrościłem – raczej miałem z tego uciechę, bo łączyła nas wzajemna sympatia. Notabene, mnie i Jankowi również zdarzały się dniówki nienajgorsze – wtedy, kiedy zabierał nas do pracy w willi zagarniętej dla oficerów niemieckich pewien dość dobroduszny Gefreiter. Kazał nam układać na strychu jabłka (całe kosze, niewątpliwie zrabowane gdzieś na wsi), ale nie przeszkadzała mu oczywistość, że niejedno schrupiemy (były bardzo dobre). Zostawiał nas tam na kilka godzin i wręczał mi klucz od strychu, wygłaszając na odchodnym sakramentalne zdanie: "...und den klucz gibt ihr mir dann zurueck". Chyba mu się to jedno słowo polskie szczególnie spodobało, a może znał ich więcej i czuł się dumny, że dla niego obcy język to nie problem. Mniej sympatyczne było wykopywanie rowów, noszenie rur, a także porządkowanie samego magazynu pod nadzorem pewnego Polaka – mrukliwego, o władczym usposobieniu. Czasem nie było co robić, a w każdej chwili mógł do magazynu wpaść jakiś Niemiec i zastać nas siedzących bezczynnie. Wymyśliłem sposób na tę okoliczność, który zdawał egzamin: mieliśmy przed sobą młotki, szczypce i kupkę pogiętych gwoździ, które zaczynaliśmy pilnie prostować w razie niepożądanej wizyty; przecież w zaopatrzeniu niemieckiej armii nie może się nic marnować! W tym wczesnym okresie okupacji niemieckiej zapisałem się też do szkoły handlowej, którą władze nowej prowincji Generalnego Gubernatorstwa – Galizien - pozwoliły otworzyć uznając zapewne, że kształcenie zawodowe Polaków, na niskim poziomie, może być przydatne. Oczywiście prawdziwe szkoły średnie, nie mówiąc o studiach wyższych, były dla ludności niższej rasy zabronione; udział w t. zw. kompletach maturalnych (w konspiracji) groził obozem koncentracyjnym. Ta "handlówka" stała się tymczasowym schronieniem dla wielu naszych, tych uczących i tych uczonych. Był tam jeden z moich nauczycieli gimnazjalnych, a także kolega z klasy, Staszek Czuruk, kiepski uczeń, nie imponujący bystrością, ale piszący wiersze, moim zdaniem świadczące o talencie. Wśród uczniów kursu handlowego, z którymi się zaprzyjaźniłem, znalazły się późniejsze osobistości: Kazimierz Żygulski i Staszek Skrowaczewski. Z tym pierwszym zetknąłem się ponownie dopiero w latach osiemdziesiątych, kiedy został ministrem kultury; ten drugi to dyrygent i kompozytor o światowej renomie. Wśród przedmiotów wykładanych na kursach handlówki śmieszyła mnie "biurowość" – nie tylko z powodu tego, że była przyziemnym opisem jakichś zupełnie oczywistych zaleceń, czynności, sprzętów itd, ale także z uwagi na osobowość wykładowcy – człowieka równie zapalonego do treści swojego przedmiotu, co mało inteligentnego. Natomiast z entuzjazmem uczyłem się stenografii – właśnie z entuzjazmem wykładanej, i to przez specjalistę wysokiej klasy, wierzącego w wielką przyszłość i rosnącą użyteczność tej umiejętności. Wierzyłem i ja, i sporo pamiętam z tego do dziś. To, że stenografia stała się tak kompletnie nieprzydatna w elektronicznym i informatycznym świecie, trochę mnie smuci.

W drugim roku po wkroczeniu Niemców groźba wywiezienia do morderczej pracy w Baudienście wisiała mi nad głową. Ciocia Mysia przez wuja Tokarskiego dotarła do wpływowej współpracownicy profesora Rudolfa Weigla, twórcy szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu, aby mię umieścić w Fleckfieberinstitut. Weigl nim kierował, mimo że jawnie przyznawał się (mimo swego austriackiego pochodzenia) do polskości i nie przyjął propozycji władz zostania pełnoprawnym członkiem Herrenvolku - t.zw. Reichsdeutschem (kto inny zdrowo by za to oberwał). Taka niezwykła spolegliwość Niemców w stosunku do niepokornego profesora miała swoje źródło w doniosłej i ponurej roli, jaką zaczęła odgrywać na froncie wschodnim (to nie żart) - wesz odzieżowa. Tysiące żołnierzy Wehrmachtu – tych nie zaszczepionych – wypadało z akcji bojowych wskutek zachorowania na tyfus po miesiącach przeżytych w zawszonych mundurach. Masowa produkcja szczepionki stała się więc priorytetem, a mnie udało się zostać karmicielem potrzebnych do tego wszy, co uprawniało do odsłużenia obowiązku Baudienstu w tymże instytucie, w warunkach "rajskich", jak to określił jeden oficer niemiecki wydający nam polecenia. Samo karmienie, raz dziennie pół godziny, wyglądało tak: wokół obu łydek zakładało się szczelnie, pod specjalnym paskiem, drewniane płaskie klateczki z wszami, które kłuły przez oczka oddzielającej je od skóry właściciela napiętej siatki. Swędziało bardzo, a poskrobać się można było dopiero po nakarmieniu tych miłych stworzonek i zdjęciu klatek – przyjemność niemała, ale nie rekompensująca długiego na nią wyczekiwania. Piszę "miłych", bo cały czas miało się świadomość, że to dzięki nim nosi się w kieszeni wielce szanowany przez policję Ausweiss – zaświadczenie ważnej dla Niemców pracy. Prawie nikt nie był w stanie czytać w czasie takich sesji – ale nie Skrowaczewski, który często karmił wszy obok mnie. Raz rozwinął jakiś papier przed sobą, a kiedy mu zajrzałem przez ramię pytając co to, spojrzał na mnie z odcieniem wyższości (słusznej) i odparł krótko: partytura. Karmiciele, zwłaszcza tacy jak ja, wykonujący rozmaite czynności usługowe w ramach Baudienstu, byli instytutowym plebsem; elitę tworzyli strzykacze i preparatorzy, którzy pod lupą poddawali weszki manipulacjom wieńczonym wyprodukowaniem szczepionki. Takim wysokim statusem cieszyli się (ale w innym punkcie miasta) Stefan i Wojtek Fulińscy (Ewa była karmicielką, tak jak ja). Notabene, starsi bracia Ewy też ulokowali się w jako tako bezpiecznych miejscach pracy: chemik Jędrek w olejarni, a architekt Jacek – w niemieckiej firmie budowlanej, z dającym się znieść szefem.

Kiedy epizod w instytucie przeciwtyfusowym dobiegł wreszcie końca, ciocia Mysia (znowu ona) zdołała ulokować mię w miejscu najdogodniejszym z wszystkich dotychczasowych: w uniwersyteckim laboratorium petrograficznym, u wuja Tokarskiego. Podlegaliśmy niemieckiej firmie Karpathen-Oel, nastawionej na eksploatację surowców w południowej Polsce, zwłaszcza ropy naftowej na podgórzu. Niemcy, jak to Niemcy, jeżeli nie organizowali eksterminacji polskich profesorów, to cenili ich kwalifikacje i gdy ich angażowali do jakichś przedsięwzięć, to potrafili uznać potrzebę badań o charakterze podstawowym, daleko wyprzedzających ewentualne efekty praktyczne. Taki był przypadek Juliana Tokarskiego: mógł swobodnie kontynuować swoje przedwojenne prace nad klasyfikacją skał fliszu karpackiego według własnej oryginalnej koncepcji, opartej na określaniu (w próbkach różnych osadów) proporcji zawartości t.zw. ciężkich minerałów. Nikt się wujowi do tego nie wtrącał; co jakiś czas składał sprawozdania po niemiecku, które ja wypisywałem na maszynie, pod jego dyktando słowo w słowo, niewiele rozumiejąc z istoty naukowego wywodu (wuj kazał mi jednak systematycznie uczyć się petrografii z podręcznika jego autorstwa). My, personel laboratorium, tworzyliśmy zgrany zespół, na czele z Andrzejem Obercem, geologiem po studiach, przygotowującym, z inspiracji wuja, materiały do spodziewanego doktoratu po wojnie (także z tematyki ciężkich minerałów). Musieliśmy się nauczyć rozpoznawania i liczenia tych minerałów w preparatach pod mikroskopem polaryzacyjnym – my, chłopaki bez studiów, to znaczy oprócz mnie dwaj koledzy: Tadzio Zięba i Mietek Dohnal. Ta posada, oprócz Ausweisu, zapewniała jakieś tam wypłaty i, co ważne, kartki na żywność (w tym cukier). Pewnego dnia do zespołu dołączyła Ewusia Fulińska – już nie podlotek, ale jeszcze nastolatka, która swoją nad wyraz atrakcyjną aparycją (i osobowością!) budziła uzasadnione (nie zawsze skrywane) zainteresowanie nas, dwudziestolatków. Ślęczeliśmy nie tylko nad mikroskopami, ale musieliśmy też uczyć się delikatnej pracy z chemicznymi odczynnikami i operowania szkłem laboratoryjnym pod digestorium. Osobliwością była t.zw. ciężka ciecz – jodek metylenu CH2J2 – przeszło 4 razy cięższy od wody. Unosiły się w nim pospolite minerały, czyli główna część sproszkowanej próbki skały: kwarc, skalenie, miki, a tonęły te właśnie rzadkie domieszki, które stanowiły przedmiot analiz mikroskopowych – ziarenka związków cyrkonu, tytanu, żelaza i in. Ciężkie minerały skupiały się na spodzie kolumny cieczy w zwężonym u dołu szklanym naczyńku konstrukcji japońskiej (już przed wojną umiały te żółtki coś wymyślić!) i były spuszczane, po krótkim otwarciu kranika, na sączek z bibuły, przemywane, suszone i umieszczane w kropli innej cieczy na szkiełku preparatu pod mikroskop. Obycie ze szkłem i manipulacją towarzyszącą analizie chemicznej dawało pewną korzyść uboczną: szybko nabraliśmy wprawy, pod kierunkiem Andrzeja Oberca, w destylacji i skraplaniu czystego alkoholu etylowego, który produkowaliśmy z części otrzymywanego na kartki cukru. Rozcieńczony i odpowiednio zaprawiony, zamieniał się w bardzo mocną wódkę o miłym aromacie, niekiedy Ajerkoniak, likier (z sokiem) dla dziewcząt itp. Piszę dla dziewcząt, bo oprócz Ewy uczestniczyły w naszych wieczorkach towarzyskich (zawsze po wyjściu profesora) także znajome kolegów.

"Załoga" laboratorium wujaTokarskiego (od lewej): Miecio Dohnal,Franek Nadachowski, Ewa Fulińska, Andrzej Oberc, Tadzio Ziemba

Nasza "paka" przenosiła się również (wraz z zaopatrzeniem w trunki) do mieszkań, na potańcówki. Wuj początkowo nie wiedział o tych nieoficjalnych imprezach, ale pewnego razu, późnym popołudniem, nieoczekiwanie zjawił się w drzwiach laboratorium i osłupiał; my też – z konfuzji. No, bo: tu poważny profesor, a tu mieszane towarzystwo między stołami i gablotami z okazami minerałów, ożywione głosy, młodzieżowa popijawa, co do której nikt nie prosił o pozwolenie... Talent dyplomatyczny Andrzeja rozładował kłopotliwą sytuację: nie było obrazy, wuj przyłączył się do zabawy i potwierdziło się, że lubi dobre trunki.

Jak większość uczonych polskich tamtego pokolenia, Tokarski był biegły w niemieckim, chyba znał też francuski, ale nie angielski; ta sytuacja dotyczyła zresztą całego szkolnictwa przed wojną. Mnie zastanowiło to we wczesnym okresie okupacji i zamieniło się w działanie: kupiłem na bazarze samouczek języka angielskiego i zacząłem się wgryzać z zapałem w jego treść, przy czym emocjonalnie stanowiło to odruch antyniemiecki, a także coś, co wyrażało nadzieję (a może tylko pomagało ją sobie wmówić), że przyszłość świata będzie kształtowana przez anglosasów – naszych aliantów. Wuj Tokarski też złapał się za ten język, m in. dlatego, że w bibliotece katedry zwróciła jego uwagę książka "Petrology". Powiedziałem mu o moim zaawansowaniu w nauce angielskiego i odtąd często zaczynał nasz wspólny ranek pytaniem: "How many lessons have you taken?". Trochę się wczytał w tę książkę i chyba uznał, że "logia", zgodnie z greckim źródłosłowem, kładzie większy nacisk na naukowe rozumowanie w rozpatrywaniu różnych typów skał, niż "grafia", w której przeważa sam ich opis. Kiedyś wuj wyznał, że teraz napisałby inaczej swoją petrografię

Raz urządziliśmy w laboratorium seans spirytystyczny. Talerzyk naprawdę przesuwał się po stoliku, mimo że palce uczestników dotykały go leciutko, nie popychając. W końcu zostaliśmy przy nim tylko we dwójkę z Ewą, ale dziw nie ustał; przeciwnie, talerzyk zaczął tańczyć po całej powierzchni blatu i zsuwał się na jego brzegi, wędrując wzdłuż nich w ustawieniu pionowym, i nie spadając. Do dziś tego nie rozumiemy, ale nie była to chyba zbiorowa halucynacja.

To, co trzeba było robić w laboratorium i to, co można nazwać życiem codziennym, przeplatało się z tym, co narzucała konspiracja – jakoś bez nadzwyczajnych napięć (przynajmniej takich nie zapamiętałem). Koledzy z załogi wuja Tokarskiego nie byli zaangażowani w AK (to wiedziałem, chociaż nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat) i nie powstawały problemy z ich jakąś niezapowiedzianą nieobecnością. Życie codzienne biegło też bez wielkich wstrząsów u Fulińskich, chociaż ich willa zamieniła się w ważną konspiracyjną melinę (o tym, oczywiście, dowiedziałem się znacznie później). Mieściła się tam agencja wywiadu AK, kierowana przez M. Borodeja (o którym niżej), z sekretarką Kazią Rutkowską, przyjaciółką Ewy (potem też studentką chemii w Gliwicach). Ewa szkoliła się na sanitariuszkę, uczestniczyła w kompletach maturalnych, była też łączniczką Stefanii Stipalówny, komendantki-harcmistrza (przedtem dyrektorki liceum), działającej w strukturach dowodzenia Wojskowej Służby Kobiet. Ta funkcja omal nie skończyła się dla Ewy tragicznie. Kiedy niosła meldunek do pewnego mieszkania na Kolonii Profesorskiej, niespodziewanie usłyszała zza murka ostrzeżenie (przyciszonym głosem, chyba jakiejś starszej kobiety): "Panienko, proszę nie iść do pani Uszyńskiej, bo tam jest kocioł". Na szczęście Ewa posłuchała i zawróciła; dzięki temu nie dołączyła do grupy zagarniętej przez Gestapo. Można się domyślić, że to właśnie ją wysłała Stipalówna, w zastępstwie aresztowanej wcześniej kurierki, po papiery do ppłk "Dąba"; nie zdawała sobie sprawy z tego, że został on zatrzymany przez agentów w kotle u p. Uszyńskiej. Może trzeba tu wyjaśnić, że określenie "kocioł" oznaczało mieszkanie zajęte przez policję wychwytującą wszystkich, którzy spróbują odwiedzić sterroryzowanych domowników, nie wypuszczanych na zewnątrz. Relację z tej szeroko zakrojonej "wpadki" zamieścił w swojej książce J. Węgierski, na str. 30. Ewa wymieniona jest we wspomnieniach Stipalówny, na str.508 i 521, w wydanym w 1985 r. zbiorze "Harcerki 1939 -1945. Relacje – Pamiętniki".

Z willi Fulińskich wyruszył też, na wiosnę 1943 r., na udaną akcję uwolnienia więźniów ze szpitala przy ul. Zamarstynowskiej, wspomniany wyżej Mieczysław Borodej. Był to lotnik z Anglii, którego z podziemiem lwowskim skontaktował Wojtek, poprzez Ewę i panią Stipalównę; akcję tę opisuje J. Węgierski na str. 37. Niezwykłe losy Borodeja zasługiwałyby moim zdaniem na odrębny opis; wywieziony później do sowieckiego łagru, zdołał wrócić (bez jednego oka) do kraju. Miał rodzinę we Wrocławiu i nadal utrzymywał kontakt z Fulińskimi, zjawił się także u nas w Krakowie.

U mnie w domu życie codzienne również przeplatało się z działalnością w AK i, podobnie jak gdzie indziej, o tej drugiej nie mówiło się nic. Było to nie tylko przestrzeganie żelaznej zasady konspiracji – niechęć do zwierzeń z tym związanych wynikała chyba w pewnej mierze z atmosfery tamtego niezwykłego czasu i jakoś przeniosła się nawet na późniejsze dziesięciolecia, u wielu osób. Po wojnie nie wracaliśmy do tych przeżyć ani w rozmowach z ciocią Mysią, ani z Irką (o tym, że była szkolona na pielęgniarkę, dowiedziałem się z jakiegoś fragmentu rozmów z Ewą), ani z Jankiem Gottasem. Właśnie to, co robił Janek, pozostało dla mnie niewiadomą niemal na całe życie. Pamiętałem tylko, że po naszym wspólnym wycofaniu się z Heeresbaudienststelle został czymś w rodzaju portiera, czy recepcjonisty w hotelu dla niemieckich oficerów. Dopiero na początku lat 90-tych, już po przedwczesnej śmierci Janka (zmarł w Katowicach w wieku 62 lat), dotarła do mnie nieoczekiwanie informacja o jego zaangażowaniu w lwowskiej AK. Zadzwonił aż z Gdyni mój dawny kolega (jeszcze ze szkoły we Wrześni), K. Kozłowicz, z prośbą o fotografię Janka i jakieś jego dane osobiste; przygotowywał wydanie wspomnień o pracy konspiracyjnej we Lwowie. Wtedy przypomniałem sobie, że przez jakiś czas spotykaliśmy się na obiadach u pewnej znajomej (taka forma mini-restauracji prowadzonych dla zaufanych osób była dość rozpowszechniona w wojennym Lwowie). W relacji Kozłowicza, który pracował w wywiadzie AK, Janek spisywał potajemnie i dostarczał mu dane o personaliach i datach pobytu oficerów wyjeżdżających lub powracających ze wschodniego frontu; były to bardzo użyteczne dla wywiadu sygnały o ruchach niemieckich jednostek. Fotografię dostałem od zbliżającej się wtedy do stu lat cioci Jańci, która przeżyła swego syna o prawie cztery dekady. W życiu domowym Janek był miłośnikiem muzyki, tej wyższego lotu. Nawet w czasie wojny się nią delektował (na miarę ówczesnych możliwości); niekiedy nucił, z miną wyrażającą szczególne ukontentowanie, fragmenty uwertur operowych.

Mieszkanie przy ul. Zyblikiewicza zajmowała wtedy nasza rodzina dość rozbudowana liczebnie: troje Gottasów, troje Nadachowskich, babcia Ilaszewiczowa z niezamężną córką, ciocią Wisią i ciocia Mysia. Jednak nie czuliśmy się stłoczeni, i udawało się nierzadko organizować wieczorki taneczne, nie tylko dla mojej "paki", ale także dla innej, trochę młodszej grupy towarzyskiej. Należała do niej m. in. Krysia, siostra Janka, która z upływem wojennych lat przeobraziła się z dziecinnej Krynki w tańcującą nastolatkę. W ich "pace" znalazł się też, o dziwo, mój kolega, Staszek Czuruk, który po latach (po powrocie z syberyjskiego zesłania) opublikował wspomnienie z tych czasów, z wyrazistą fotografią, która ukazuje go właśnie z naszą Krysią. Żyliśmy pod okupacją biednie, jak wszyscy, ale głodu nie cierpieliśmy. To zasługa naszych matek – mojej i cioci Jańci – które potrafiły sobie zorganizować prowadzenie kiosków (rzecz nie do pomyślenia w ustroju sowieckim, ale w kapitalistycznej Rzeszy Niemieckiej – owszem); rezerwą "na czarną godzinę" były sprzedawane z wielkim umiarem carskie złote rubelki

Jak napisałem, nie uważaliśmy mieszkania za przepełnione, a jego położenie dość blisko uniwersytetu, prawie przy przystanku tramwajowym, było dogodne. Dla mnie jednak ściana i sufit w kącie pokoju, gdzie spałem, stały się źródłem wielkiej niedogodności: stamtąd "kapały" na mnie w nocy pluskwy. Próbowałem z nimi walczyć nawet przy użyciu kwasu solnego, ale nie odnosiłem wyraźnych sukcesów. Kiedy to piszę, uświadamiam sobie z niejakim zdumieniem, że dzisiejsze miasta są chyba wolne od tej plagi.

W maju 1944r., kiedy do Lwowa zbliżał się front, ciocia Jańcia postanowiła umknąć przed bolszewikami na zachód, zabierając ze sobą babcię Ilaszewiczową, ciocię Wisię i Krysię (Janek jednak został z nami – w AK był rozkaz nieopuszczania Lwowa). Przetrwały wojnę w Makowie, a ta ucieczka miała niebłahe uzasadnienie: dla władz sowieckich rodziny polskich sędziów i oficerów policji były naturalnym obiektem prześladowania, a dokonane niedługo po wybuchu wojny przerobienie metryk nie dawało pewnego zabezpieczenia. Na zachód ewakuował się też wuj Tokarski wraz z firmą Karpathen-Oel, zabierając ze sobą do Jasła Andrzeja Oberca; na mnie się trochę obraził, bo odmówiłem wyjazdu. Jeszcze na wiosnę 1944 r. przyszedł do laboratotium jakiś oficer SS; zdaje się, że profesor Tokarski zyskał u Niemców rangę wartościowego eksperta, bo badał kiedyś złoża rud manganu w górach Czywczyńskich – a tego surowca Trzecia Rzesza rozpaczliwie potrzebowała. Cały ten problem tracił sens wobec szybkiego przesuwania się frontu; wuj jednak nie opierał się tej ewakuacji pod nadzorem, bo chyba zmęczyły go psychicznie naloty na Lwów. Jasło niestety nie stało się azylem; zostało obrócone w ruinę w czasie dalszych działań wojennych. Do opisu lwowskich rozterek wuja Tokarskiego można dołączyć jeszcze następujący incydent: pewnego dnia zjawił się w laboratorium kolega Oberca ze studiów Feliks Mitura (kto to był, powiedział nam potem Andrzej) i oświadczył, że "AK ostrzega Pana Profesora przed współpracą z Niemcami". Dwa lata później przeczytałem ze zdumieniem w krakowskiej gazecie, że przewodniczącym rady narodowej miasta został towarzysz o tym właśnie nazwisku. Z AK to on chyba nie był!

Frontowe niepowodzenia wojsk niemieckich nie wpływały bezpośrednio na sposób traktowania ludności Lwowa – może poza tym, że władze okupacyjne coraz wyraźniej faworyzowały Ukraińców. Nigdy jednak nie posunęły się tak daleko, jak na przykład w Norwegii, gdzie powołano prohitlerowski rząd Quislinga – zdrajcy skazanego na śmierć i straconego po wojnie. Ten sam los spotkał też byłego premiera Lavala we Francji, a na bohaterze pierwszej wojny światowej, marszałku Petainie, nie wykonano wyroku tylko z uwagi na jego podeszły wiek. Polskiego Quislinga oczywiście nie było, ale rząd Generalnej Gubernii czynił pewne gesty pojednawcze; najpierw pozwolił na utworzenie Polskiego Komitetu Opiekuńczego a potem, w 1944 r., zaczęto wydawać w Krakowie czasopismo o profilu niby publicystycznym – "Przełom". W redakcji znaleźli się polscy literaci Burdecki i Skiwski; temu ostatniemu podobno Andrzejewski odtąd nie podawał ręki. Zapamiętałem tych dwóch, ale pewnie byli tam i inni inteligenci tak dalece pozbawieni prostej umiejętności przewidywania (a może tylko tak bardzo antybolszewiccy?). Jakiś cień padł również, zdaje się, na Ferdynanda Goetla.

Przejście frontu

Był to lipiec 1944, gorący czas. Niemcy we Lwowie zostali już prawie odcięci, sowieckie oddziały zwiadu były na skraju miasta. Nie miałem zaświadczenia pracy, bo laboratorium wuja Tokarskiego, działające formalnie dla firmy Karpathen-Oel, przestało istnieć, a samego wuja Niemcy ewakuowali do Jasła. Mimo że zawczasu postarałem się o fałszywe zaświadczenie z komórki legalizacyjnej AK, unikałem wtedy łażenia po mieście bez potrzeby i na jakiś czas zmieniłem adres – zamieszkałem, za protekcją Mamy, u Cioci Sznajdrowej. Teraz jednak wróciłem – kontrola policyjna na ulicach, czy w domach, stała się zagrożeniem mało realnym. Natomiast coś w rodzaju paniki wywołała pogłoska o skierowaniu przez dowództwo niemieckie do odparcia natarcia na Lwów dywizji SS sformowanej z ochotników ukraińskich – SS Hałyczyna. Nastąpiła tragedia. Niektórzy Polacy postanowili uciec z miasta i na jego obrzeżu, na zakręcie ulicy Zielonej, zmasakrował ich ogień artylerii niemieckiej z Wysokiego Zamku. Dla mnie szczególnie pamiętny był dzień, w którym zwiadowcy sowieccy dotarli (o czym początkowo nie wiedziałem) do ulicy Jabłonowskich, przebiegającej równolegle do naszej ulicy Zyblikiewicza (bardzo blisko, tuż za rzędem kamienic i podwórzy). Odgłosy strzelaniny odstraszały mię od wyruszenia do punktu kontaktowego, ale ciągle wychodziłem na nasz w miarę bezpieczny balkon, aby się rozejrzeć i coś postanowić. Notabene, w tym samym dniu decyzję dotarcia do lekarza AK (do którego była „przypisana”) podjęła Ewa Fulińska; omal nie skończyło się to tragicznie, kiedy ulice, przez które przechodziła, znalazły się pod ostrzałem artyleryjskim. Mój epizod na balkonie rozpoczął się w sytuacji, kiedy kolejny ogląd najbliższego otoczenia wykluczał wyjście z kamienicy. Na pobliskim placu Prusa, stanowiącym koniec ulicy Zyblikiewicza, pojawił się niemiecki patrol, o którego bliskości świadczyło to, że słyszałem fragmenty rozkazów dowodzącego podoficera (mam pamięć do słów). Najpierw: „hier machen wir einen Stuetzpunkt – tu zrobimy punkt oporu”. Żołnierze rozmieścili się szybko na skraju skweru, z bronią w pogotowiu (nie mieli automatów czyli MPi, tylko zwykłe pięciostrzałowe karabiny piechoty). Dwóch jednak jakoś dziwnie zaczęło się oddalać w stronę przecznicy, biegnącej pod górę naprzeciw mojego balkonu. Wtedy wrzask: „die laufen da wieder davon – ci tam znowu uciekają” (i zaraz wrócili do grupy – cha cha). Chwilę później w głębi ulicy pojawił się pojedynczy żołnierz, który biegł w stronę tamtych i coś krzyczał. Mijając długi parterowy budynek z oknami wychodzącymi tuż na chodnik schylał się, aby (nadal biegiem) przemknąć się pod oknami. To mu się nie udało. W budynku byli już krasnoarmiejcy, którzy (niewidoczni dla mnie) przedostali się tam ze wspomnianej sąsiedniej ulicy Jabłonkowskich, zapewne już przez nich opanowanej. Jakby na filmie, zobaczyłem tylko rękę z pistoletem mierzącym wprost w głowę tego Niemca. Usłyszałem jeden strzał, i żołnierz padł. Kiedy patrzyłem na ten dramat wychylony i odwrócony od placu Prusa, patrol dostrzegł mnie i otworzył ogień, ale wszystkie strzały mię ominęły; strąciły tylko pionową kamienną ozdobę na rogu balustrady balkonu. Dałem nura z powrotem do pokoju przez uchylone drzwi, (nie draśnięty, choć mi się należało za głupotę). W niedługi czas potem była powtórka i z głupoty, i szczęścia. Patrol się już wycofał, ale gdzieś na przeciwległej pochyłości ogrodu botanicznego siedział snajper. Jego kula (świst koło ucha pamiętam do dziś) przeleciała między głową moją i Irki (ona też była taka niecierpliwa) i wybiła kawał tynku w ścianie. Tym razem we dwójkę daliśmy nura do pokoju. Prawdziwy dramat zdarzył się popołudniu. Pierwszy po długiej ciszy pocisk wystrzelony przez Niemców z Wysokiego Zamku wybuchnął zawadzając o druty tramwajowe w pobliżu naszej kamienicy. W bramie stała naradzająca się grupka sąsiadek; jedna z nich została ciężko zraniona odłamkiem i w nocy zmarła.

Armia Krajowa ujawniła się, aby zaznaczyć swoją odrębność i równocześnie współdziałanie z wojskiem sowieckim w walce z okrążonymi Niemcami. Założyliśmy biało-czerwone opaski z literami AK. W budynku na początku ulicy Kochanowskiego zainstalowała się jawnie komenda lwowska, przed bramą ustawiono dwa rkm-y. Zapamiętałem nastrój tej sytuacji, kiedy przywieźliśmy sprzęt do oddziału Draży i ja czekałem blisko chałupy, z której właśnie wywołali kapitana, bo zgłosiło się do niego dwóch zwiadowców sowieckich. Usłyszałem: „my priszli swiazat’sia s wami – przyszliśmy nawiązać z wami łączność”. Chodziło o zacieśnienie okrążenia wokół sporego oddziału Wehrmachtu, który jeszcze bronił się w lesie. Draża zaprosił ich ruchem ręki i wspólnie pochylili się nad stołem, na którym była rozłożona mapa. Współdziałanie nie trwało długo. Po poddaniu się reszty Niemców (przyglądaliśmy się z satysfakcją kolumnie wycieńczonych żołnierzy prowadzonych ulicą do sowieckiej niewoli) nastąpiło zdradzieckie aresztowanie oficerów AK zebranych w gmachu dowództwa, wśród nich kapitana Draży. Nam, szeregowym, kazano zaraz po tym zdjąć opaski i wrócić do konspiracji – tym razem przeciw Sowietom (ale chyba już bez planów akcji zbrojnych).


W AK

Początkowo nie zdawałem sobie sprawy z istnienia Polski Podziemnej. Nie miałem we Lwowie bliskich kolegów, a takie osoby jak na przykład Jacek Fuliński (aresztowany, a po ucieczce poszukiwany przez NKWD) były poza kręgiem moich znajomości. Kiedy realność ruchu oporu we Lwowie doszła do mojej świadomości, zacząłem zastanawiać się, poprzez kogo mógłbym spróbować zaciągnąć się do struktury konspiracyjnej nie budząc podejrzeń – nie byłem przecież kimś spośród znających się od lat lwowskich grup rówieśników. Uważałem, że się nadaję; miałem obycie z bronią, otrzaskanie z typową dla wojska organizacją, no i silną motywację patriotyczną, a moja dość dobra znajomość niemieckiego też mogła się przydać. W końcu skutecznym sposobem zgłoszenia się i przyjęcia do służby w Armii Krajowej okazały się kontakty cioci Mysi w harcerskim środowisku (o jej roli w moich wojennych losach wzmiankuję w opisie „Rodowodów FN”). Tak więc pewnego wieczoru w pokoju Cioci, we wspomnianym mieszkaniu przy ulicy Zyblikiewicza, zjawił się (z zachowaniem daleko posuniętej dyskrecji) pan w średnim wieku - porucznik Antoni, dowódca plutonu łączności lwowskiej AK. Zostałem zaprzysiężony i wstępnie poinstruowany o zasadach konspiracji i o tym, jak mam się kontaktować; wtedy nie umiałem, ani nie chciałem wymyślać jakiegoś efektownego pseudonimu: zgłosiłem się po prostu jako „Franek” (chyba byłem za mało ważnym szeregowcem, aby w razie wsypy komuś chciało się mnie poszukiwać, w czym mógłby ewentualnie pomóc ten skrót prawdziwego imienia). Ale mój od teraz dowódca to nie był (inaczej niż w moim przypadku) żaden Antoni, tylko, jak wyczytałem dopiero w latach 90-tych z książki J. Węgierskiego p. t. "W lwowskiej Armii Krajowej", mgr Dominik Wrabec. W następnych miesiącach zwykle nie on wydawał mi bezpośrednie rozkazy, co wynikało m. in. z konspiracyjnej organizacji działania w małych grupach; na bieżąco dowodził „Piekarski” – to być może pseudonim nawiązujący do nazwy ulicy, na której spotykaliśmy się najczęściej. Dziwnym trafem, po zwolnieniu z przysięgi AK, zakończeniu wojny i wyjeździe do Gliwic, właśnie tam spotkałem na ulicy Antoniego; chyba pracował w Biurze Projektów Hutniczych. Rozmawialiśmy kilka razy, głównie o aktualnej sytuacji w Polsce i na świecie, ale nie wspominaliśmy Lwowa ani nie wymienialiśmy danych osobistych; może reguły konspiracji zamieniły się w trwały nawyk w tym rządzonym przez Bieruta świecie. Zmarł wcześnie, chyba na rok czy dwa przed naszym wyprowadzeniem się z Gliwic do Krakowa.

Jeszcze słówko o moim formalnym włączeniu do struktury wojskowej, która lubi być bardzo zachowawcza w nazewnictwie (tu chodzi m. in. o tradycje). Otóż zostałem włączony do 14 pułku ułanów ("jazłowieckich", okrytych sławą w wojnie lat dwudziestych) – bo to było terytorium właśnie tego pułku. Oczywiście kawalerzystą nie zostałem, konia nawet nie dotknąłem w całym okresie służby w AK (chociaż jeździć trochę umiałem), ale pod koniec tej służby doczekałem się awansu na "starszego ułana". Awans był wypisany na maszynie, na maleńkiej karteczce, którą niestety szybko zgubiłem.

Niektórzy inni członkowie drużyny kierowanej przez Piekarskiego przybrali sobie pseudonimy z większą od mojej dozą fantazji: „Dzik”, „Żbik”, „Kord” oraz pewna blondyna o upiętych do góry włosach – „Obłoczek”. Ważną osobą był radiotelegrafista o nazwisku Czajkowski, prawdziwy totumfacki w zakładzie dla głuchoniemych, gdzie były przechowywane w miarę bezpiecznie aparaty radiowe i broń. Czajkowski nie używał tam pseudonimu, był synem miejscowej głuchoniemej pary i bardzo sprawnym tłumaczem z języka migowego. Maleńki człowieczek, pełen niegasnącego nigdy wigoru, bez dwu palców, a mimo to niezwykle zręczny.

Kord stanowił kluczowy element naszego transportu. Prowadził warsztat stolarski (chociaż ze sposobu wyrażania się można było zgadywać, że nie był prostym rzemieślnikiem) i to uprawniało go do posiadania półciężarówki, którą przewoziliśmy nasz sprzęt, mając na wypadek zatrzymania przez patrol pozwolenie i uzasadnienie jazdy. W wyprawach wozem Korda brał udział dowódca, Piekarski i ja, eskorta; na miejscu my dwaj szliśmy robić swoje, a on zawsze zostawał w szoferce. Ważni byli jeszcze dwaj bracia mieszkający za miastem, którzy znali się na technice radiowej; to chyba oni, u siebie, montowali sprzęt. Zapamiętałem ich, jak pewnego dnia o świcie przemierzali truchtem pochyłe pole od swojego domu na wzgórzu do nas w samochodzie, dźwigając akumulator i jakiś aparat.

Konspiracja dawała regularny dostęp do prasy podziemnej – t. zw. „gazetek”. „Biuletyn Informacyjny” bardzo poprawiał samopoczucie – dostarczał wiarygodnych relacji o niemieckich niepowodzeniach frontowych, które od 1943 stały się już znaczące. Stanowił jedyne źródło tego rodzaju wiadomości, bo miejscowa gazeta (określana przez lud lwowski jako „gadzinówka”) nie podawała takich faktów, a słuchanie radia było karane śmiercią; u nas, w plutonie łączności, dla delektowania się nowinami z eteru nie było możliwości organizacyjnych.

Otrzymywaliśmy też sporadycznie inne „gazetki”; te, które do mnie trafiały, były redagowane, jak zgadywałem, w komórce związanej ze Stronnictwem Narodowym (jedną z czterech partii sprzymierzonych w organizowaniu Polski Podziemnej). Z tej prasy dowiedziałem się o utworzeniu odrębnej struktury partyzanckiej, o nazwie „Uderzenie”, powołanej dla obrony polskich wsi przed nasilającymi się atakami (i masakrami) ze strony licznych i dobrze uzbrojonych (przy współdziałaniu Niemców) organizacji ukraińskich UPA. To była wiadomość, która zmniejszała u nas poczucie przewagi wrogów, wyrażającej się m. in. rosnącą liczbą napadów ukraińskiej milicji na polskie mieszkania w samym mieście. Informacje o rajdach „Uderzenia” zaspokajały też w jakiejś mierze potrzebę odwetu. Spodobała mi się piosenka, której tekst zaczynał się od słów: „Raz batalion Uderzenia, kiedy walił poprzez wieś…” i był poświęcony dziewczynie, której imię dostarczało rymu w refrenie: „O Natalio… …nasz batalion”. W gazetce były też nuty melodii – pewnie uroczej – jednak nie zdołałem jej poznać, bo nie umiałem sobie tego z nut zaśpiewać. Trudno uwierzyć, ale zdarzało się, że złośliwej uciechy dostarczały nam właśnie wydawnictwa władzy niemieckiej, na ogół bojkotowane przez Polaków. Raz jakiś inteligentny dowcipniś wykorzystał to, że nazwisko wodza naczelnego polskich sił zbrojnych i premiera nie jest rzadkie i zamieścił w gadzinowym lwowskim „Kurierze” ogłoszenie niewinnego niby rzemieślnika branży skórzanej, które przeszło niezauważone przez cenzurę (powierzoną zapewne gestii jakiegoś tępego Volksdeutsch’a). Oto treść: „Garbarz Władysław Sikorski garbuje skóry iberalesów i innych dzikich zwierząt”. Temu, kto nie kojarzy tej dziwnej nazwy jakiegoś futerkowego gatunku z ówczesnymi okupantami wyjaśniam, że dumny hymn zaczynający się od słów „Niemcy, Niemcy ponad wszystko” brzmi w oryginale „Deutchland, Deutchland ueber (=iber) alles”, a „garbować skórę” znaczyło wtedy powszechnie: prać, bić, lać, tłuc, łoić. Ludek lwowski zrozumiał (zapewne dzięki tym, co umieli ten żart zauważyć i rozpowszechnić) i rechotał przez parę tygodni. W tym czasie zresztą iberalesy rzeczywiście brały już w skórę od aliantów. Te chwile uciechy przeplatały się z dniami depresji; skrajne przygnębienie ogarnęło wielu Polaków, kiedy dotarła do nas wiadomość, że właśnie Sikorski zginął niespodziewanie w katastrofie lotniczej koło Gibraltaru. Urwał się żart o iberalesach.

Szkolenie w odbieraniu sygnałów radiowych przesyłanych w alfabecie Morse’a szło mi dobrze. Osiągnąłem szybkość zapisywania liter ok. 80 na minutę, zostałem też pochwalony za dobre t.zw. „opóźnienie”, t.zn. pamięć i umiejętność zanotowania „wstecz” 3 - 4 liter nadanych przed tą, która brzmi w radiu w danym momencie. Po jakimś czasie stałem się więc biegłym radiotelegrafistą i odkomenderowano mię do szkolenia dwu pań, których pseudonimów nawet nie poznałem, bo przychodziłem do ich mieszkania o oznaczonej porze i mówiłem tylko dzień dobry. Na wiosnę 1944 Czajkowski zademonstrował mi nowość techniczną, nad którą cmokał z zachwytu: przyrządzik do nadawania kropek i kresek, który przy jednym naciśnięciu mógł wystukać kilka kolejnych kropek; istotnie, czas nadania na przykład litery „h”=…. skracał się dzięki temu znacząco. Tak naprawdę, to nie byłem ekspertem od tych spraw. Zastanawiałem się, czy w razie potrzeby dam sobie radę z wyregulowaniem odpowiedniej częstotliwości i w ogóle z obsługą aparatu radiowego. Śmiechu warte jest to, że teraz nie pamiętam, jakim zestawom kropek i kresek odpowiada większość liter.

W czasie tych, dość monotonnych, seansów szkoleniowych, raz ominęło mnie szczególne niebezpieczeństwo. Wczesnym rankiem kazano mi zanieść do zakładu głuchoniemych wielkich rozmiarów odbiornik radiowy, ledwie byłem w stanie objąć go ramieniem. Piekarski poprosił jedną z pań w „szkoleniowym” mieszkaniu, aby to czymś owinęła; znalazł się kawał papieru pakunkowego. Owinięcie nie było dokładne, ale nikt, ze mną włącznie, nie przejmował się tym specjalnie, bo ulice o tej porze powinny być puste. Otóż nie. Przy końcu ulicy Piekarskiej natknąłem się na szupowca (t. zn. zwykłego niemieckiego policjanta z t.zw. Schutzpolizei, a nie takiego z trupią czaszką na czapce). Szupowiec szedł naprzeciw mnie, minęliśmy się na chodniku, i gdyby mi kazał odchylić papier żeby zobaczyć, co niosę, byłoby ze mną krucho. Ale nie kazał. Może nie czuł się pewnie, bo nie było ich dwóch (jak zwykle w policyjnych patrolach), a może wracał ze służby i po prostu mu się nie chciało.

Kiedy front wschodni zaczął zbliżać się do Lwowa, powtarzały się sowieckie bombardowania, wyczuwało się napięcie na ulicach i nastrój mobilizacji w strukturach konspiracyjnych. Dla mnie szczególnym przeżyciem na tle narastających wydarzeń był pewien wyjazd do oddziału leśnego w okolicy Winniczek. Dowódcą tego oddziału był zbiegły z transportu jeńców oficer serbski kapitan „Draża” – postać barwna, która zasługuje na osobny opis. Kiedy dotarliśmy do lasu, Kord jak zawsze został w samochodzie, a nas z Piekarskim wartownik podprowadził do chałupy, do porucznika. Kiedy oni się naradzali, ja siedziałem przy oknie pod drzwiami i wyglądałem na leśną drogę, bez obowiązku ubezpieczania tamtych. W pewnej chwili pojawił się na ścieżce i skierował w stronę chałupy żołnierz niemiecki w mundurze SS. Miał przewieszony przez ramię pistolet maszynowy MPi (Maschinenpistole). Zbaraniałem, ale po chwili uznałem, że nie będę wszczynać alarmu. Przecież nie mógł przejść tak sobie w pobliżu wartownika, a poza tym nie wyglądało to tak, jakby chciał puścić serię z MPi. Pchnął drzwi, które mię prawie zasłoniły, i od progu służbiście stuknął obcasami. Piekarski wyglądał na zaskoczonego, ale też się nie odezwał, nie mówiąc o sięganiu po broń. SS-man zameldował się, porucznik mówił z nim dość kiepską niemczyzną (moja była na pewno lepsza, ale nie śmiałem ofiarować się z pomocą – zagroziłbym hierarchii). Niemiec chyba zrozumiał rozkazy, odmeldował się i wyszedł z takim samym wojskowym fasonem, a porucznik z pewnym ożywieniem objaśnił sytuację nam obu. Ten SS-man zgłosił się do polskiej partyzantki (nie usłyszeliśmy, z jakich pobudek i za czyim pośrednictwem) i okazał się niezwykle przydatny: prowadził ciężarówkę, miał odpowiednie papiery jeszcze na dwa miesiące, mało kto odważał się go zatrzymywać i sprawdzać. Potem nieraz o nim myślałem: nie znał polskiego, więc nie był Ślązakiem, czy Poznaniakiem, nie miał nic do zyskania u nas, i był przecież autentycznym członkiem budzącej postrach hitlerowskiej formacji. Nie sądzę, aby udało mu się przeżyć w późniejszych miesiącach, w czasie dramatycznego wycofywania się oddziału Draży na zachód, po przejściu frontu.

O samym Draży można sporo przeczytać w książce J. Węgierskiego, od strony 112; to, co tu zapisuję, ze wspomnień moich i Ewy, to tylko fragmenty, w tonie nieco osobistym, nieobecne w tekście książki i pokrewnych publikacjach. „Kapitan iskluczeno” (tak go przezywali) był oficerem królewskiej armii ówczesnej Jugosławii, wziętym do niewoli przez Niemców; nazywał się Dragan Sotirović. Mówiło się, że był przeszkolony we Francji właśnie w zakresie wojny partyzanckiej, ale o tym nie wspominają książki Węgierskiego i Pempela. Jakkolwiek by nie było naprawdę, w tego rodzaju działaniach wojennych niewątpliwie się u nas sprawdził i zyskał pewien rozgłos w lwowskiej konspiracji (być może żywiony także egzotyką jego wojennych losów). Ja się pod jego bezpośrednie rozkazy nie dostałem. Wprawdzie raz Piekarski zapowiedział, że będę skierowany do oddziału jako jeden z radiotelegrafistów, ale potem to odwołał; Draża żądał, aby przyszli z własną bronią, a tej było mało w plutonie Antoniego. Może warto dodać w tym miejscu, że pistolety maszynowe, których ukrytą produkcję AK zorganizowała na terenie Generalnego Gubernatorstwa (na wzór angielskich „stenów”), do Lwowa, o ile wiem, nie docierały. Tylko w okresie cofania się niemieckiego frontu można było podobno tu i ówdzie kupić MPi od zdemoralizowanych żołnierzy. Były też niemieckie granaty zaczepne, których budowa trochę mię dziwiła: długi drewniany trzonek pod puszką z materiałem wybuchowym – trzeba go było przekręcić w lewo przed wyrzutem. Broń krótka to najczęściej, obok polskich „Wisów”, t. zw. „parabelki” – pistolety marki „Parabellum”, kaliber 9 mm (czyli większy niż standardowy 7,62). Tu wyjaśnię tę nazwę; pochodzi od mądrej rzymskiej maksymy: „si vis pacem, para bellum”, czyli: „jeśli chcesz pokoju, przygotuj wojnę”. W okresie pogotowia przed sowieckim natarciem zobaczyłem też u żołnierzy niemieckich broń, o której istnieniu nie wiedziałem: ręczne (niesione na ramieniu) rusznice przeciwczołgowe, zwane "pięść pancerna – Panzerfaust". Nazwa działająca na wyobraźnię, ale te pięści nie przydały się wiele w walce o Lwów.




EPIZODY WOJENNE II

Wkroczenie Niemców

Atak Hitlera na sowieckiego sprzymierzeńca w pamiętnym dniu 22 czerwca 1941 był dla Stalina zaskoczeniem; jak dziś wiadomo, ten czwarty geniusz ludzkości (po Marksie, Engelsie i Leninie) nie dawał wiary ostrzeżeniom własnego wywiadu. Otwarcie największego frontu wojny nazywam powściągliwie „wkroczeniem”, ponieważ zajęcie Lwowa przez Niemców dokonało się bez jakiejkolwiek zorganizowanej obrony ze strony Czerwonej Armii. Był to odwrót w pośpiechu i nieładzie, którego dalszym ciągiem stało się potem zamknięcie wielkich mas sowieckiego wojska w „kotłach” na Ukrainie. Nieład wyrażał się m. in. chaotycznymi wysiłkami wycofywania na wschód pieszych kolumn właśnie w tym dniu wezwanych, jeszcze nie umundurowanych poborowych, z których podobno wielu padło ofiarą ostrzału. Strzelaninę w mieście słyszeliśmy od rana – w niektórych miejscach Ukraińcy atakowali z okien uchodzące oddziały sowieckie. Jeden z patroli otworzył ogień w stronę naszego bloku, ale nikomu nic się nie stało.

Także ja byłem wezwanym na ten dzień do „Wojenkomatu” (komisji poborowej) osiemnastolatkiem; miałem jednak, mimo obawy przed władzą sowiecką, przebłysk rozsądku: widząc bombardowanie i zamęt w mieście, nie zgłosiłem się do poboru. Przez to wywinąłem się chyba nieprzewidywalnym i groźnym zakrętom losu. Realnym wyzwoleniem okazał się ten sam dzień dla Jacka Fulińskiego, w innym punkcie Lwowa, w willi na Górce, która nosi takie imię jak on. Nagle odpadła męcząca całą rodzinę konieczność ukrywania go przed sowietami na strychu, za zaimprowizowaną ścianką. Niestety, już niedługo potem nastąpił dramat rodzinny: wczesną wiosną zmarł profesor Benedykt Fuliński.

Obserwowałem wydarzenia z okna naszego mieszkania na piętrze, w dużym oddaleniu od samej ulicy; w tymże czasie Ewa była w centrum i wraz z Wojtkiem i koleżanką omal nie stali się ofiarami zawalenia się pod bombą szklanego dachu pasażu Mikulasza – odłamki szkła tylko ich drasnęły. Lekko zranieni skierowali się do schronu przeciwlotniczego, do którego cisnęła się grupa zaskoczonych ludzi. Wśród przepychań usłyszeli coś charakterystycznego i zabawnego (mimo grozy sytuacji): „Żydzi mają pierwszeństwo!”. A niby dlaczego? – no, bo…(jakiś rodzaj odpowiedzi można sobie ułożyć czytając mój opis epizodu–mityngu w sowieckiej "Lwowskiej szkole"). A to „zabawne” przerodziło się dla Żydów w tragiczne już w następnych dniach.

Nad ranem tego pamiętnego dnia usłyszałem przez radio po rosyjsku dramatyczny komunikat o zdradzieckiej agresji „faszystowskiej” (takie jest w ideologii komunistycznej oficjalne określenie prawicowych totalitaryzmów, nie wiem dlaczego nie użyto słowa „hitlerowska”). Komunikat uzupełniono przedziwnym komentarzem quasi-historycznym, zapewne w intencji dodania ducha rosyjskim patriotom. Wyobrażam sobie, że zaskoczeni biegiem wypadków radiowi spece od propagandy próbowali nawiązać do jakiegoś historycznego zwycięstwa Rosjan nad Niemcami i – o zgrozo – nic nie znaleźli! Wyszperali więc (czytelnik nie uwierzy) – Grunwald! Jak to? A tak to, że w tej bitwie uczestniczyły trzy chorągwie ze Smoleńska – „tri smoleńskich połka’”. W wersji sowieckiej to one rozbiły armię krzyżacką, bo komunikat ani słówkiem nie wspomina o 50-ciu chorągwiach polskich, armii litewskiej (w której skład zresztą owe chorągwie wchodziły, bo ziemia smoleńska stanowiła wtedy część Wielkiego Księstwa Litewskiego), dowództwie Jagiełły i w ogóle koalicji polsko-litewskiej jako strony walczącej. Chyba ci radiowcy moskiewscy zgłupieli w nastroju popłochu pierwszego ranka wojny; mogli przecież, bardziej wiarygodnie, przypomnieć rzeczywiste zwycięstwo Aleksandra Newskiego nad niemieckim zakonem Kawalerów Mieczowych na jeziorze Pejpus w 1242 r.

Bombardowanie Lwowa przeraziło mię tylko za pierwszym razem, kiedy runął pobliski budynek. Byłem w wieku, który chyba ułatwia przystosowanie się. Po upływie dwóch – trzech lat, kiedy na Lwów znów spadały bomby (tym razem nie niemieckie, ale sowieckie), towarzyszący temu wibrujący dźwięk nie wytrącał z równowagi ani mnie, ani siedzących wraz ze mną w podziemiu naszej kamienicy Irki i Janka Gottasa. Popisywaliśmy się nawet żartobliwym tonem rozmowy, siedząc wśród starszych osób stłoczonych w tym prowizorycznym schronie. Nie było to stosowne, bo za chwilę obok nas jakiś mężczyzna padł na kolana i zaczął wołać do Matki Boskiej o ratunek; nie mógł znieść tego „wycia” spadających bomb. My, na szczęście, zdołaliśmy zachować w czasie tej sceny taktowne milczenie.

Po nędznej i pełnej zagrożeń dwuletniej egzystencji w sowieckiej rzeczywistości, dzień 22 czerwca otworzył cały ciąg innego rodzaju dramatów – już po ustaniu bombardowań i wymiany strzałów. Zaczęło się to nazajutrz, wstrząsającym odkryciem w opuszczonym przez sowiecką policję polityczną, NKWD, więzieniu przy ul. Łąckiego. Trzeba najpierw stwierdzić, że mimo bliskości granicy z obszarem okupacji niemieckiej i mimo zaskoczenia natarciem z zachodu, NKWD zdążyła wycofać się na czas ze Lwowa. Ale bez licznych aresztowanych oraz przetrzymywanych bez wyjaśnienia mieszkańców miasta – tych enkawudyści przed ucieczką, w pośpiechu, po prostu wymordowali. Niemcy nie przeszkadzali w ujawnieniu zbrodni; Lwów pogrążył się w szoku.

Równocześnie biegła dalsza ponura seria dramatycznych wydarzeń – zaczęła się masowa akcja antyżydowska. Nie było to tylko wyrzucanie z mieszkań i zamykanie w getcie, ale także polowanie na ludzi na ulicach. Widziałem z okna jak Niemiec na motocyklu, z wyciągniętym pistoletem, pędził przed sobą zdyszanego Żyda – sadystyczny pościg poprzedzający to, czego mogłem się tylko domyślać.

Pewnego dnia natknąłem się na ulicy na kolumnę prowadzonych do getta Żydów, w oznakowanych na żółto ubraniach, pod nadzorem kilku żołnierzy niemieckich oraz gorliwie poganiających swoich współtowarzyszy policjantów żydowskich uzbrojonych w pałki. Dostrzegłem w kolumnie Weingarta – kolegę z klasy, jednego z dwu Żydów, z którymi się jako tako zaprzyjaźniłem. Udało mi się przez chwilę iść obok niego – starałem się dodać mu otuchy. Kiedy musiałem odstąpić na bok, powiedział jeszcze: „chyba nie będzie tak źle”. Nie miał racji.

Z wypędzaniem Żydów do getta wiązało się pośrednio to, co przeżywała nasza rodzina. Mieszkanie cioci Jańci przy ulicy Piłsudskiego Niemcy zarekwirowali wraz z całym blokiem, a nas wysiedlono do lokalu „pożydowskiego”, przy ulicy Zyblikiewicza, tuż obok węzłowego dla tej dzielnicy placu Prusa. Poprzednim właścicielem była osoba chyba dość znacząca w strukturze społecznej miasta – prymariusz szpitala dr Wolf (dowiedziałem się o tym z bloczka recept porzuconego na podłodze). Miał zainteresowania pozamedyczne: został po nim w mieszkaniu gruby tom wszystkich dostępnych w polskim tłumaczeniu dramatów i komedii Szekspira oraz wielki słownik angielsko-niemiecki; z obu później korzystałem. Dr Wolf zapewne nie przeżył; nigdy się u nas nie pokazał po wyparciu Niemców ze Lwowa.Wstrząsającym dla mieszkańców miasta dramatem było zamordowanie przez Sonderdienst (siły specjalne) grupy lwowskich profesorów – w ramach akcji eksterminacji polskich elit. Wśród ofiar wymienia się najczęściej Tadeusza Żeleńskiego (Boya), ale nie można też nie podkreślić tragedii o wymiarach rodzinnych, jak profesora Stożka (twórcy znanej szkoły matematycznej) z dwoma synami, a także profesora Longchampsa i jego czterech synów! Tu dodam, że inny matematyk światowej sławy, profesor Hugo Steinhaus, przetrwał szczęśliwie okupację (mimo żydowskiego pochodzenia), ukrywając się m. in. w willi Fulińskich.


Dwa lata pod władzą sowiecką

Niezależnie od powracających co jakiś czas nastrojów rozpaczy po klęsce wojennej i od różnych bezpośrednich zagrożeń, spadła na nas wszystkich niesłychana degradacja poziomu codziennego życia. Nie tylko to, że wysokość formalnych zarobków miała się nijak do rzeczywistych wydatków i wiele osób wyprzedawało mniej potrzebne rzeczy. W sklepach nie było podstawowych towarów, długie kolejki oczekujących (co przywieźli?) stały się niezmiennym elementem pejzażu lwowskiej ulicy. W opisach tego, co się dzieje, pojawiły się (w pewnej mierze zgodnie z prawami natury) zaadaptowane terminy rosyjskie (bo ta rzeczywistość wtargnęła w nasz dotychczasowy świat właśnie z Rosji). Mityng, komandirowka (=delegacja), łozung (=hasło), lagier (=obóz) – że też oni nie wyszukali sobie słowiańskich synonimów, a w dodatku zachowują te źle brzmiące obce końcówki rzeczowników! Ale również weszły w obieg niektóre codzienne słowa z ich języka, jak powiestka (= poświadczenie) i to na końcu śpiewki o kolejkach: "Czy pogoda, czy deszcz pada, nam po cukier stanąć nada". Tu dla jasności tłumaczę, że "nada stanąć" znaczy: trzeba ustawić się – oczywiście w ogonku przed sklepem. A propos cukru; oto zabawne przeżycie Lwowiaków na komandirowce (a jakże!) w Kijowie. Przechodząc ulicą, natknęli się na kolejkę przed sklepem, a więc "stanąć nada" – oczywiście na końcu. Chwila gadu-gadu i miejscowi dowiedzieli się, kto to i skąd, i że po cukier. I wtedy wystąpił jakiś patriota-altruista: Towariszczi! Wot ludi iz zapadnoj Ukrainy, oni dwadcat' let sacharu nie widieli! Propustitie ich! Kolejka się wzruszyła, zapewne z niejakim poczuciem wyższości (no bo przecież w "pańskiej Polsce" nie widziano cukru przez dwadzieścia lat, a tu u nas w Kijowie można go czasem "wystać". I przepuścili naszych (odtwarzam tę przemowę w wersji rosyjskiej, a nie ukraińskiej, bo Kijów był rosyjskojęzyczny, i tak jest w znacznej mierze do dziś). Jeśli chodzi o poczucie wyższości, to niechybnie tracili je na naszym terenie ci towarzysze, którzy przekonali się naocznie, jak to się mieszkało w kapitalistycznej Polszy. Próbowała odreagować frustrację jakaś sowiecka baba, która (zgodnie z krążącą po Lwowie relacją) chciała pozbyć się wszy i szukała przeznaczonej do tego przychodni – odwszalni. Nie mogąc jej znaleźć w tak dużym mieście, wykrzykiwała: "Kakoj niekulturnyj narod – u nich odwszalni niet (=nie ma)! No, i pewnie usłyszała to i owo na temat kultury, a także tego, czyje głowy mogą potrzebować przychodni do usuwania wszy.

W odwecie za podbój przez obcych ze wschodu, którzy ewidentnie żyli nędznie w porównaniu z nami, ale pokrywali to zakłamanym wychwalaniem wszystkiego, co sowieckie, Lwowianie wymyślali kąśliwe żarty. Jeden z nich wykorzystywał zwrotkę ich chełpliwej piosenki: "Kipiąca, potężna, przez nikogo nie pokonana, kraina moja, Moskwa moja, ty najukochańsza"; powtarzają się w niej rosyjskie przymiotniki z żeńską końcówką –ja: kipuczaja, moguczaja, moja, lubimaja itd. Brzmienie tej końcówki przechwycili nasi dowcipnisie, układając kontr-wierszyk: "Bez butów ja, bez spodni ja, dzień cały głodny chodzę ja".

Problemy z cukrem to tylko symbol, egzemplifikacja niedostatków zaopatrzenia, ogólnej mizerii życia w Sowietach (i to w warunkach pokoju, bo wojna zimowa była peryferyjnym epizodem, i Finowie jednak nie podchodzili pod Lwów). Na co dzień był chleb, gliniasty, nie wiadomo, dlaczego aż tak niesmaczny. Nie mogę sobie przypomnieć, z czego Mama, ciocie i Babcia komponowały obiady. Niekiedy pojawiały się prymitywne cukierki; ich reglamentacji u Gottasów pilnował Janek, niepoprawny pedant, a Krynka, jeszcze dziecko, objawiała czasem niedostatki zdyscyplinowania.

Mama bez narzekań znosiła ciężką pracę "prasowaczki" w jakiejś tam socjalistycznej spółdzielni; dzięki temu miała status osoby pracującej fizycznie, i to zmniejszało permanentny lęk przed różnymi formami nękania, jakie organizowały sowieckie urzędy, pełne nieprzychylnych Polakom Żydów, Ukraińców i Rosjan. O tych pierwszych mówiliśmy często pogardliwie "żydki" i raz, kiedy szliśmy zagadani z kolegą (właśnie obrabiając ten temat), usłyszeliśmy za sobą groźne: "tylko nie żydki, bo..."; na to jednak mieliśmy odpowiedź praworządną, bo po rosyjsku, a jednak brzmiącą jakoś nie tak: dobrze, dobrze, niech będzie "jewreje".

Nędza i napięcia codziennego bytowania , stanowiły, mimo wszystko, nieszczęście mniej dotkliwe, niż brutalne represje o charakterze politycznym. Te miały swoje oficjalne źródło w programie marksizmu-leninizmu - hasłach walki klasowej; w praktyce były one motywowane w dużej mierze imperialnymi zamierzeniami Rosji, wymierzonymi na tym terenie w Polaków. Pierwsze, jeszcze nie w pełni systematyczne akcje, obejmowały wyłapywanie ludzi dysponujących jakimś majątkiem oraz tych, którzy tworzyli strukturę polskiego państwa i jego tkankę społeczną: administracji, sądownictwa, wojska, policji, partii politycznych i różnych organizacji. W znacznej mierze było to zbieżne z niemieckim programem eksterminacji polskich elit; dziś zresztą wskazuje się, że istniały dowody tajnej wymiany informacji na linii NKWD – Gestapo. Prześladowania obejmowały oczywiście całe rodziny. To, o czym tu wspominam, skalą zbrodni przewyższył, rzecz jasna, mord katyński; o nim dowiedzieliśmy się jednak dopiero po trzech latach, z niemieckich głośników radiowych. Znając bolszewickie metody, my we Lwowie daliśmy wtedy wiarę hitlerowskiej propagandzie – inaczej niż wielu rodaków za Sanem. Aresztowania i wywożenie Polaków przybrały formę bardziej uporządkowaną urzędniczo, o zasięgu powszechnym – w postaci tak zwanej "paszportyzacji"; w ZSRR paszport to dowód osobisty obowiązujący każdego, a nie dokument uprawniający do wyjazdu za granicę (zresztą do przenoszenia się w pewnych rejonach Rosji też nie). Trzeba było wyrabiać taki paszport w milicyjnych urzędach, m in. za przedłożeniem metryki, w nieprawdopodobnym ścisku i bałaganie, przy chamstwie dozorujących kolejki milicjantów; pytania tych w mundurach, którzy dokumenty wydawali, były niegrzeczne i napastliwe, a petenci traktowani zapewne na zasadzie, że każdy łże i próbuje ukryć to, że jest wrogiem radzieckiej władzy. W czasie takiego przesłuchania można było w stresie wygadać się, co stwarzałoby podstawę do odmowy wydania paszportu, z wszystkimi konsekwencjami. Z drugiej strony, pewną osłonę mogły stanowić trudności językowe, w tym zwłaszcza łacina w ręcznie wypisanych w parafiach metrykach (jaka to poniżająca sytuacja! – ateistyczne władze przodującego ustroju honorują świadectwa nabazgrane przez klechy z Zachodu, ichnimi znienawidzonymi bukwami)

Kolejna fala prześladowań to tak zwane "wywozy"- nie represje poprzez aresztowania i więzienie, ale bezpośrednie ładowanie całych rodzin do bydlęcych wagonów i wywożenie ich za Ural, najczęściej na kazachstańskie stepy. Ten los spotykał początkowo rodziny więźniów, ale w 1941 r. (w ramach szeroko zorganizowanej akcji) przede wszystkim t zw. "bieżeńców" – uchodźców spod okupacji niemieckiej. To ostatnie wprawdzie nie powinno nas dotyczyć, ale moje miejsce urodzenia było po tamtej stronie – Warszawa, a ponadto nie należało przyznawać się do pobytu przed wojną w Kobryniu. Ratunek był jeden – przerobić odpowiednio metryki – i to właśnie załatwiła Mama dzięki pomocy księży. Do dziś zachowałem ten dokument, z parafii Św. Mikołaja, z fałszywą datą lipca 1939 r., z polskim znaczkiem stemplowym (widocznie w biurze parafialnym mieli jeszcze zapas tych znaczków). Metryka nie zawiera informacji o zawodzie ojca (opuszczono "prefectus militiae") i poświadcza, że urodziłem się w Stanisławowie. Notabene, w 1942 r. księża wystawili mi ponownie metrykę, tym razem z pełnymi i nieprzerobionymi danymi, ale wystawioną przez Urząd Parafialny w Delatynie (nie wiem, dlaczego tam). Ta druga jest podstawą urzędową moich personaliów do dziś. Ta pierwsza jest opieczętowana wielkimi bukwami po rosyjsku: PASPORT WYDAN W 194...- ostatniej cyfry brakuje, pewnie były trudności z zaopatrzeniem w tusz. Jak w "Pierwszym kręgu" z cyklu Sołżenicyna "Archipelag Gułag": szeroko zakrojone akcje, ale ustrój nie potrafi zabezpieczyć porządku w drobiazgach. Metrykę musieli też przerobić Gottasowie, zmarły wujek Julek figurował teraz w papierach jako buchalter (dzisiaj mówi się raczej księgowy); mała Krysia tego nie rozumiała i wpisała w jakimś miejscu "bohater".

Ofiarą pierwszej fali represji padła rodzina cioci Zosi Słowikowej, siostry Ojca. Wuj Bolek, właściciel jednej z lwowskich fabryk, został od razu aresztowany i pewnie zginął w więzieniu; Ciocię z córkami wywieziono do Kazachstanu. Tam w Irtyszu utopiła się młodsza Haneczka, podobno na oczach śmiejących się krasnoarmiejców. Ciocia ze starszą Krysią zdołała wydostać się z zesłania wraz z armią Andersa.

Fala deportacji uchodźców zza Sanu zagarnęła gromady ludzi z różnych dzielnic miasta, w tym naszych najbliższych sąsiadów, z mieszkania na tej samej klatce schodowej. W nocy słychać było jakieś złowieszcze hałasy, a rano mieszkanie okazało się opuszczone. Los ten nie dotknął naszej rodziny głównie dzięki zabiegom z metrykami i ominięciu zagrożeń paszportyzacji. Ale dozorca kamienicy wiedział o nas prawie wszystko i dawał do zrozumienia, że coś by mu się należało za milczenie. W końcu te aluzje jakoś ustały, ale rychło okazało się, że z naszego strychu zginęły dość cenne przedmioty, wśród nich wywieziona z Kobrynia maszyna do pisania; widzieliśmy ją potem na wystawie sklepu komisowego. Milczeliśmy, i to jakoś zażegnało niebezpieczeństwo denuncjacji. Inny był dozorca naszej kamienicy przy ulicy Głębokiej, który utrzymywał kontakt z Ciocią i Mamą, okazując lojalność i nawet przywiązanie.

Fulińskim, a także Tokarskim, nie groziły wywozy: byli miejscowi, a ponadto sowieckie władze w tym czasie potrzebowały lwowskich profesorów wyższych uczelni. Ale działalność Jacka w podziemnej organizacji stworzyła ogromne zagrożenie; po dramatycznych perypetiach z NKWD (które jego nieobecność tłumaczyło służbowym wyjazdem do Żółkwi) ukrył się w domu na strychu, za specjalnym przepierzeniem. Tam wytrzymał, przy wsparciu rodziny, aż do końca pierwszych dwu lat okupacji Lwowa.

Sowietyzacja szkoły pociągnęła za sobą, na tle wszechobecnego politycznego rytuału, ogólne obniżenie poziomu nauczania i osobliwy system ocen. Wychowawcą mojej klasy był gorliwiec o nazwisku Silberman lub Silberstein (dokładnie nie pamiętam, w każdym razie coś ze srebra), próbujący z mozołem mówić po ukraińsku, z mizernym efektem. Ponieważ ustrój nakazuje planowanie we wszystkich dziedzinach życia, zaplanował postępy klasy w nauce (sadzę, że obowiązywało to wszystkich nauczycieli, a po doświadczeniach pamiętnego mityngu nikt nie ośmielał się odstępować od schematu). Z wykonania planu klasy były rozliczane, oczywiście na podstawie uzyskanych przez uczniów stopni, które z kolei wyznaczały ocenę wykonania planu podciągania poziomu kształcenia przez wychowawcę. Nasz opracował swój plan chyba z pewną przesadą. Zapowiedział radośnie uzyskanie przez prawie wszystkich uczniów (wymienianych kolejno po nazwisku) stopni bardzo dobrych (widminno) z wszystkich przedmiotów. Plan musiał być wykonany (nawet z pewną nadwyżką); dzięki temu i ja ukończyłem dziesięciolatkę jako "widminnyk" i otrzymałem świadectwo ze złotą obwódką, co mi się po trzech latach ogromnie przydało. Tylko kilku, wśród nich Buchmana, nie dało się aż tak wywindować: zostali "udarnikami" t. zn. takimi, którzy oprócz bardzo dobrych ocen mają parę dobrych. Zaplanowano i, oczywiście, wykonano.

Z sowieckiego programu nauczenia zaabsorbowałem to i owo. Rzecz jasna, matematyki nie można było upolitycznić i zakłamać, a nasz polski nauczyciel potrafił zainteresować przedmiotem. Zamiast biologii serwowano nam "darwinizm", dowiedziałem się więc o doborze naturalnym i ewolucji. Historia narodów ZSRR – przedmiot, który traktowałem niemal z nienawiścią, była w istocie bezwstydną gloryfikacją dziejów Moskwy (do której bezczelnie podpięto Ruś kijowską) i carskiego imperium aż do XX wieku. Natomiast mój stosunek do nauki języka rosyjskiego stał się całkiem inny, niż przedtem w Kobryniu. Była w tym pewna zasługa nauczycielki, Rosjanki o potężnej posturze, ale gładkim obliczu, która okazywała nam życzliwość i nawet wymawiała słowo "pszezjembiony", godząc się na różne wykręty chorobowe uczniów. Nazywała się Orłowa, ale jej męża, znacznie od niej mniejszego człowieczka, trudno byłoby z tym ptakiem, choćby symbolicznie, porównać. Notabene, z ogromnym zdumieniem zobaczyłem ich oboje na ulicy już po wkroczeniu Niemców. Dlaczego się nie ewakuowali? – nie wiem, lepiej było nie nawiązywać kontaktu.. Wracając do nauki rosyjskiego: dość szybko pokonałem barierę cyrylicy i niektóre osobliwości gramatyczne i zacząłem nabierać szacunku dla rosyjskiej literatury pięknej. Orłowa umiała zadbać o taki efekt; analiza dramatów Maksyma Gorkiego: "Jegor Bułyczow i inni", a zwłaszcza "Na dnie", pozostawiła mi co nieco w pamięci i odczuciach. Orłowa wyraziście ukazywała nam humanistyczny sens wypowiedzi bohatera dramatu: "Czełowiek eto gordoje słowo". No właśnie: tu godność człowieka, a na co dzień sowiecka rzeczywistość – można było dostać kręćka! Sam język ukazywał pewne swoiste uroki: na przykład trudne do naśladowania miękkie "r" – jak (o dziwo) w wyrazie "car'". Z drugiej strony, odstręczały mnie te zupełnie nie pasujące do rosyjskiej fonetyki obce końcówki, a zwłaszcza adaptowanie bez zmian niemieckich czasowników z końcówką "...ieren", wśród nich ten bardzo ważny politycznie: "planieren". My mówimy "plan-ować", a Rosjanie: "płan-irowat'". Ale przyznaję, że obycie z ich językiem bardzo mi pomogło, po latach, w pracy zawodowej.

Na terenie szkoły zawiązał się mój kontakt ze światem szachów – rosyjską specjalnością. Jeden mój kolega, typowy lwowski batiar i dość słaby uczeń, był zapalonym szachistą i pełnił jakąś funkcję w utworzonym we Lwowie klubie szachowym; wciągnął tam mnie. Graczy klasyfikowano według pięciu kategorii, ale nawet najniższą, tę piątą, trzeba było zdobyć w turnieju; to mi się udało (pilnie studiowałem różne otwarcia i końcówki). On miał trzecią – może trochę przez protekcję zawędrował tak wysoko (ponad rzeczywisty poziom swojej gry), bo raz udało mi się go pokonać. Nieco mię dziwi do dziś, że właściwie nie spotykało się w tym klubie Żydów; znalazł się w nim tylko jeden kolega z mojej klasy, Berliner. Poza szkołą i szachami zgłosiłem się też, wraz z Jankiem Gottasem, na kurs techniki radiowej, który zaliczyłem na piątkę; tam usłyszałem pierwszy raz o takim zamyśle, jak odbiornik telewizyjny.

Przez całe dwa lata docierały do nas spoza bolszewickiego raju wieści o przebiegu wojny, mniej lub bardziej zdeformowane, ale nieodmiennie prawdziwe w tym, że ogólnie działo się źle. Narastało przygnębienie, a przy tym stopniowo traciliśmy nadzieję, że Ojciec żyje i gdzieś się ukrywa w podziemnej organizacji; staraliśmy się o tym nie myśleć i nie mówić. Cała prawie Europa stała się areną niemieckich zwycięstw, jedynym pocieszeniem było to, że Anglia zdołała odeprzeć ataki lotnicze (przy udziale polskich pilotów) i przetrwała niezajęta. Moim kolejnym zmartwieniem było zbliżające się powołanie do sowieckiego wojska; oficer komisji poborowej zauważył mój dość wysoki wzrost i powiedział: "Haraszo, kawaleria". Wcale mnie to nie zachwyciło, chociaż z czasów dzieciństwa miałem jakieś tam wstępne obycie z koniem; wówczas nie wiedziałem, że niedługo potem ten pobór ominie mnie w ostatnim dniu.


Lwowska szkoła

Jaka była ta nauka w szkole – teraz sowieckiej? Ja trafiłem do III-go gimnazjum, klasycznego, i tam kontynuowany był na razie, podobnie jak w Kobryniu, przedwojenny program. Poziom prymusa okazał się tutaj dla mnie nieosiągalny i próbowałem jedynie jako tako dotrzymywać kroku słabszym uczniom. Z łaciną nie odstawałem za bardzo od tych nowych, nastawionych na klasyczne przedmioty kolegów, ale była tam też greka! W niej nie zdołałem do końca pokonać nawet wstępnej bariery – liter, chociaż trochę słów poznałem; ich brzmienie mię pociągało, może dlatego, że mój ojciec, właśnie absolwent klasycznego gimnazjum, czasem deklamował jakieś fragmenty oryginału Iliady, próbując przekonać nas z Irką, że antyczna greka to najpiękniejszy język. Nauczycielem łaciny i greki był wybitny lwowski filolog, profesor Golias; chyba zorientował się w mojej trudnej sytuacji i nigdy nie wyrywał mnie do odpowiedzi. Nie widziałem go już potem, jak wprowadzona została zmiana programu szkolnego na model sowieckiej dziesięciolatki, ale jego córka, Jadzia, bywała na naszych potańcówkach w czasie okupacji niemieckiej, w późniejszych latach tej wojny; z kolei córka Jadzi pracowała w tym samym ośrodku badawczym, co nasza Dosia.

Profil etniczny klasy był nie taki, jak w Kobryniu; zamiast Białorusinów – tylko jeden Ukrainiec, natomiast przewaga młodzieży żydowskiej; oprócz miejscowych, wśród których wielu wykazywało uzdolnienia i autentyczne zainteresowanie filologią klasyczną, znalazło się między nami wielu uchodźców zza Sanu. Wśród nich było kilku niezbyt bystrych – nie każdy zgadnie w jakim przedmiocie: w języku niemieckim! Przecież język środkowoeuropejskiej diaspory żydowskiej, jidysz, rozwinął się właśnie z niemieckiego, który dostarczył rdzeni semantycznych do większości wyrazów. Ale to właśnie sprawiało niektórym dodatkową trudność w przyswojeniu sobie prawidłowej niemczyzny, jako odruch powracały nawyki słowne wyniesione z getta; ich odpowiedzi na lekcjach niemieckiego brzmiały i śmiesznie, i szkaradnie. Germanistą był profesor Żygulski (losy jego dzieci przeplatały się z naszymi przez późniejsze dziesięciolecia) i to właśnie on źle znosił żargonowe wstawki w jego przedmiocie. Pamiętam, jak zniecierpliwił się na jednego z tych mniej rozgarniętych Żydów: Mein lieber Tempelhof, wann werden Sie endlich die Elemente der deutschen Grammatik lernen? = Mój drogi Tempelhof, kiedy w końcu nauczy się Pan podstaw niemieckiej gramatyki? Nie lepszy w niemieckim był Todt, którego nazwisko posłużyło za źródło żartów żydowskiej elity uczniów, ale nie dlatego, że znaczy "śmierć" (chociaż ona właśnie miała niebawem stać się ponurym przeznaczeniem tych chłopców). Chodziło o identycznie brzmiące rosyjskie słowo z fragmentu sowieckiej pieśni: "I tot kto s piesniej po żyzni szagajet, tot nikagda i nigdie nie propadiot" = "I ten kto z pieśnią w życiu kroczy, ten nigdy i nigdzie nie zginie". Co za ironia: tot = ten, - ma nie zginąć, ale po niemiecku Tod = śmierć; przemieszanie uczniowskich docinków z czymś, co jakby zapowiadało nadchodzącą zagładę. Wielu innych żydowskich kolegów miało niezdeformowane niemieckie nazwiska: Trautzel, Weingart (z tymi dwoma prawie się zaprzyjaźniłem), Brueckner, Kloss (jak bohater popularnego po wojnie serialu) i jeden rudzielec z wyższej klasy, którego miałem szczególny powód zapamiętać (o czym później): Fall. Również rudy, ale o typowo żydowskim nazwisku i takim też wyglądzie był maleńki, sympatyczny miłośnik muzyki: Bresticzker. Dobrym humorem i największym chyba tupetem w tej klasie pełnej wcale nie nieśmiałych chłopaków był "ogród kwiatowy" – Blumengarten. Niektóre nazwiska miały do niemieckich rdzeni doczepione szlacheckie polskie końcówki: Tarler-ski, Ziemils-ki. Jeden z uchodźców zza Sanu (zdolny szachista) nosił, co nierzadkie w diasporze żydowskiej, nazwisko urobione od wielkiego miasta: Berliner – podobnie jak znany przed wojną twórca piosenek - Petersburski, jak późniejszy wykładowca maszynoznawstwa na Politechnice gliwickiej (u którego zdawaliśmy z Ewą egzamin) – Krakowski, i jak współczesny publicysta – Dawid Warszawski. Na końcu tej listy wymieniam jeszcze jedno nazwisko o niemieckim brzmieniu: Buchman – najsłabszy w klasie uczeń, ale najpotężniejszy osiłek. Dla kontrastu, to nie był Żyd, lecz najprawdziwszy Polak. Napływ żydowskiej młodzieży do Lwowa był widoczny nie tylko w mojej szkole. Ewa też pamięta koleżanki tej nacji, które masowo zapełniały bursę – nazywaną po ukraińsku "churtożytok"; polskie dziewczęta przekręciły to słowo na "churtożydek".

Spośród moich żydowskich kolegów, których wkroczenie Niemców w czerwcu 1941 r. zastało we Lwowie, uniknęło zagłady dwóch: Brueckner i Bresticzker. Pierwszego spotkałem w lecie 1944 r., zaraz po wyparciu Niemców, jak szedł rozradowany po lwowskim deptaku – ulicy Akademickiej; nie zatrzymywałem go, zdążyłem tylko powiedzieć, że się cieszę, że jest cały i zdrowy (czy coś w tym rodzaju). Sądzę, że jego rodzina należała do zasobnych i to ułatwiło mu znalezienie schronienia; był to chłopak ciemnowłosy i trochę kudłaty, z aparycją nie za bardzo aryjską. Stuprocentowo żydowski wygląd miał Bresticzker, na którego natknąłem się w tym samym miejscu i czasie. Z nim rozmowa była dłuższa i przybierała wręcz serdeczne tony. Oświadczył: "ja jestem teraz rzymski katolik", z czego wywnioskowałem (chociaż go o to nie spytałem), że przechował się w jakimś klasztorze (ale musieli go głęboko ukrywać, bo rysy i koloryt natychmiast by go zdradziły w razie najazdu policyjnego). Po wojnie Bresticzker pozostał przy swoim nazwisku i występował regularnie w radiu krakowskim jako komentator muzyczny. Raz spotkałem go na ulicy, przypomniałem mu się i próbowałem trochę porozmawiać, ale wyraźnie nie miał na to ochoty.

Jednym z elementów gwałtownej sowietyzacji szkoły było uformowanie się młodzieżowego organu partii znanego pod skróconą nazwą Komsomoł = Kommunistycznyj Sojuz Mołodioży. Jego "priedsiedatielem" został wspomniany wyżej rudzielec – Fall. Zbiegło się to mniej więcej w czasie z rozpętaną przez Stalina wojną z Finlandią, która nie uległa jego żądaniom - terytorialnym i innym. Wiadomo było, jaki los spotkał przedtem trzy inne, bezsilne państwa bałtyckie – za przyzwoleniem Niemiec, zgodnie z paktem Ribentrop – Mołotow. Najpierw wymuszona zgoda na wkroczenie Armii Czerwonej, potem spontaniczna (a jakże!) prośba tych krajów o przyłączenie ich do ZSRR. Finowie od razu powiedzieli twardo "nie" i, co więcej, dysponowali umocnieniami obronnymi (t. zw. linią Mannerheima) oraz sprawną w warunkach zimowych, choć małą, armią. Sowietom ta wojna wyraźnie nie szła, ponosili wielkie straty mimo przeszło trzykrotnej przewagi liczebnej. Propaganda oczywiście milczała na ten temat, ale cały Lwów wiedział, co się działo, cieszył się i tu i ówdzie pozwalano sobie na kpiny. W szkole Ewy już wcześniej miały miejsce ryzykowne żarty, na przykład wtedy, kiedy na mityngach (to znaczy po słowiańsku oficjalnych zebraniach) intonowano hymn radziecki. Zaczynał się on od słów: "Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód". Przy pierwszych dźwiękach melodii (zresztą całkiem ładnej) źle wychowany szkolny "lud" nieporuszenie siedział (a fe, przecież to hymn, międzynarodówka!), natomiast wstawał gremialnie, w nagłym ruchu całej sali, kiedy zabrzmiało słowo "głód", związane z "powstańcie". Inny kawał był zaiste nie do wybaczenia: w czasie pochodu młodzieży uniesiono nieoczekiwanie transparent z napisem: "Nie damy Lwowa Finom!". W mojej szkole też wyśmiewano się z Czerwonej Armii (ja w tym nie uczestniczyłem, bo nikogo z kolegów nie znałem bliżej) i tu miarka się przebrała – władze sowieckie postanowiły dać "wrogom ludu" prawdziwą nauczkę. Uczniów zwołano do wielkiej auli na mityng, ale nie dostrzegłem tam żadnego z moich nauczycieli. Był tylko polonista Wolańczyk, który w mojej klasie nie uczył. Podobno to właśnie on pozwalał sobie na kpiny z przebiegu wojny w Finlandii. Idąc korytarzem zdziwiłem się, widząc wielu wojskowych w mundurach. W sali, w tylnej części, stało pod ścianą kilkunastu podejrzanie wyglądających mężczyzn; zwróciłem uwagę zwłaszcza na jednego z nich, o zbójeckiej gębie, z wklęsłym nosem. Wypełniliśmy salę siadając na krzesłach, ja blisko tylnej ściany, niedaleko mnie Tarlerski (bardzo pewny siebie tłuścioch), a także grupa komsomolców (wszyscy Żydzi), z rudym Fallem na czele. Przemawiał po ukraińsku jakiś nieznany w szkole typ, wypowiadając oklepane polityczne banały (których nikt nie słuchał) i co jakiś czas robiąc przerwę w oczekiwaniu na oklaski, których prawie nie było. Tarlerski siedział ze znudzonym pół-uśmieszkiem na ładnej (ale zbyt pełnej) buzi. Jednak niespodziewany zwrot w treści płynących zza stołu prezydialnego banałów obudził uwagę sali. Było coś o wyśmiewaniu się z "naszej lubimoj" Czerwonej Armii, że robią to wrogowie ludu, padły nazwiska, których nie dosłyszałem. I na końcu: ...my cich worohiw naroda znyszczymo! To był sygnał – "zniszczyć wrogów ludu", i wtedy zaczęło się coś w rodzaju masakry bez strzelaniny: ruszyły te draby spod ściany. Dostrzegłem kątem oka, jak ten z wklęsłym nosem wsuwał paluchy w obręcze kastetu. Widziałem też, jak Fall i jego koledzy wskazywali, kogo bić – w użyciu były nie tylko kastety, ale i połamane krzesła. Krzyk i zamieszanie, uczniowie z tyłu sali (wśród nich ja) uciekali do przodu, w stronę prezydialnego stołu. W pewnym momencie zobaczyłem Buchmana, z twarzą zalaną krwią (pewnie rozcięli mu kastetem skórę na głowie); bronił się, trzymając w ręku wyłamaną nogę od krzesła. I znowu komenda z przodu sali: "Towaryszy, uspokojteś". Od razu otwarły się drzwi na korytarz, okazało się, że w szkole są sanitariuszki w białych fartuchach, nosze itd. Wyniesiono, kogo trzeba i mówca kontynuował agitkę do stłoczonej masy uczniów; teraz wszyscy uczestniczyli w mityngu na stojąco, ale jak gorliwie: niemal każda krótka przerwa w potoku słów zza stołu była, jak należy, wypełniana oklaskami. Spojrzałem na tłustą buzię Tarlerskiego: wyraz nabożnej powagi, a w oczach panika; za każdym razem klaskał ze wszystkich sił, bardzo długo. Ja może trochę krócej, ale też nie ośmieliłem się nie klaskać. Wróciłem do domu wstrząśnięty, opowiedziałem, co się wydarzyło i moje przerażenie udzieliło się rodzinie. Do następnego dnia, bo trzeba było uspokoić się i dalej funkcjonować w sowieckiej rzeczywistości. Buchman zjawił się w klasie po paru dniach, z opatrzoną głową; chyba pobili go przez pomyłkę, bo nigdy przedtem nie słyszałem, żeby coś wygadywał na Związek Radziecki (a na wymyślanie subtelnych żarcików nie było go stać intelektualnie). Profesor Wolańczyk miał połamane kości, umarł w szpitalu. Na lekcjach zapanował powszechnie sowiecki styl zbiorowych zachowań – potakiwanie i zakłamanie. Zacząłem myśleć z wielką niechęcią o Żydach w ogóle, ale raczej nie o poszczególnych kolegach z klasy.



EPIZODY WOJENNE I

Pierwsze tygodnie i szok wojennej katastrofy

Czy wybuch wojny nas zaskoczył? Nie całkowicie. Ojciec już dawniej przewidywał, że do tego dojdzie po zdobyciu władzy przez Hitlera. W ostatnich miesiącach ogólnie narastało napięcie polityczne, w obiegu znalazło się hasło „silni, zwarci, gotowi”, a nasz powrót z wakacji na Huculszczyźnie, w ostatnich dniach września, odbywał się w pociągu zatłoczonym żołnierzami – mobilizacja!. Podobne było przeżycie rodziny Fulińskich.

W Kobryniu mieszkaliśmy w miasteczku wojskowym, oddalonym od samego miasta o 4 kilometry; nie dotknęło nas pierwsze bombardowanie Kobrynia, które zresztą, jak sądzę, było tylko gestem zastraszenia głębokiego zaplecza polskiego frontu; na tym froncie, nasz 83 pułk strzelców poleskich, wytrzymał początkowe natarcie Niemców na swój odcinek linii obronnej armii Łódź w rejonie Wielunia. Już jednak w pierwszych dniach kiełkowało w naszych myślach przeczucie nadchodzącej katastrofy, mimo krzepiących audycji warszawskiego radia, a także krótkiego wybuchu entuzjazmu, po wypowiedzeniu 3-go września wojny Niemcom przez Anglię i Francję: teraz ruszy z zachodu miażdżąca ofensywa! Ofensywa owszem była, ale dopiero w maju przyszłego roku, i w odwrotnym kierunku: to armie Hitlera zmiażdżyły obronę aliantów na kontynencie. Pewnego dnia przywieziono z powrotem do koszar nasz prywatny samochód (Polski Fiat), który ojciec zabrał przedtem ze sobą do Wielunia. Przeżyliśmy krótki wstrząs: tylne siedzenie było pokryte kałużą zakrzepłej krwi; później ktoś nam wyjaśnił, że tym samochodem przewożono rannych, ale nie ojca. Piątego, czy szóstego dnia wojny natrafiłem w radiu na głos spikera niemieckiego: "...haben die deutschen Truppen die Stadt Kielce (i literował: K i e l c e) erobert." To był prawdziwy szok: jak to, już się wdarli tak daleko w głąb Polski? Podniecenie i niepokój przeplatany z nadzieją, nie przekreślały tej dziwnej sytuacji, że właściwie trwały niespodziewanie przedłużone wakacje, przy wspaniałej pogodzie; naturalnym biegiem rzeczy, w koszarach zbierały się grupy młodzieży. Nas była trójka, Irka, ja i Janek Gottas, który razem z nami przyjechał do Kobrynia z Żabiego, w ostatnich dniach sierpnia. Jeden z trochę starszych kolegów podśmiewał się (ale dość życzliwie) z naszej rzadko rozłączającej się pary: Janka (bardzo niskiego) i mnie (wysokiego), przylepiając nam łączne przezwisko: Knut (to Janek) i Hamsun. Krążyło też określenie Pat i Patachon – to byli znani francuscy komicy filmowi o podobnym kontraście postury, jak my dwaj (dziś na pewno trudno znaleźć kogoś, kto by o nich słyszał).

Wojna wygnała nas z domu nagle; czołowe oddziały niemieckie zbliżały się już do Kobrynia. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że ojciec zginął (notabene, stało się to w dniu moich urodzin, 9-go września). Ewakuację rodzin wojskowych zarządzono chyba 11-go lub 12-go września, tuż przed nocą. Mama musiała decydować szybko, co możemy ze sobą zabrać. Ja wetknąłem do plecaka z ubraniem pistolet belgijski Fabrique National (bo na kolbie widniały moje inicjały – FN) z pełnym magazynkiem i rewolwer z pełnym bębnem; oczywiście nie miało to większego sensu. Cała nasza grupa wyruszyła nocą na wozach na wschód, w kierunku na Pińsk; my z Jankiem jechaliśmy na rowerach, często trzymając się wozu, aby było lżej. W czasie drogi, już o świcie, wojna przypomniała o sobie: pojawiły się samoloty i kazano nam natychmiast rozproszyć się po rowach i polach wokół szosy. Jeden samolot leciał nisko i zanim znalazł się nad nami, zdążyłem wyciągnąć i odbezpieczyć mój FN; przez moment wyobrażałem sobie, że zestrzelę tego Szwaba (miałem przecież dopiero 16 lat), ale jednak ochłonąłem z emocji. Na szczęście dla naszego konwoju, lotnik nie miał zamiaru bombardować szosy, ani siać po ludziach z karabinów maszynowych (co spotkało w tych dniach niejedną kolumnę uchodźców); przeleciał i zniknął za horyzontem.

Nasza grupa rodzinna została ulokowana w miejscu, które można określić jako leśne pustkowie. Była to leśniczówka w pobliżu wsi Drużyłowicze, kilkanaście kilometrów na północ od pińskiej szosy. Tu wtrącę to, co później usłyszałem od Mamy: w jakichś raportach, które zabrała z biurka Ojca, właśnie wieś o tej nazwie była wymieniona jako przypuszczalne centrum komunistycznej "jaczejki" (= komórki) na Polesiu. Po paru dniach rzeczywistość potwierdziła tę ocenę - niestety. Na razie dominowało wrażenie, że znaleźliśmy się jak gdyby na dalszych, chociaż dosyć dziwnych, wakacjach. Dookoła piękny las, stogi siana, a pogoda wspaniała. Słońce poprawiało nastroje, ale pamiętaliśmy, że czyste niebo to idealne warunki dla niemieckiego lotnictwa, bombardującego prawie bezkarnie nasze miasta i nasze oddziały. Jedynym źródłem wiadomości o tym, co się dzieje, było słabo słyszalne radio Baranowicze, a najważniejszą pociechą fakt, że ciągle broni się polska placówka na Westerplatte. Na to, że warunki życia były skromne i wymagały ograniczeń i dyscypliny, niemal nie zwracaliśmy uwagi. Żona leśniczego starała się jakoś wszystkich nakarmić, z niezłym skutkiem. Na obiad dostawaliśmy zwykle kaszę jaglaną, najczęściej popryskaną jakąś konfiturą; chyba to nawet polubiłem – taki był nastrój owego czasu, który się właśnie zaczął (ani bułek, ani tak lubianej czekolady, nie widziałem przez następne 5-6 lat). Interesującym członkiem naszej młodzieżowej grupy był syn jednego z oficerów pułku, kolega Janka Gottasa z lwowskiego Korpusu Kadetów, Zbyszek Kabata. Mówił nam wiele o swojej pasji zostania marynarzem (którą po wojnie zrealizował), imponował wiedzą o żeglarstwie, zabawiał nas opowiastkami z życia w Korpusie i różnymi rymowanymi tekstami, których autorem był prawdopodobnie on sam. Notabene, po upływie dziesięcioleci, natrafił w literaturze biologicznej na nazwisko Anki, żony Adasia i odezwał się z Kanady, pytając o Nadachowskich. Mam jego dwie książki: Wiersze (nawiązujące m. in. do jego udziału w akcjach AK) i wspomnienia z życia na morzu.

Stłoczenie w leśniczówce spowodowało, że kilku mężczyzn (wśród nich ja, niby-mężczyzna) musiało wynosić się na noc do małej podłużnej szopy, wyścielonej słomą, otwartej z obu stron. Spało mi się tam nieźle; pod wezgłowie wsuwałem swoją FN-kę, dla której słoma nie stanowiła najlepszego miejsca przechowania (ale, o ile pamiętam, broń była naoliwiona w chwili ewakuacji). Za parę dni miał się okazać bezsens tego trzymania przy sobie pistoletu.

Kiedy zamilkła stacja radiowa w Baranowiczach, pani Kabatowa, która znała rosyjski, próbowała dowiedzieć się czegokolwiek o sytuacji wojennej, słuchając rozgłośni sowieckich. Pamiętam wieczór 17-go września, kiedy nagle zdjęła słuchawki z wyrazem przerażenia; dowiedzieliśmy się, że do Polski wkroczyła Armia Czerwona, aby chronić ludność ukraińską i białoruską (o obowiązującym pakcie o nieagresji nie było oczywiście mowy). Poszliśmy spać roztrzęsieni, nie mając pojęcia , co stanie się następnego dnia. Zaczęło się o świcie. U wejścia do szopy, z obu stron, stanęli miejscowi chłopi, z czerwonymi opaskami na rękawach, z wymierzonymi w nas karabinami. Dawać broń! Chwilę tylko wahałem się, przeważył strach; wyciągnąłem i oddałem im moją FN-kę – pewnie słusznie, bo w nadchodzących tygodniach trzymanie przy sobie broni mogłoby się dla nas skończyć bardzo źle. Bębenkowiec zakopała potem w pobliżu leśniczówki Irka z pomocą Zbyszka Kabaty; sądzę, że do dziś leży tam w ziemi, naoliwiony i dobrze owinięty. Tego dnia chłopi z Drużyłowicz przypuszczalnie jeszcze nie wiedzieli, czego w praktyce władza sowiecka zażąda, kiedy do nich dotrze, na co pozwoli, czego zakaże. Przyjmowali polskie pieniądze i dali wozy, które dowiozły nas i nasze bagaże do szosy. Dzięki szybkiej decyzji Mamy opuściliśmy niezagrożeni leśniczówkę i potem dotarliśmy do Kobrynia. Los leśniczego, który zapewne przez lata zabraniał kradzieży drzewa z lasu, okazał się tragiczny: podobno zabili go miejscowi chłopi.

W Kobryniu wynajęliśmy dość nędzne mieszkanie w mieście; o powrocie do miasteczka garnizonowego nie było oczywiście mowy. Na nowym miejscu odnalazła nas służąca i przyniosła niektóre spośród pozostawionych przez nas rzeczy – dwie pełne walizki. Wspominam o tym, bo nie bardzo jej ufaliśmy i ten przejaw lojalności mile Mamę zaskoczył. Ja natomiast dowiedziałem się, że był w naszym mieszkaniu w koszarach także jeden z moich kolegów (którego bardzo lubiłem), wyszperał i zabrał mój zbiór znaczków pocztowych – zresztą niewiele wart. Nowa władza nie była w stanie od razu przekształcić wszystkich instytucji, funkcjonujących w życiu codziennym - gimnazjum i liceum zaczęły działać bez zasadniczych zmian programowych; pojawiła się jednak ich zapowiedź - codzienne lekcje nowego przedmiotu: rosyjskiego. Nie były to początki nauki obcego języka, tylko przerabianie tekstów literackich, których ja oczywiście nie rozumiałem ani w ząb. Czułem się tym trochę upokorzony, bo miałem przedtem status permanentnego prymusa; z drugiej strony z pewną ulgą przyjąłem to, że nie było mowy o samorządzie uczniowskim (przed wakacjami nie umiałem się obronić przed wyborem mnie na przewodniczącego). Ten przedmiot – rosyjski - budził we mnie odruchowy opór i złość, a szczególnie omawianie bajki według tekstu Kryłowa: Świerszcz i mrówka. Najpierw, już w samym tytule irytowało odwrócenie rodzajów: ten pierwszy to "ona" = striekoza', a ta druga to "on" = murawiej'. Potem, jakiś dziwny bełkot – niby ciąg podobnych dźwięków i słów, ale kompletnie niezrozumiałych. Na przykład: "na żełudok piet' gałodnyj". Dlaczego ten jakiś "pieć" ma być głodny (to słowo akurat zrozumiałem) w związku z jakimś "żełudokiem"? I jeszcze coś ma przyjść w jakiś "um"? Ale miałem w tej szkole kolegów-Białorusinów, którzy byli dla mnie i życzliwi, i cierpliwi; wytłumaczyli tumanowi, że "piet' to nie jakiś chłopak, tylko bezokolicznik czasownika śpiewać – no pomyśl, pokrewne z polskim "piać", przecież kogut pieje! I rusz rozumem, czy nie dostrzegasz podobieństwa tamtych rzeczowników do polskiego "żołądek" i "umysł"? Chyba to ci koledzy po raz pierwszy nastawili mnie na aktywne wyszukiwanie podobieństwa słowiańskich słów i znaczeń i później nauka rosyjskiego, już na serio, szła mi lepiej.

Pobyt w Kobryniu po sowieckiej inwazji przebiegał w nastroju rozciągniętego na tygodnie szoku wojennej katastrofy i poczucia ponurej tymczasowości. Ktoś przyniósł wiadomość o śmierci Ojca, ktoś inny, że go widziano, że się prawdopodobnie ukrywa. Na długo uwierzyliśmy w to drugie, zapewne broniąc się podświadomie przed depresją. Mama rozumiała, że jesteśmy zagrożeni jako rodzina pułkownika i że trzeba się wynosić z Kobrynia, chociaż w samym mieście było chyba trudno nas namierzyć, a służąca przypuszczalnie nie zamierzała nam szkodzić. Jedyne miejsce, do którego mogliśmy uciekać, był Lwów, dom cioci Jańci, która zresztą z niepokojem czekała na syna – nie wiedziała przecież, co się z nami wszystkimi dzieje. Czas był straszny, przykładem tego może być tragedia rodziny Kuczyńskich – ciotki młodych Fulińskich i jej męża. Właśnie na Polesiu zamordowali ich chłopi (którym podobno ciocia Ola świadczyła wiele dobrego); warto tu dodać, że w związku z tą zbrodnią Ewa otrzymała status "pokrzywdzonego", przyznany niedawno przez Instytut Pamięci Narodowej.

Dotarliśmy do Lwowa pociągiem przez Pińsk i Łuniniec wraz z naszym, dość skromnym, "dobytkiem" osobistym; to był wielki wysiłek organizacyjny, pod wodzą Mamy. W tym dobytku znajdowała się m. in. maszyna do pisania Ojca, wtedy rzecz dość cenna, oraz to najważniejsze – złote monety (ruble carskie), które Ojciec kupił jako zabezpieczenie rodziny, przewidując wybuch wojny. Jak te pieniążki schować? – na pewno nie w kieszeniach lub torebkach! Rozwiązanie wymyśliłem ja. Wśród stosu naszych rzeczy było (nie wiadomo po co zabrane), podręczne lustro. Odgiąłem jego metalowe zaczepy, zdjąłem przylegającą do odwrotnej strony lustra drewnianą płytkę i na zaczernionej płaszczyźnie szkła ustawiłem cały prostokąt ze złotych krążków. Skarb przykryłem z powrotem płytką, przygiąłem zaczepy i tak złożyłem na nowo lustro, ciut cięższe.

We Lwowie poczuliśmy się bezpieczniej, ale w mieszkaniu Cioci przy ulicy Piłsudskiego zrobiło się dość ludno: troje Gottasów, troje Nadachowskich, babcia Ilaszewiczowa z ciocią Wisią i jeszcze ciocia Minia z Warszawy, która się tam na jakiś czas schroniła. Dziś wiem, że był to ciągle jeszcze komfort w porównaniu z warunkami w głębi ZSRR; w ich miastach często mieszkały dwie rodziny w jednym pokoju. Teraz trzeba było przetrwać szok przerażającej degradacji poziomu codziennego życia i poczucia polskiej klęski. Mamy i Wisia miały przede wszystkim na głowie problemy z dokumentami i znalezieniem zajęcia zapewniającego otrzymanie zaświadczenia pracy (no, bo mieliśmy teraz honor życia w krainie "trudiaszczychsia"). My, młodzież, musieliśmy podjąć na nowo naukę w szkole.