środa, 14 września 2011

-kracja. Nie znam greki, ale powtarzam: cieszy mnie, że w językach naszej cywilizacji przetrwały (obok dominującego i uzasadnionego zalewu słów i sformułowań łacińskich) pewne elementy starożytnego słownictwa Hellady. Słownictwa wspaniałej, kwitnącej 2-3 tysiące lat temu kultury małego nadmorskiego kraju, podzielonego na wiele różnie rządzonych miast. Wśród wyrastających z greki dzisiejszych słów warto wskazać rozmaite "kracje" – pochodne greckiego "kratos" = władza. Jest więc powszechnie wychwalana w polityce "demokracja" (od "demos" = lud), którym to słowem szczególnie lubiły wywijać (oprócz samego ZSSR) okołosowieckie dyktatury (także nasza). Sądzę, że to ośmieszało tamte rządy. Zasługiwały na jakieś mniej eleganckie, bliższe prawdy określenie; niestety, "partiokracji" niema w politycznym słownictwie. Jest za to "biurokracja", ich niewątpliwa organizacyjna podpora. Ale mieli pod ręką zarzut, którym można było ciskać we wredny świat kapitalizmu: "plutokracja" – rządy bogatych. Z greki pochodzi też "arystokracja", czyli "rządy najlepszych"; owi rządzący pewnie lubili tak nazywać sami siebie, może nierzadko nawet słusznie. Przykro mi, że tej, czy tamtej, wyłonionej spontanicznie, helleńskiej demokracji można było również przylepić mało dostojne określenie: "ochlokracja" – rządy tłumu. A dziś?. Nie wiem, ale taka droga do władzy zapewne kusi wielu demagogów. Bywały też w Grecji (np w Sparcie) rządy starców – "gerontokracja" i, dla kontrastu, ludzi bardzo młodych – "pajdokracja". A dziś?. Raczej nie, ale jakby tak przyjrzeć się bliżej sąsiednim kontynentom?. W starożytnym Egipcie istniała "teokracja" – rządy kapłanów. Także za oceanem, u Inków i Azteków. No i w naszym świecie, do niedawna, w Tybecie. Również niedawno natknąłem się w jakimś tekście na osobliwe określenie "kleptokracja" – od "klepto" = kradnę. Oj, niedobrze! Bo można by spróbować odnieść taką "krację" do pewnych dyktatur, jakie za naszych czasów wyrosły w Afryce i Azji.

czwartek, 25 sierpnia 2011


Tripolitania. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak starożytna jest ta nazwa kraju, wszechobecna w dzisiejszych "news'ach". Pochodzi od dostojnego słowa z antycznej greki, polis, którego tak wiele odmian pulsuje we współczesnych językach europejskiej cywilizacji. Zbitka tego słowa z liczbą "tri", pochodząca z jakże odległych czasów rzymskich, oznacza "trzy miasta". Były to: Leptis Magna, Sabrata i Oea, założone jeszcze wcześniej – w VIII-VII wieku p.n.e. – jako rezultat fenickiej kolonizacji wybrzeży zatoki Wielkiej Syrty. Dziś jednak starożytność tego kraju – rozległego, bo obejmuje także pustynny Fezzan (z ropą !) na południe od wybrzeża – mało nas obchodzi. Ciekawe i ważne jest to, czy wreszcie złowią owego krwawego dyktatora, czego i ja mu życzę. A powyższe dane o nazwie Trypolitanii wyciągnąłem z książki historycznej po prostu dla zadumy, a może i dla pewnej dramatyzacji tego fragmentu dziejów świata, który przeżywamy obecnie, pod koniec sierpnia.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011


Miliard-mylące słowo. W amerykańskiej dyskusji o kłopotliwej sytuacji związanej z długiem państwowym USA często pada słowo "billion", którego setki oznaczają ułamek jego tysiąckrotnej sumy – "trillion". Uważam, że jest to w pełni logiczna sekwencja nazw owych wielkich liczb określających wielokrotności miliona – słowa jednoznacznego (na szczęście) we wszystkich językach. Ale u nas, w Europie, wtargnęło tu (t.zn. po "milionie") rozszczepiające tę logiczną serię słowo miliard, tysiąc milionów, oznaczające tamten bilion, którego nasze brzmienie liczbowo określa z kolei sumę, odpowiadającą ich trylionowi. I tak dalej, można się niestety głupio mylić. Na szczęście chodzi o sumy dla nas mityczne, których nikt z nas nie ma w banku, w jakiejkolwiek walucie.


poniedziałek, 25 lipca 2011

Urok futbolu. Staram się (choć z trudem) przestać już myśleć o masakrze wokół Oslo, tak zaskakującej tragedii, teraz, w kulminacji skandynawskiego lata. I to w kraju o zaledwie pięciomilionowej ludności, podobno bardziej zadowolonej z życia, niż obywatele znacznie większych państw europejskich Dla kontrastu, przenieśmy się na półkulę południową, do wcale nie smutnej kulminacji rozgrywek futbolowych. Niewątpliwie wielka radość zaledwie czteromilionowej ludności Urugwaju ze zdobycia Copa America przez ich narodowa drużynę, po prestiżowym zwycięstwie 3:0. A do finału dotarł (to też sukces) drugi latynoski "gwaj", niewiele większy populacyjnie: Paragwaj. Po drodze odpadły futbolowe mocarstwa: Argentyna i olbrzymia (nie tylko terytorialnie, ale i ludnościowo) Brazylia. Oto wielki urok rozgrywek piłki nożnej: nieoczekiwane triumfy!.

A nasi piłkarze? Najczęściej wspomina się tych, którzy strzelają efektowne bramki – a więc Deyna! – to jeszcze nie tak dawno. Ale pewnie prawie nikt z naszych współczesnych kibiców nie zna nazwiska Wilimowskiego – przedwojennego znakomitego napastnika ze Śląska, chluby naszej reprezentacji. W czasie wojny przygnębiła mnie wiadomość, że trafił wtedy do drużyny narodowej hitlerowskich Niemiec, nie wiem, w jakich okolicznościach. Ślązacy automatycznie stali się obywatelami Grossdeutschland, i pamiętajmy, że jakikolwiek sprzeciw mógł w tych warunkach pociągnąć za sobą śmiertelnie groźne represje.

Futbol to wspaniała gra, kopana, z absolutnym wyłączeniem rąk wszystkich zawodników (poza bramkarzem). Ale przy tym kopaniu bardzo ważna jest też "główka" (w niej również zamysł taktyczny, refleks itp). Tu zaznaczam przy okazji naszym małym miłośnikom tej pięknej gry, że hiszpańskie słowo "copa" (wymawiane "kopa") znaczy puchar i nie powinno się kojarzyć z naszym czasownikiem określającym najważniejsze ruchy futbolisty.

Copa America dotyczy Ameryki Łacińskiej. A dlaczego ten sport nie rozkwita w wielkim USA aż tak, jak w małym Urugwaju?. Nie wiem. Tak samo, jak nie jestem w stanie zrozumieć ani zasad, ani ogromnej popularności w północnej Ameryce tego innego, "ichniego" futbolu.

Trzeba na koniec przypomnieć, że ten niewielki Urugwaj ma zaiste chlubną przeszłość w wieloletniej światowej historii turniejów "prawdziwej" piłki nożnej.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Władzolubne Cwaniaki (=WC). Działalność polityczna nie może się bez nich obejść i zasilają oni hierarchie wszystkich partii. To chyba nieuniknione i ich obecność nie dyskwalifikuje demokracji jako ustroju, w którym grupy ambitnych osób dążą do władzy poprzez wyborczy sukces. Ale czasem mam ochotę gniewnie pomrukiwać, kiedy politycy w swoich publicznych deklaracjach prezentują się zbyt natrętnie jako bezinteresowni patrioci, a także ich władzolubność sprawia, że niekiedy przeskakują z partii do partii. Na przykład jeden pan o prestiżowym nazwisku przewędrował z wysokiego stanowiska w partii "chrześcijańskiej" do innej, o wiejskim obliczu, zasilanej chyba przez wiele osób partyjnych niegdyś, w czasach PRL. A wówczas ideologia kierowniczej partii, PZPR, była nie za bardzo "chrześcijańska". Ale teraz tenże ambitny polityk znalazł się w kolejnej partii – ważnej, o prawicowym, patriotycznym obliczu; często wypowiada się publicznie, jako reprezentant jej poglądów. Oczywiście chrześcijańskich. Trochę mnie martwi, że jego nowa (trzecia już) partia nie oburza się na to, co ostatnio naplótł w Brukseli o naszym państwie, rządzonym przez nie-Polaków, pewien cwany w prowadzeniu interesów przedsiębiorca. Ale ten przedsiębiorca jest również duchownym, więc może niezaprzeczanie mu stanowiłoby element bycia "chrześcijańskim"?. Pamiętam, że nasz "skoczny" (w sensie przeskakiwania z partii do partii) polityk został kiedyś zagadnięty przez dziennikarza po angielsku. Odpowiedzi jakoś nie było, bo nauka angielszczyzny mogła znajdować się wtedy w stadium początkowym. Ale dziś ten pan może się poczuć na mnie obrażony, bo już na pewno wie, co znaczy WC w owym języku. Chyba jest w naszej polityce więcej "skocznych" osób; niekiedy te wędrówki z jednej partii do innej uzyskują spore nagłośnienie – jak w przypadku pewnej miłej i bardzo kompetentnej pani. W pełni uznaję, że bez "władzolubności" nie byłoby tak cennej w światowej polityce struktury demokratycznych wyborów; wolałbym jednak trochę mniej jawnego cwaniactwa. I czy państwo dziennikarze nie mogliby nieco rzadziej szastać wygasłymi tytułami (choć wiem, że to sprawa uprzejmości wobec rozmówcy) ?. Na przykład nie zwracać się "panie premierze" do kogoś, kto niegdyś był, i to krótko, wicepremierem. Było, minęło – razem z partyjną, wówczas aktualną, koniunkturą. Ten mój wywód zakończę żarcikiem. Być może pewien były dygnitarz rządowy nie zna angielskiego, ale mógłby się stropić, poznając brzmienie słowa "trędowaty" w tym języku.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

"Chinafryka"?. Znów poruszył mnie ewenement chińskiej penetracji "czarnego kontynentu". W komentarzu BBC usłyszałem, że w Angoli działa już milion przybyszów z Azji, pracowitych i kompetentnych, witanych z entuzjazmem przez mieszkańców tego rozległego kraju, wcześniej zdewastowanego przez wieloletnią morderczą wojnę domową. Wybuchła ona, jak to w Afryce, zaraz po wyparciu portugalskich kolonizatorów, przy udziale m.in. sowieckich wpływów ideologicznych, wspieranych przez ekspedycje oddziałów kubańskich. Teraz Chińczycy sprawnie odbudowują bardzo ważną linię kolejową, sięgającą daleko na wschód Angoli, poprzez obszary pustynne. Chodzi tu o transport ropy naftowej. W sąsiedniej Zambii ci przybysze nie są aż tak mile widziani przez część ludności. Nie wszystkim podoba się to, że rząd Chin opowiada się za "nieinternowaniem" w sprawy kolejnego państwa tego obszaru, Zimbabwe. Bo tam, już od 30 lat, brutalnie rządzi stary fizycznie, ale ciągle energiczny w operacjach masakrowania wszelkiego oporu, niby-komunistyczny dyktator Robert Mugabe. Oczywiście wszystko to dzieje się na tle nieuleczalnych nienawiści plemiennych. Ale ogólnie Chińczycy to chyba realna szansa na postęp techniczny i gospodarczy w Afryce i autorytarna władza temu nie przeszkadza. A może właśnie pomaga, jak w ich ojczyźnie?. Czyżby to była perspektywa rozwoju dla kontynentu afrykańskiego?. Spróbujmy pomarzyć: napływ dalszych, nawet dziesiątków milionów, sprawnych i oddanych pracy Azjatów, nie uwikłanych w plemienne waśnie, a dających wzór racjonalnej gospodarki, może też wymuszających pragmatyczną mentalność u Afrykanów młodego pokolenia?. Taka "Chinafryka" mogłaby dołączyć do nowej struktury świata, która już ogarnia Azję Pd.-Wsch.

sobota, 18 czerwca 2011

NSDAP=Nazional-sozialistische Deutsche Arbeiterpartei. Narodowo-socjalistyczna niemiecka partia robotnicza. Przywołuję tę (raczej dziś zapomnianą) nazwę partii Adolfa Hitlera, trzonu ruchu politycznego, który w latach 30-tych ubiegłego wieku dwu wojen światowych opanował, w zasadzie legalnie, demokratyczną po zawaleniu się cesarstwa republikę niemiecką. Chcę bowiem zwrócić uwagę na niemałe podobieństwo z dwudziestowieczną nazwą rosyjskiego mocarstwa – ZSRR: Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Podobieństwo, bo tu socjalizm i tam socjalizm. Ponadto u Hitlera była jeszcze wzmianka o robotnikach, a to przecież słowo wszechobecne w oficjalnym, partyjnym bełkocie sowieckim, choć nie wstawione do nazwy państwa. Dziś dziwię się, że w niektórych komentarzach pobrzmiewa jakoby zasadnicza polityczna odmienność tych dwu partii i państw: tam – skrajna prawica, tu – skrajna lewica. Otóż moim zdaniem niema między nimi aż takiej odmienności, a dominuje cecha wspólna: zbrodnicza dyktatura. W rozwoju hitleryzmu naprawdę obecne były (zwłaszcza na początku) hasła socjalistyczne, tylko z akcentem na przymiotnik "narodowe". A drugie wspólne z hitleryzmem słowo, absolutnie dominujące w praktyce rządzenia w Sowietach i duma tych, którzy rządzili, to święte słowo "partia". W jej nazwie:WKP(b) = Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików), widnieje jeszcze owo ważne historycznie "b". Notabene u nas, w Polsce, miewa ono posmak potępiający. Bo choć w Sowietach mawiało się z dumą "zrobimy to po bolszewicku", w PRL nikt się chyba działaniem "po bolszewicku" nie chwalił. A nawet można było u nas dawniej usłyszeć potępiający okrzyk: "toż to prawdziwa bolszewia!".