środa, 14 września 2011
czwartek, 25 sierpnia 2011
Tripolitania. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak starożytna jest ta nazwa kraju, wszechobecna w dzisiejszych "news'ach". Pochodzi od dostojnego słowa z antycznej greki, polis, którego tak wiele odmian pulsuje we współczesnych językach europejskiej cywilizacji. Zbitka tego słowa z liczbą "tri", pochodząca z jakże odległych czasów rzymskich, oznacza "trzy miasta". Były to: Leptis Magna, Sabrata i Oea, założone jeszcze wcześniej – w VIII-VII wieku p.n.e. – jako rezultat fenickiej kolonizacji wybrzeży zatoki Wielkiej Syrty. Dziś jednak starożytność tego kraju – rozległego, bo obejmuje także pustynny Fezzan (z ropą !) na południe od wybrzeża – mało nas obchodzi. Ciekawe i ważne jest to, czy wreszcie złowią owego krwawego dyktatora, czego i ja mu życzę. A powyższe dane o nazwie Trypolitanii wyciągnąłem z książki historycznej po prostu dla zadumy, a może i dla pewnej dramatyzacji tego fragmentu dziejów świata, który przeżywamy obecnie, pod koniec sierpnia.
poniedziałek, 8 sierpnia 2011
Miliard-mylące słowo. W amerykańskiej dyskusji o kłopotliwej sytuacji związanej z długiem państwowym USA często pada słowo "billion", którego setki oznaczają ułamek jego tysiąckrotnej sumy – "trillion". Uważam, że jest to w pełni logiczna sekwencja nazw owych wielkich liczb określających wielokrotności miliona – słowa jednoznacznego (na szczęście) we wszystkich językach. Ale u nas, w Europie, wtargnęło tu (t.zn. po "milionie") rozszczepiające tę logiczną serię słowo miliard, tysiąc milionów, oznaczające tamten bilion, którego nasze brzmienie liczbowo określa z kolei sumę, odpowiadającą ich trylionowi. I tak dalej, można się niestety głupio mylić. Na szczęście chodzi o sumy dla nas mityczne, których nikt z nas nie ma w banku, w jakiejkolwiek walucie.
poniedziałek, 25 lipca 2011
Urok futbolu. Staram się (choć z trudem) przestać już myśleć o masakrze wokół Oslo, tak zaskakującej tragedii, teraz, w kulminacji skandynawskiego lata. I to w kraju o zaledwie pięciomilionowej ludności, podobno bardziej zadowolonej z życia, niż obywatele znacznie większych państw europejskich Dla kontrastu, przenieśmy się na półkulę południową, do wcale nie smutnej kulminacji rozgrywek futbolowych. Niewątpliwie wielka radość zaledwie czteromilionowej ludności Urugwaju ze zdobycia Copa America przez ich narodowa drużynę, po prestiżowym zwycięstwie 3:0. A do finału dotarł (to też sukces) drugi latynoski "gwaj", niewiele większy populacyjnie: Paragwaj. Po drodze odpadły futbolowe mocarstwa: Argentyna i olbrzymia (nie tylko terytorialnie, ale i ludnościowo) Brazylia. Oto wielki urok rozgrywek piłki nożnej: nieoczekiwane triumfy!.
A nasi piłkarze? Najczęściej wspomina się tych, którzy strzelają efektowne bramki – a więc Deyna! – to jeszcze nie tak dawno. Ale pewnie prawie nikt z naszych współczesnych kibiców nie zna nazwiska Wilimowskiego – przedwojennego znakomitego napastnika ze Śląska, chluby naszej reprezentacji. W czasie wojny przygnębiła mnie wiadomość, że trafił wtedy do drużyny narodowej hitlerowskich Niemiec, nie wiem, w jakich okolicznościach. Ślązacy automatycznie stali się obywatelami Grossdeutschland, i pamiętajmy, że jakikolwiek sprzeciw mógł w tych warunkach pociągnąć za sobą śmiertelnie groźne represje.
Futbol to wspaniała gra, kopana, z absolutnym wyłączeniem rąk wszystkich zawodników (poza bramkarzem). Ale przy tym kopaniu bardzo ważna jest też "główka" (w niej również zamysł taktyczny, refleks itp). Tu zaznaczam przy okazji naszym małym miłośnikom tej pięknej gry, że hiszpańskie słowo "copa" (wymawiane "kopa") znaczy puchar i nie powinno się kojarzyć z naszym czasownikiem określającym najważniejsze ruchy futbolisty.
Copa America dotyczy Ameryki Łacińskiej. A dlaczego ten sport nie rozkwita w wielkim USA aż tak, jak w małym Urugwaju?. Nie wiem. Tak samo, jak nie jestem w stanie zrozumieć ani zasad, ani ogromnej popularności w północnej Ameryce tego innego, "ichniego" futbolu.
Trzeba na koniec przypomnieć, że ten niewielki Urugwaj ma zaiste chlubną przeszłość w wieloletniej światowej historii turniejów "prawdziwej" piłki nożnej.
poniedziałek, 4 lipca 2011
Władzolubne Cwaniaki (=WC). Działalność polityczna nie może się bez nich obejść i zasilają oni hierarchie wszystkich partii. To chyba nieuniknione i ich obecność nie dyskwalifikuje demokracji jako ustroju, w którym grupy ambitnych osób dążą do władzy poprzez wyborczy sukces. Ale czasem mam ochotę gniewnie pomrukiwać, kiedy politycy w swoich publicznych deklaracjach prezentują się zbyt natrętnie jako bezinteresowni patrioci, a także ich władzolubność sprawia, że niekiedy przeskakują z partii do partii. Na przykład jeden pan o prestiżowym nazwisku przewędrował z wysokiego stanowiska w partii "chrześcijańskiej" do innej, o wiejskim obliczu, zasilanej chyba przez wiele osób partyjnych niegdyś, w czasach PRL. A wówczas ideologia kierowniczej partii, PZPR, była nie za bardzo "chrześcijańska". Ale teraz tenże ambitny polityk znalazł się w kolejnej partii – ważnej, o prawicowym, patriotycznym obliczu; często wypowiada się publicznie, jako reprezentant jej poglądów. Oczywiście chrześcijańskich. Trochę mnie martwi, że jego nowa (trzecia już) partia nie oburza się na to, co ostatnio naplótł w Brukseli o naszym państwie, rządzonym przez nie-Polaków, pewien cwany w prowadzeniu interesów przedsiębiorca. Ale ten przedsiębiorca jest również duchownym, więc może niezaprzeczanie mu stanowiłoby element bycia "chrześcijańskim"?. Pamiętam, że nasz "skoczny" (w sensie przeskakiwania z partii do partii) polityk został kiedyś zagadnięty przez dziennikarza po angielsku. Odpowiedzi jakoś nie było, bo nauka angielszczyzny mogła znajdować się wtedy w stadium początkowym. Ale dziś ten pan może się poczuć na mnie obrażony, bo już na pewno wie, co znaczy WC w owym języku. Chyba jest w naszej polityce więcej "skocznych" osób; niekiedy te wędrówki z jednej partii do innej uzyskują spore nagłośnienie – jak w przypadku pewnej miłej i bardzo kompetentnej pani. W pełni uznaję, że bez "władzolubności" nie byłoby tak cennej w światowej polityce struktury demokratycznych wyborów; wolałbym jednak trochę mniej jawnego cwaniactwa. I czy państwo dziennikarze nie mogliby nieco rzadziej szastać wygasłymi tytułami (choć wiem, że to sprawa uprzejmości wobec rozmówcy) ?. Na przykład nie zwracać się "panie premierze" do kogoś, kto niegdyś był, i to krótko, wicepremierem. Było, minęło – razem z partyjną, wówczas aktualną, koniunkturą. Ten mój wywód zakończę żarcikiem. Być może pewien były dygnitarz rządowy nie zna angielskiego, ale mógłby się stropić, poznając brzmienie słowa "trędowaty" w tym języku.