środa, 28 grudnia 2011

Put'/doroga. Delektowalem się widokiem jednej z karykatur, którymi pomachiwali rosyjscy "indignados" w swoim tłumnym pochodzie. Przekreślona twarz premiera, a pod nią napis: Nam nie po puti' = nam nie po drodze (z tobą!). Te dwa synonimy, put' i doroga, kursują wśród Rosjan od dawna. Oto fragment sowieckiej wojennej piosenki: "ech put'/dorożka, frontowaja, nie straszna' nam bertioszka grubaja". Nuci ją kierowca na drodze pod linią niemieckich okopów. A żartobliwie zdrobniałe imię Niemki, której on się nie boi, to "gruba Berta" – okrzyczane w 1914 roku wielkie niemieckie działo, z którego wojska Kajzera, po przełamaniu francuskiej linii granicznej obrony, ostrzeliwały Paryż. A więc radzieccy "bojcy'" w swojej piosence o frontowej drodze cofali się w czasie o 30 lat, i to do Francji! (notabene, skąd o tym wiedzieli?). Zatem cofnijmy się teraz aż do czasów sprzed rosyjskiej rewolucji, bo już wtedy rosyjska piosenka odważała się kpić nie tylko z wroga, ale i ze swojej władzy: "Car' ispugałsja (= przestraszył się) i wydał manifie'st, miortwym swobodu, żywym arie'st". A i współczesny rządca Rosji chyba zaczyna się trochę niepokoić o dalszą władzę, do której "doroga" może się "zaputat'" (= poplątać), bo rosną tłumy rosyjskich indignados. Niech sobie rosną, przecież internetu nie da się w ich kraju zakazać.

piątek, 25 listopada 2011

88. To jest nieobca mi liczba, a właśnie dowiedziałem się o niej z mediów czegoś zaskakującego i zarazem niepokojącego. To coś psuje mi dotychczasową zabawę, jakiej dostarczają niecodzienne skojarzenia słowne. Albowiem należę do nielicznej dziś grupy osób, dla których wojenne szaleństwa hitleryzmu stanowiły niegdyś groźbę bezpośrednią. Teraz chodzi mi o to, że w mediach powtarzają się sygnały o wybrykach skrajnych neo-nazistów w Niemczech. Morderstwa ludzi odmiennej rasy, wysadzenie w powietrze domu w Zwickau i inne. Narodowosocjalistyczne Podziemie. I takaż partia: NPD; jej delegalizacji żądają dziś poważni politycy, wyraźnie zaniepokojeni. I oto właśnie natknąłem się w mediach na wzmiankę o wydumaniu przez neonazistów grupowego hasła, niemniej prymitywnego, jak te z lat hitleryzmu. Właśnie "88". Bo ósma litera w alfabecie niemieckiego języka to h. Dlaczego h, i to dwukrotnie?. Bo na tę literę zaczyna się wielbione nazwisko: Hitler. I do niego trzeba dodać "Heil" – coś w rodzaju naszego "niech żyje!". Więc: 88=HH. I tu wracam do wspomnień sprzed lat kilkudziesięciu, codzienności pod okupacją niemiecką. Nie mogłem się wówczas nadziwić, że "Heil Hitler" stanowiło wśród mundurowych Niemców codzienne pozdrowienie, czy przywitanie, coś w rodzaju "Guten Tag" = "dzieńdobry". W polskich uszach brzmiało to "hajlitla". Słyszałem je niejednokrotnie z ust Niemców dyrygujących wówczas naszą grupą młodych Polaków, przydzielaną do różnych robót. I to także w ustach pewnego Leutnanta, który zachowywał się wobec nas przyzwoicie i mógł być nawet lubiany. Dziś takie ogólnie obowiązujące HH na pewno w Niemczech nie wróci, ale jednak pojawiło się ono w jakiejś grupie, zwłaszcza na terenie dawnego NRD (Zwickau). Ich 88 to coś nie tylko głupiego, ale i trochę niepokojącego.

środa, 9 listopada 2011

Moskwa 1611. W naszych mediach niełatwo natrafić na wzmianki o wydarzeniach moskiewskich sprzed czterystu lat. Rocznica odbicia przez Rosjan Minina i Pożarskiego Kremla, w którym rezydowała załoga polska, jest świętem narodowym dzisiejszej, i przedtem sowieckiej, Rosji. A w moim odczuciu my Polacy też powinniśmy częściej wspominać te historyczne lata. Sam fakt ówczesnej polskiej dominacji wojskowej i politycznej w ogromnym kraju (który potem wyrósł niestety na głównego zaborcę Rzeczypospolitej) przypomina nam, że ta Rzeczpospolita była niegdyś potęgą sięgającą daleko na wschód od ziem etnicznie polskich. I głosi to właśnie rosyjskie święto państwowe, w czasie bliskim naszego święta odzyskania niepodległości.

piątek, 21 października 2011

Indignados. Oburzenie zamanifestowali młodzi ludzie w Hiszpanii, ale nie tylko; chyba w całym kręgu naszej cywilizacji następują wydarzenia, których raczej nie przewidywano, a towarzysz Lenin złośliwie uśmiecha się w swojej trumnie: oto macie ten wasz kapitalizm!. Także amerykańskie grupy młodzieży pomstują: "occupy Wall Street!". Bo rzeczywiście, po zawirowaniach finansowych w świecie, jacyś bankierzy powypłacali sobie bezwstydnie wysokie odprawy. Przypominam sobie, co niegdyś przeczytałem o etymologii słowa "bankructwo". Otóż dawno w Italii, ci co wymyślili pożyczanie pieniędzy za słoną opłatą, załatwiali to początkowo w skromnym entourage'u: miejscem pertraktacji była po prostu ława – "banca". Ale jak się skrzywdzony klient zezłościł, to mógł ławę rozwalić. Stąd: "banca rota", czyli połamana i w dalszej ewolucji językowej angielskie "bankruptcy" oraz nasze "bankructwo". Najwyraźniej było dziś tego za wiele i mam nadzieję, że nasz świat znajdzie na to jakąś radę, bo takie bunty to nie błahostka. I niech to będzie działanie skuteczne; wtedy młodzi staną się w pewnej mierze "satisfechos".

poniedziałek, 3 października 2011

"Gasipies". Niedawno zżymałem się na wywijanie nazwiskami w komentarzach, ale teraz sam to zrobię (ojej!). Albowiem ostatnio, dość niespodziewanie, spory kawał obszaru mediów zajął pewien pan – niby "kot", który "pali" się do władzy. Ale jest tak skuteczny w swojej aktywności, że przerasta rozmiary kociaka i powiedziałbym, że to raczej potężny "pies" – dog, który potrafi szczerzyć kły. Jeśli znajdzie się w sejmie, będzie umiał rozpalić i emocje, i działania. Gdyby chciał, mógłby nawet – przy swojej niewątpliwej energii i inteligencji – dać zgromadzeniu ustawodawczemu nieźle "popalić". Na przykład – o zgrozo! – pomóc uruchomić ryzykowne mechanizmy polityczne. Są przecież w sejmie tacy, którzy dla okruchu władzy zaangażują się w wojny o dekompozycję struktur trzeciej Rzeczypospolitej. Tej Rzeczypospolitej, która po kilkudziesięciu latach "przydeptanej" przez Sowiety państwowości odzyskała (bezkrwawo!) prawdziwą niepodległość. I której ustrój spróbują – nazwijmy to oględnie – "nadpalić". W nastroju nieugaszonych nienawiści politycznych. A ja wierzę, że ten – tak nazwany przeze mnie – groźny "pies" nie tylko nie przyłączy się do takich akcji, ale wręcz będzie współdziałać w tłumieniu partyjnych fobii. A zatem nie palić, tylko właśnie gasić. Oto moja nadzieja. Stąd: "gasipies". I przepraszam za żarcik z nazwiska.

środa, 14 września 2011

-kracja. Nie znam greki, ale powtarzam: cieszy mnie, że w językach naszej cywilizacji przetrwały (obok dominującego i uzasadnionego zalewu słów i sformułowań łacińskich) pewne elementy starożytnego słownictwa Hellady. Słownictwa wspaniałej, kwitnącej 2-3 tysiące lat temu kultury małego nadmorskiego kraju, podzielonego na wiele różnie rządzonych miast. Wśród wyrastających z greki dzisiejszych słów warto wskazać rozmaite "kracje" – pochodne greckiego "kratos" = władza. Jest więc powszechnie wychwalana w polityce "demokracja" (od "demos" = lud), którym to słowem szczególnie lubiły wywijać (oprócz samego ZSSR) okołosowieckie dyktatury (także nasza). Sądzę, że to ośmieszało tamte rządy. Zasługiwały na jakieś mniej eleganckie, bliższe prawdy określenie; niestety, "partiokracji" niema w politycznym słownictwie. Jest za to "biurokracja", ich niewątpliwa organizacyjna podpora. Ale mieli pod ręką zarzut, którym można było ciskać we wredny świat kapitalizmu: "plutokracja" – rządy bogatych. Z greki pochodzi też "arystokracja", czyli "rządy najlepszych"; owi rządzący pewnie lubili tak nazywać sami siebie, może nierzadko nawet słusznie. Przykro mi, że tej, czy tamtej, wyłonionej spontanicznie, helleńskiej demokracji można było również przylepić mało dostojne określenie: "ochlokracja" – rządy tłumu. A dziś?. Nie wiem, ale taka droga do władzy zapewne kusi wielu demagogów. Bywały też w Grecji (np w Sparcie) rządy starców – "gerontokracja" i, dla kontrastu, ludzi bardzo młodych – "pajdokracja". A dziś?. Raczej nie, ale jakby tak przyjrzeć się bliżej sąsiednim kontynentom?. W starożytnym Egipcie istniała "teokracja" – rządy kapłanów. Także za oceanem, u Inków i Azteków. No i w naszym świecie, do niedawna, w Tybecie. Również niedawno natknąłem się w jakimś tekście na osobliwe określenie "kleptokracja" – od "klepto" = kradnę. Oj, niedobrze! Bo można by spróbować odnieść taką "krację" do pewnych dyktatur, jakie za naszych czasów wyrosły w Afryce i Azji.

czwartek, 25 sierpnia 2011


Tripolitania. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak starożytna jest ta nazwa kraju, wszechobecna w dzisiejszych "news'ach". Pochodzi od dostojnego słowa z antycznej greki, polis, którego tak wiele odmian pulsuje we współczesnych językach europejskiej cywilizacji. Zbitka tego słowa z liczbą "tri", pochodząca z jakże odległych czasów rzymskich, oznacza "trzy miasta". Były to: Leptis Magna, Sabrata i Oea, założone jeszcze wcześniej – w VIII-VII wieku p.n.e. – jako rezultat fenickiej kolonizacji wybrzeży zatoki Wielkiej Syrty. Dziś jednak starożytność tego kraju – rozległego, bo obejmuje także pustynny Fezzan (z ropą !) na południe od wybrzeża – mało nas obchodzi. Ciekawe i ważne jest to, czy wreszcie złowią owego krwawego dyktatora, czego i ja mu życzę. A powyższe dane o nazwie Trypolitanii wyciągnąłem z książki historycznej po prostu dla zadumy, a może i dla pewnej dramatyzacji tego fragmentu dziejów świata, który przeżywamy obecnie, pod koniec sierpnia.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011


Miliard-mylące słowo. W amerykańskiej dyskusji o kłopotliwej sytuacji związanej z długiem państwowym USA często pada słowo "billion", którego setki oznaczają ułamek jego tysiąckrotnej sumy – "trillion". Uważam, że jest to w pełni logiczna sekwencja nazw owych wielkich liczb określających wielokrotności miliona – słowa jednoznacznego (na szczęście) we wszystkich językach. Ale u nas, w Europie, wtargnęło tu (t.zn. po "milionie") rozszczepiające tę logiczną serię słowo miliard, tysiąc milionów, oznaczające tamten bilion, którego nasze brzmienie liczbowo określa z kolei sumę, odpowiadającą ich trylionowi. I tak dalej, można się niestety głupio mylić. Na szczęście chodzi o sumy dla nas mityczne, których nikt z nas nie ma w banku, w jakiejkolwiek walucie.


poniedziałek, 25 lipca 2011

Urok futbolu. Staram się (choć z trudem) przestać już myśleć o masakrze wokół Oslo, tak zaskakującej tragedii, teraz, w kulminacji skandynawskiego lata. I to w kraju o zaledwie pięciomilionowej ludności, podobno bardziej zadowolonej z życia, niż obywatele znacznie większych państw europejskich Dla kontrastu, przenieśmy się na półkulę południową, do wcale nie smutnej kulminacji rozgrywek futbolowych. Niewątpliwie wielka radość zaledwie czteromilionowej ludności Urugwaju ze zdobycia Copa America przez ich narodowa drużynę, po prestiżowym zwycięstwie 3:0. A do finału dotarł (to też sukces) drugi latynoski "gwaj", niewiele większy populacyjnie: Paragwaj. Po drodze odpadły futbolowe mocarstwa: Argentyna i olbrzymia (nie tylko terytorialnie, ale i ludnościowo) Brazylia. Oto wielki urok rozgrywek piłki nożnej: nieoczekiwane triumfy!.

A nasi piłkarze? Najczęściej wspomina się tych, którzy strzelają efektowne bramki – a więc Deyna! – to jeszcze nie tak dawno. Ale pewnie prawie nikt z naszych współczesnych kibiców nie zna nazwiska Wilimowskiego – przedwojennego znakomitego napastnika ze Śląska, chluby naszej reprezentacji. W czasie wojny przygnębiła mnie wiadomość, że trafił wtedy do drużyny narodowej hitlerowskich Niemiec, nie wiem, w jakich okolicznościach. Ślązacy automatycznie stali się obywatelami Grossdeutschland, i pamiętajmy, że jakikolwiek sprzeciw mógł w tych warunkach pociągnąć za sobą śmiertelnie groźne represje.

Futbol to wspaniała gra, kopana, z absolutnym wyłączeniem rąk wszystkich zawodników (poza bramkarzem). Ale przy tym kopaniu bardzo ważna jest też "główka" (w niej również zamysł taktyczny, refleks itp). Tu zaznaczam przy okazji naszym małym miłośnikom tej pięknej gry, że hiszpańskie słowo "copa" (wymawiane "kopa") znaczy puchar i nie powinno się kojarzyć z naszym czasownikiem określającym najważniejsze ruchy futbolisty.

Copa America dotyczy Ameryki Łacińskiej. A dlaczego ten sport nie rozkwita w wielkim USA aż tak, jak w małym Urugwaju?. Nie wiem. Tak samo, jak nie jestem w stanie zrozumieć ani zasad, ani ogromnej popularności w północnej Ameryce tego innego, "ichniego" futbolu.

Trzeba na koniec przypomnieć, że ten niewielki Urugwaj ma zaiste chlubną przeszłość w wieloletniej światowej historii turniejów "prawdziwej" piłki nożnej.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Władzolubne Cwaniaki (=WC). Działalność polityczna nie może się bez nich obejść i zasilają oni hierarchie wszystkich partii. To chyba nieuniknione i ich obecność nie dyskwalifikuje demokracji jako ustroju, w którym grupy ambitnych osób dążą do władzy poprzez wyborczy sukces. Ale czasem mam ochotę gniewnie pomrukiwać, kiedy politycy w swoich publicznych deklaracjach prezentują się zbyt natrętnie jako bezinteresowni patrioci, a także ich władzolubność sprawia, że niekiedy przeskakują z partii do partii. Na przykład jeden pan o prestiżowym nazwisku przewędrował z wysokiego stanowiska w partii "chrześcijańskiej" do innej, o wiejskim obliczu, zasilanej chyba przez wiele osób partyjnych niegdyś, w czasach PRL. A wówczas ideologia kierowniczej partii, PZPR, była nie za bardzo "chrześcijańska". Ale teraz tenże ambitny polityk znalazł się w kolejnej partii – ważnej, o prawicowym, patriotycznym obliczu; często wypowiada się publicznie, jako reprezentant jej poglądów. Oczywiście chrześcijańskich. Trochę mnie martwi, że jego nowa (trzecia już) partia nie oburza się na to, co ostatnio naplótł w Brukseli o naszym państwie, rządzonym przez nie-Polaków, pewien cwany w prowadzeniu interesów przedsiębiorca. Ale ten przedsiębiorca jest również duchownym, więc może niezaprzeczanie mu stanowiłoby element bycia "chrześcijańskim"?. Pamiętam, że nasz "skoczny" (w sensie przeskakiwania z partii do partii) polityk został kiedyś zagadnięty przez dziennikarza po angielsku. Odpowiedzi jakoś nie było, bo nauka angielszczyzny mogła znajdować się wtedy w stadium początkowym. Ale dziś ten pan może się poczuć na mnie obrażony, bo już na pewno wie, co znaczy WC w owym języku. Chyba jest w naszej polityce więcej "skocznych" osób; niekiedy te wędrówki z jednej partii do innej uzyskują spore nagłośnienie – jak w przypadku pewnej miłej i bardzo kompetentnej pani. W pełni uznaję, że bez "władzolubności" nie byłoby tak cennej w światowej polityce struktury demokratycznych wyborów; wolałbym jednak trochę mniej jawnego cwaniactwa. I czy państwo dziennikarze nie mogliby nieco rzadziej szastać wygasłymi tytułami (choć wiem, że to sprawa uprzejmości wobec rozmówcy) ?. Na przykład nie zwracać się "panie premierze" do kogoś, kto niegdyś był, i to krótko, wicepremierem. Było, minęło – razem z partyjną, wówczas aktualną, koniunkturą. Ten mój wywód zakończę żarcikiem. Być może pewien były dygnitarz rządowy nie zna angielskiego, ale mógłby się stropić, poznając brzmienie słowa "trędowaty" w tym języku.

poniedziałek, 27 czerwca 2011

"Chinafryka"?. Znów poruszył mnie ewenement chińskiej penetracji "czarnego kontynentu". W komentarzu BBC usłyszałem, że w Angoli działa już milion przybyszów z Azji, pracowitych i kompetentnych, witanych z entuzjazmem przez mieszkańców tego rozległego kraju, wcześniej zdewastowanego przez wieloletnią morderczą wojnę domową. Wybuchła ona, jak to w Afryce, zaraz po wyparciu portugalskich kolonizatorów, przy udziale m.in. sowieckich wpływów ideologicznych, wspieranych przez ekspedycje oddziałów kubańskich. Teraz Chińczycy sprawnie odbudowują bardzo ważną linię kolejową, sięgającą daleko na wschód Angoli, poprzez obszary pustynne. Chodzi tu o transport ropy naftowej. W sąsiedniej Zambii ci przybysze nie są aż tak mile widziani przez część ludności. Nie wszystkim podoba się to, że rząd Chin opowiada się za "nieinternowaniem" w sprawy kolejnego państwa tego obszaru, Zimbabwe. Bo tam, już od 30 lat, brutalnie rządzi stary fizycznie, ale ciągle energiczny w operacjach masakrowania wszelkiego oporu, niby-komunistyczny dyktator Robert Mugabe. Oczywiście wszystko to dzieje się na tle nieuleczalnych nienawiści plemiennych. Ale ogólnie Chińczycy to chyba realna szansa na postęp techniczny i gospodarczy w Afryce i autorytarna władza temu nie przeszkadza. A może właśnie pomaga, jak w ich ojczyźnie?. Czyżby to była perspektywa rozwoju dla kontynentu afrykańskiego?. Spróbujmy pomarzyć: napływ dalszych, nawet dziesiątków milionów, sprawnych i oddanych pracy Azjatów, nie uwikłanych w plemienne waśnie, a dających wzór racjonalnej gospodarki, może też wymuszających pragmatyczną mentalność u Afrykanów młodego pokolenia?. Taka "Chinafryka" mogłaby dołączyć do nowej struktury świata, która już ogarnia Azję Pd.-Wsch.

sobota, 18 czerwca 2011

NSDAP=Nazional-sozialistische Deutsche Arbeiterpartei. Narodowo-socjalistyczna niemiecka partia robotnicza. Przywołuję tę (raczej dziś zapomnianą) nazwę partii Adolfa Hitlera, trzonu ruchu politycznego, który w latach 30-tych ubiegłego wieku dwu wojen światowych opanował, w zasadzie legalnie, demokratyczną po zawaleniu się cesarstwa republikę niemiecką. Chcę bowiem zwrócić uwagę na niemałe podobieństwo z dwudziestowieczną nazwą rosyjskiego mocarstwa – ZSRR: Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Podobieństwo, bo tu socjalizm i tam socjalizm. Ponadto u Hitlera była jeszcze wzmianka o robotnikach, a to przecież słowo wszechobecne w oficjalnym, partyjnym bełkocie sowieckim, choć nie wstawione do nazwy państwa. Dziś dziwię się, że w niektórych komentarzach pobrzmiewa jakoby zasadnicza polityczna odmienność tych dwu partii i państw: tam – skrajna prawica, tu – skrajna lewica. Otóż moim zdaniem niema między nimi aż takiej odmienności, a dominuje cecha wspólna: zbrodnicza dyktatura. W rozwoju hitleryzmu naprawdę obecne były (zwłaszcza na początku) hasła socjalistyczne, tylko z akcentem na przymiotnik "narodowe". A drugie wspólne z hitleryzmem słowo, absolutnie dominujące w praktyce rządzenia w Sowietach i duma tych, którzy rządzili, to święte słowo "partia". W jej nazwie:WKP(b) = Wszechzwiązkowa Komunistyczna Partia (bolszewików), widnieje jeszcze owo ważne historycznie "b". Notabene u nas, w Polsce, miewa ono posmak potępiający. Bo choć w Sowietach mawiało się z dumą "zrobimy to po bolszewicku", w PRL nikt się chyba działaniem "po bolszewicku" nie chwalił. A nawet można było u nas dawniej usłyszeć potępiający okrzyk: "toż to prawdziwa bolszewia!".

sobota, 28 maja 2011

Obama/Osama, Mubarak/Barak. W komentarzach otaczających wir, który skłębił się teraz w polityce światowej, w niedbałych wypowiedziach zdarza się przeplatanie nazwisk i imion bohaterów znaczących wydarzeń. Niedawno słyszałem w radiu, zaraz po tym, jak służby podległe amerykańskiemu prezydentowi dopadły w Pakistanie szefa morderców z Al-Kaidy, wypowiadane na przemian słowa różniące się tylko jedną głoską: Obama (a więc nazwisko, jego imię to Barak) i Osama (a to przecież imię, jego nazwisko to Ben-Laden). Mało uważnemu słuchaczowi mogłoby się pomieszać to, co się powiedziało o najważniejszym w dzisiejszym świecie prezydencie, z tym, co dotyczy ustrzelonego właśnie wodza terrorystów. I jeszcze Egipt: Niedawno strącony z piedestału dyktator to Mubarak (nazwisko!), a jakby w ogniu dyskusji politycznej bąknąć ciszej owe "mu", to usłyszymy "Barak"! – najważniejsze dziś (a trochę egzotycznie brzmiące) imię: imię kogoś, kto na pewno nie jest dyktatorem. Prawdziwy mętlik.

niedziela, 1 maja 2011

Kto dziś uosabia Polskę?. To ważne, bo wiadomo, że dla zwykłych ludzi na świecie jakiś odległy kraj (o ile wiedzą o jego istnieniu) kojarzy się często ze znaną powszechnie osobistością. Gdy takiego skojarzenia brak, wtedy łatwiej o wpadki, spośród których jedną tu przytoczę. Tuż po zakończeniu pierwszej wojny światowej ówczesny premier brytyjski, Lloyd George, podobno oburzał się, że ci (jacyś tam) Polacy żądają przyłączenia do ich powstającego państwa obszaru nazywanego fonetycznie (w brzmieniu angielskim) "SAJLIZJA" (Silesia). Chyba pan premier nie bardzo wiedział o istnieniu Śląska, ale wiedział coś o Cylicji (Cilicia), krainy na południu Turcji (a brzmienie jej nazwy w jego języku jest niemal identyczne, jak to powyżej). Więc czego those Poles chcą tam, nad morzem Mediterranean?. Ale na szczęście działały wtedy na zachodzie znane w świecie polskie osobistości: Roman Dmowski i Ignacy Paderewski.

A dziś?. W latach 80-tych kupowałem coś w sklepie w Rimini i nie bardzo mogłem się z Włochem dogadać. Gdy odrzekłem na pytanie, skąd jestem, natychmiast padło: Polonia?. Un papa grande! Wielki papież! Zabrzmiało to jak wielka pochwała Polski. No bo niewielu było w historii papieży nie-Włochów. Podobna uciecha zdarzyła mi się na statku greckim w rejsie Ateny-Kreta. W odpowiedzi na słowo "Polonia" usłyszałem prawie okrzyk, wskazujący niewątpliwie najbardziej znaną współczesną polską osobistość (fonetycznie w brzmieniu angielskim): "LECZ UALESA"!. A więc dzisiejsza Polska kojarzy się w niejednym kraju z Karolem Wojtyłą i Lechem Wałęsą – osobami znanymi w świecie. Bardzo żałuję, że temu drugiemu próbuje się tu i ówdzie przypisać (wbrew orzeczeniom sądu) współpracę z UB. Niegodziwie, a także głupio z punktu widzenia prestiżu naszej ojczyzny. Niech no teraz, do nazwiska człowieka, o którym w świecie wiadomo, że podważył w Europie Środkowej sowiecką dominację (i aktualnie ma doradzać Tunezyjczykom w sytuacji powstałej po obaleniu ich dyktatury), nagle przylgną dwa słowa (wywleczone z rozpowszechnianych w Polsce podejrzeń): "communist agent".

środa, 13 kwietnia 2011

Koniec Gbagbo i co dalej?. Ten były prezydent blisko dwudziestomilionowego afrykańskiego państwa – Wybrzeża Kości Słoniowej – został właśnie, po krwawych walkach, ujęty i wyprowadzony z bunkra w pałacu prezydenckim w stolicy Abidżanie. Przedtem zdążył jeszcze wygłosić przemówienie, którego skrót można było usłyszeć w wiadomościach BBC. Zdumiałem się. Nie było w tym skrócie wzmianki o sytuacji kraju ogarniętego nagłą wojną domową, o tysięcznych ofiarach masakry, o masach uchodźców, o argumentach prawnych. Jedyne, co zapamiętałem z relacji TV o wystąpieniu exprezydenta to to, że Gbakbo przecież kocha życie i nie chce zginąć. A więc mówił o sobie – i tyle!. A sprawował urząd prezydenta przez dwie kadencje, potem przegrał wybory na rzecz kandydata z północy kraju, Ouattary, ale mimo legalnego końca swojej władzy i nacisków międzynarodowych nie chciał ustąpić ani on sam i jego "pierwsza dama", ani jego zbrojni poplecznicy.

Nasuwa się tu pytanie, przez ile jeszcze dziesięcioleci powtarzać się będą w młodych państwach afrykańskich takie warianty zmiany władzy?. Kraj nad zatoką Gwinejską, o którym tu mowa, to sporej wielkości była kolonia francuska, wykrojona dość dowolnie z mapy Afryki, także w głąb lądu, poza samo wybrzeże, z którego, oprócz tradycyjnego wywozu niewolników (i niegdyś złota), pozyskiwano kość słoniową. Stąd nazwa: Cote d'Ivore = Ivory Coast, a jego mieszkańcy to, jak usłyszałem w naszym radiu, "Iworyci". Ale, rzecz jasna, to nie naród, ale mieszanka różnych "ludów": Akan, Kru, Bete, Malinka, Mande i in. oraz religii: animistów, muzułmanów, katolików. I co będzie po jakimś czasie, pod rządami nowego prezydenta, tym razem tego z północy?. Czy wróci tradycyjny wariant: walki, masakry, tłumne ucieczki ludności?. A może jednak rozwinie się kiedyś w Afryce inny model państwa, wprawdzie wieloplemiennego, ale trwale przestrzegającego prawa i pokoju?. Była by to znacząca nowość w politycznej historii świata. Szanse nie są wielkie. Do znacznej części Afryki może też wtargnąć chiński model władzy.

poniedziałek, 28 marca 2011

Ratujmy "po prostu". Ten przysłówek, moim zdaniem niezbędny, szybko zanika w naszej mowie potocznej. Wypycha go słowo "normalnie", które przechwyciło funkcję słowa "po prostu" m.in. w popularnym serialu TV "Rancho". I co, mamy teraz na przykład zamienić gniewny okrzyk "to jest po prostu skandal!" na "to jest normalnie skandal"?. Czyli skandal stałby się czymś normalnym?. Wątpiących w potrzebę zachowania "po prostu" odsyłam też do słownika, gdzie można dowiedzieć się o jeszcze jednej (choć rzadszej, a jednak potrzebnej) jego funkcji, określanej uczenie mianem operatora metatekstowego. A w językach najbliższych sąsiadów nie zachodzi, jak mi się zdaje, taka jak u nas ewolucja, która by zawężała powszechne dziś stosowanie niemieckiego "einfach" i rosyjskiego "prosto" w znaczeniu naszego "po prostu".

Uznaję nieuchronność zmian językowych jako cechę każdej epoki, ale wskażę tu kolejną zmianę z tych, które mi się nie podobają. Chyba zbyt często zamiast "trudno" słyszy się teraz "ciężko". A co będzie na przykład z ważnym wyrażeniem: "mówi się: trudno!"?. Co prawda Niemcy załatwiają oba te przysłówki jednym "schwer", ale nie musimy ich w tym naśladować. Absolutnie nie wierzę niektórym politykom, że przyszło nam teraz żyć w niemiecko-rosyjskim kondominium. A zresztą właśnie Rosjanie zachowują niezmiennie swoje "trudno", m.in. w miłej piosence o podmoskiewskich wieczorach.

I jeszcze o rozpowszechnionym u nas obecnie słówku "no" zamiast normalnego "tak" (może to jest skrócone "no właśnie?). Po włosku, hiszpańsku, angielsku (tu z nieco inaczej wymawianą samogłoską) oznacza to dokładną odwrotność "tak". I w ogóle w Europie od "n" zaczyna się przeczenie, a nie twierdzenie (francuskie "non", niemieckie "nein", czeskie i ukraińskie "ne', rosyjskie "niet" itd). I tylko u nas mają się te znaczenia przekręcić?. Z tym pogodzić mi się trudno (czy może mam napisać "ciężko"?).

Ale na koniec notka o powszechnym przenikaniu różnych słów i powiedzeń poprzez granice językowe w naszej Europie, które to zjawisko wcale mnie nie martwi. Często słyszy się o tak lubianych francuskich restauracyjkach, zwanych "bistro". Chyba mało kto wie, skąd ta nazwa pochodzi, a ja kiedyś o tym przeczytałem: z czasów napoleońskich!. Po klęsce armii Bonapartego w Rosji i jej późniejszym odwrocie konne oddziały cara Aleksandra wtargnęły aż do Francji. I podobno w Paryżu niejeden kozak z konia żądał pośpiesznego podania mu posiłku: bystro!!. Po rosyjsku to znaczy właśnie "szybko" (a nie dotyczy tylko, jak u nas, bystrego strumienia lub umysłu). I ten historyczny epizod pozostawił swój ślad w nazwie barów szybkiej obsługi, którą Francuzi (może dla egzotyki dziwnego słowa) jakoś zaakceptowali.

poniedziałek, 14 marca 2011


Wrażenia z Japonii lat 80-tych. Latałem do Japonii 4 razy, realizując umowę licencyjną z firmą Harima Refractories, która kupiła nasz patent i technologię (t. zw. "know-how"). Były to krótkie, 1-2 tygodniowe wizyty robocze w zakładach partnera, a także głównego odbiorcy jego produktów, koncernu Nippon Steel. Obecny bezprecedensowy kataklizm na oceanicznym wybrzeżu wysp japońskich przywołuje w mojej pamięci niektóre refleksje z tamtych czasów.

Jeszcze przed zawarciem kontraktu licencyjnego złożył mi wizytę w Krakowie (po uprzedniej wymianie listów) profesor Kenya Hamano z Yokohamy i zdziwało mię jedno z jego pierwszych (nie technicznych!) pytań: to u was niema trzęsień ziemi?. Potem, w Japonii, taka możliwość raczej nie przychodziła mi na myśl. Raz tylko zdziwiłem się widząc, że nad drzwiami pokoju hotelowego umieszczona była ręczna latarka, gotowa do użytku. Dopiero później wyjaśnił mi to inżynier z Harimy: właśnie chodzi o to, aby w razie trzęsienia ziemi ułatwić wydostanie się po ciemku z walącego się budynku. A teraz, w dniach niszczącej katastrofy spowodowanej ruchami skorupy ziemskiej, w niektórych komentarzach podkreśla się z nadzieją fakt wysokiego stopnia zorganizowania społeczeństwa i władz japońskich, co może znacznie ułatwić akcje ratunkowe i odbudowę. Moje osobiste obserwacje sposobów działania Japończyków, zapewne powierzchowne, ale związane z ważnym aspektem tej sytuacji – techniką, zdają się potwierdzać taką nadzieję.

I oto moja relacja z jednej z fabryk, z lat 80-tych. W pewną sobotę (to niby wolny dzień) trzeba było przygotować, według moich bezpośrednich wskazówek, kilkadziesiąt kg specjalnej masy ceramicznej. Asystował temu prezes firmy. I właśnie ten dygnitarz osobiście złapał taczki napełnione przygotowaną według mojego przepisu masą i podwiózł ją pod otwór wlotowy pieca obrotowego, do którego miała być załadowana. W naszych hierarchicznych relacjach międzyludzkich coś takiego chyba by się nie zdarzyło. Potem było trochę trudności. Powstała kontrowersja, związana ze sposobem umieszczenia termopary rejestrującej temperaturę prażonej w piecu masy, w której musi powstać pewna ilość fazy ciekłej, umożliwiającej silne sprasowanie gorącego materiału pod wysokim ciśnieniem. Postanowiłem ręcznie sprawdzić zachowanie się pod naciskiem próbki masy pobranej z pieca i poprosiłem, po angielsku, o szczypce-kombinerki = pliers. I tu konsternacja, inżynierowie nie zgadli, o co chodzi, bąkali między sobą: plajers? plajers?. Słysząc to chwyciłem długopis i na skraju leżącego na stole arkusza papieru z jakimś projektem nagryzmoliłem jako-tako szczypce. Zrozumieli mój obrazek, natychmiast przynieśli kombinerki, a ja podsunąłem im pod nosy ściśniętą w nich próbkę masy pokazując, że jeszcze nie jest wystarczająco gorąca: sypie się, a nie klei. Sprzeciwu już nie było, posłusznie przedłużyli operację prażenia całej masy aż do wystarczającego przekroczenia t.zw. "temperatury czerwonego żaru" i potem prasowanie "na gorąco" próbnych kształtek ogniotrwałych udało się, zgodnie z procedurą będącą przedmiotem naszego patentu. Zorganizowali kolejne czynności szybko, sprawnie, pragmatycznie Zachowanie się tej grupy pracowników Harimy, jeśli można je uznać za typowe dla całego kraju, kojarzy mi się (mimo że jest to oczywiste uproszczenie) z pytaniem, co zrobią Japończycy po strasznym kataklizmie, który wydarzył się teraz. Ja wierzę, że będą działać najlepiej jak można w tych tragicznych okolicznościach.

I jeszcze wspomnienie czegoś, co uznałem wówczas za cud japońskiej techniki. Stalownia Ohgishima, umieszczona na ogromnej żeliwnej platformie na morzu, przy największej wyspie tego kraju, Honshiu. Niezwykłe rozwiązanie techniczne, zapewne wymuszone dramatycznym brakiem miejsca na samym wybrzeżu. Zjawiłem się tam służbowo, aby przedstawić tamtejszym inżynierom, klientom Harimy, nowość i walory tego, co będzie niebawem wytwarzać Harima w oparciu o naszą licencję. Oglądając hutnicze instalacje, przechodziłem obok osobliwości wartej podziwu: na środku platformy sztuczny stawek, trochę zieleni wokół i pływające kaczuszki!. Budując stalownię na oceanie, jeszcze wysilili się na takie upiększenie!. Ale to wszystko na pewno zostało teraz zmiecione przez tsunami.

środa, 23 lutego 2011

Łacina. Znowu mam ochotę czepiać się niektórych polityków, a także komentatorów, którzy próbują popisywać się efektownymi cytatami z obcych języków. Tym razem chodzi o łacinę i znane od dwóch tysiącleci wyrażenie: "pacta sunt servanda" = "umów należy dotrzymywać". A tu i ówdzie słyszę: "serwanta". Do licha, tu jest ważne to "d", a nie "t"! – tak jak w znanym z historii dramatycznych zmagań Rzymu z Kartaginą, powtarzanym w kolejnych mowach Katona Starszego wezwaniu: "cae'terum ce'nseo Cartha'ginem delendam esse!" (= "poza tym sądzę, że Kartaginę należy zniszczyć"). Notabene (ojej, to także łacina!), ten postulat został (niestety) zrealizowany w pełni w finale trzeciej wojny punickiej. Doniosłość rozróżniania w łacinie funkcji obu wymienionych tu głosek (różniących się tylko dźwięcznością) można wykazać na przykładzie polskich wyrazów "agent" i "agenda". Ten pierwszy (i późniejsza "agencja") pochodzi od łacińskiego "agens" = "działający", ten drugi zaś oznacza rzecz do wykonania, a więc m. in. program jakiegoś urzędu, czy gremium (oj, znów ja sam bluzgam tą łaciną!).

W czasach mojej młodości słowem "łacina" zdarzało się określać (z żartobliwą przyganą) niecenzuralne wtrącenia w potoku słów kogoś mówiącego w nastroju negatywnego podniecenia, czy wręcz irytacji. Były to przerywniki takie jak moje "do licha!" w tym tekście, lub nieco bardziej stanowcze: "psiakrew" i "cholera", uchodzące jednak wtedy za zbyt wyraziste, niegrzeczne. Używano więc łagodniejszych zamienników: "psia kostka" i "holender". A dziś?. Króluje pięcioliterowe wtrącenie, oznaczające (jeśli użyte nie jako przerywnik akcentujący negatywne podniecenie w tym, co się mówi) pewien damski zawód, mało szanowany. Na wysokim poziomie irytacji niektórzy dodają jeszcze słowo trzyliterowe, już bardzo niegrzecznie, a taki zestaw przywędrował do nas chyba z arsenału ruskich przekleństw, podobnie jak i wariacje pewnego wschodniego czasownika, którymi wywijał m. in. Fredro w niecenzuralnych (poza swoją piękną wydawaną oficjalnie twórczością) wierszydłach. Ordynarna zbitka trzech słów trafiła też (wraz z rymem) do szeroko rozpowszechnionej w latach pierwszej wojny światowej śpiewki carskich żołnierzy, szturmujących z dużymi stratami austriacką twierdzę Przemyśl. Nie naśladujmy ich! Jeśli już nie możemy się powstrzymać od gniewnego wtrącenia, to pozostańmy przy tym zamienniku ze świata drobiu, nie bardziej niegrzecznym niż owa dawniejsza "psia kostka".

środa, 2 lutego 2011

WIEW EGZOTYKI w PRLu: DELEGACJE

Jak wyjechać za granicę służbowo?

Wspominałem w swoich wynurzeniach zapisanych w 2005 r., jak wielki urok miał po wojnie dla mnie (i niezliczonych Polaków mojego pokolenia) nieznany świat zewnętrzny – do którego dostęp komunistyczna władza przegrodziła (tak nazwaną przez Churchilla w 1947 r.) "żelazną kurtyną". Świat ten był oczywiście otwarty tylko dla niektórych ludzi reżimu: działaczy, dyplomatów i wysokich urzędników partyjnych, ale jednak także dla garści innych – specjalistów na tyle przydatnych, że warto było wypuszczać ich za granicę do wykonania jakichś prac. Ja właśnie znalazłem się w grupie tych zasługujących na delegację, "ekspert" wyłuskany z pogardzanej bezpartyjnej masy, którą kiedyś potem, w rozmowie ze mną (gdy miałem już pozycję profesora), nazwał trafnym (bo po rosyjsku) żartem pewien sympatyczny dyrektor z Nowej Huty: "wsia'kaja swołocz".

Istniały w latach 50tych dwa poziomy tej wytęsknionej zagranicy. Niższy i łatwiej dostępny – to tak zwane "kraje demokracji ludowej", czyli KDLe. Wyższy poziom, do którego trudniej było zdobyć delegację wraz z przydziałem dewiz, obejmował świat funkcjonujący poza strefą bezpośrednich wpływów ZSRR i w większości określany (wówczas wyraźnie pejoratywnie) mianem "krajów kapitalistycznych". Tu nie odmówię sobie paru zdań na temat tych urzędowych określeń państw różnej kategorii. KDL to nazwa idiotyczna – chyba wymyślona przez jakiegoś partyjnego nieuka (aż w Moskwie?), któremu nikt nie ośmielił się powiedzieć, że mamy tu greckie "demos" = lud + "kratos" = władza; tak więc, dosłownie, "demokracja ludowa" = "władza ludu ludowa" (tak jak: "masło maślane") . Słownik Wyrazów Obcych PWN z 1980 r. próbuje tę brednię jakoś ominąć, snując podejrzanie szerokie definicje trzech różnych rodzajów demokracji i sugerując mętnie, że demokracja w "najwyżej rozwiniętych krajach kapitalistycznych" jest "burżuazyjna" (a więc nie "ludowa" ? – aha, tam pewnie w wyborach nie głosuje naród, tylko burżuje). Notabene "kraje kapitalistyczne", do których udało mi się zostać w tych czasach delegowanym, to m. in. biedniutkie Indie i Egipt; na pewno elementem ich tożsamości nie był kapitał.

Dla mnie najłatwiej wówczas dostępny powiew egzotyki, budzący marzenia o podróżach, dochodził z wybrzeży śródziemnomorskich. Leżał tam przecież jeden z krajów socjalistycznych – Albania. Osobno opisałem na paru stronach mój służbowy pobyt na tym naprawdę egzotycznym skrawku Europy, w dwu kolejnych latach: 1955 i 1956. A po dalszych dwu latach Śródziemnomorze otworzyło się przede mną szerzej – niestety znów tylko służbowo, a więc bez rodziny: Egipt i Grecja. Oto centrala eksportowa Minex (=eksportu minerałów) umyśliła sobie, że spróbuje sprzedawać za granicę (właśnie do tych krajów) część produkcji naszego, usytuowanego administracyjnie w Gliwicach, Zjednoczenia Przemysłu Materiałów Ogniotrwałych. Ja pracowałem niedaleko siedziby dyrekcji tej sieci blisko trzydziestu fabryk, w podległym jej instytucie badawczym, i chyba uchodziłem za jedynego będącego pod ręką specjalistę tej branży, będącego w stanie porozumiewać się roboczo w języku angielskim.

Egipt 1958

Jesienią 1958 wylądowaliśmy, delegat handlowy Minexu i ja, na lotnisku pod Kairem, w nocy. Pierwszym odczuciem egzotyki był dla mnie pustynny piach obok pasa startowego, widziany w świetle księżyca. Potem były perypetie z poszukiwaniem w stolicy taniego hotelu – nie zakończone sukcesem, bo po dość wyczerpującej podróży chcieliśmy w miarę szybko znaleźć się w łóżkach, a postulat: tanio i wygodnie, ale bez długiego błądzenia, niełatwo zrealizować w obcym mieście, w nocy, z taksówkarzem minimalnie tylko oswojonym z angielszczyzną. W końcu położyłem się spać w łóżku pod ścianą, która oddzielała mnie od pokoju delegata Minexu. Sen nie trwał jednak długo. Obudziły mnie dziwne stuki – odgłosy uderzeń w ścianę z tamtej strony. Jakoś odgadłem, że to wzywa mnie pan delegat (notabene mój szef w tej misji). Do jego pokoju musiałem dotrzeć okrężnym spacerkiem przez korytarz, mijając siedzącego na podłodze, drzemiącego boya. Okazało się, że delegat miał wysoką gorączkę; w stanie półprzytomnym zdołał sięgnąć po drewniany wieszak i spróbował (skutecznie!) wezwać mnie na pomoc waląc nim o ścianę. Była krótka narada, co robić, potem biegłem do siebie po aspirynę, potem jeszcze sprawdzałem, co z nim itd; za każdym razem, w piżamie i pantoflach, okrążałem boya, który ocknął się z drzemki i, oparty plecami o ścianę, wodził ogłupiałym wzrokiem za tym dziwnym białym giaurem.

Nazajutrz rano dotarłem do polskiego biura radcy handlowego z prośbą o pomoc, którą okazano bez zwłoki i skutecznie. Przyprowadziłem do hotelu żonę jednego z pracowników naszej ambasady, mającą chyba doświadczenie pielęgniarki; wbiła w mojego towarzysza igłę potężnej strzykawki i wpompowała sporą porcję lekarstwa. Gorączka szybko spadła i przywleczona z kraju grypa została po paru dniach pokonana. Wtedy przenieśliśmy się do małego, tańszego hoteliku przy placu al-Tahrir (= plac Zwycięstwa, skąd my takie szumne nazwy znamy?). Pokoje wynajmowała tam miła starsza pani – Austriaczka, do której, ku satysfakcji obu stron, zagadywałem po niemiecku. Ten język przydał mi się zresztą nieco później, bo kierownikiem stalowni w Heluanie, której oferowaliśmy nasze materiały ogniotrwałe, okazał się inżynier niemiecki. Tu po raz pierwszy zorientowałem się, jak finalizuje się tego rodzaju transakcje. Przede wszystkim potrzebny jest pośrednik – miejscowy agent. Nie uczestniczy on w przedstawianiu zalet technicznych naszego towaru – takie zadanie, wraz z sugestiami zastosowań polskich materiałów ogniotrwałych w heluańskiej hucie, spoczywało wyłącznie na mnie. Natomiast to właśnie ów agent organizował operację niezbędną przy finalizacji kontraktu – łapówkę dla klienta; mieściła się ona w sumie prowizji wypłaconej agentowi, na którą to sumę pan delegat musiał uzyskać telegraficznie zgodę warszawskiej centrali Minexu. W tym przypadku stanowiło to 8% kwoty transakcji. Dwa lata później, w Indiach, przy podobnej operacji (ale znacznie większej wartości kontraktu), było nie inaczej (ale nieco więcej – 10%). W Egipcie nasz agent, sympatyczny młody Grek z Aleksandrii, okazał się dla mnie, przybysza z komunistycznego świata, interesującym rozmówcą. Od niego właśnie usłyszałem po raz pierwszy opowieść o podwodnych łowach w ciepłym morzu. A nie boi się Pan rekinów? – Nie, rekiny nie atakują; naprawdę groźne są – wie pan co? – barrakudy!. U tego obywatela Egiptu zwrócił też moją uwagę jego pogardliwy stosunek do podstawowej masy ludności kraju – chłopów (fellachów); w jego relacji byli to ludzie nie interesujący się niczym poza codziennością na swoim polu. Nawiasem mówiąc, we mnie też nie budzili respektu miejscowi mężczyźni: chodzili w tych swoich galabijach, które kojarzyły mi się nieodparcie z długimi, białymi koszulami nocnymi. Piszę tu "Egipt", ale właśnie w tym czasie oficjalna nazwa państwa brzmiała: "Zjednoczona Republika Arabska" (= ZRA) – rezultat zjednoczenia z Syrią w obliczu przewagi wojskowej Izraela, wykazanej w przegranych przez państwa arabskie wojnach (mimo ogromnej przewagi kraju fellachów w liczbie ludności). Notabene, ZRA nie przetrwała nawet trzech lat i

rozpadła się z powrotem na Egipt i Syrię, bo obie dyktatury, jak wszędzie w muzułmańskim świecie, nie mogły się pogodzić co do tego, kto kim ma rządzić. Wspomniałem dyktaturę, bo po powrocie do domu uświadomiłem sobie w praktyce, że egipskie władze chyba kontrolowały korespondencję cudzoziemców. Stęskniony za rodziną, wysyłałem z Kairu do domu listy, w tym jeden zaadresowany do Adasia, który wtedy właśnie uczył się czytać. Ale okazało się, że ten list nigdy nie dotarł do celu; już w Gliwicach przyszło skojarzenie, że pozwoliłem w nim sobie na krytyczne

uwagi o tym, co obserwowałem wokół siebie. Ale czyżby tamtejsza bezpieka wysilała się na zatrudnianie kogoś znającego polski język?.

Mimo że delegacja trwała dość długo, wrażeń krajoznawczych doznałem mniej, niż dziesięć lat potem, na turnusie turystycznym w Egipcie z Ewą. Musiałem bowiem siedzieć cały czas w Kairze, z jednym tylko wypadem do Aleksandrii. Zwiedzałem więc to, co było na miejscu i wokół miasta. Godzinami łaziłem po ulicach i wzdłuż brzegów nilowej wyspy (Dżezira), co było niewątpliwie elementem przeżywania egzotyki tego miejsca; oglądałem sławne meczety, czasem wspinałem się na pustynne wzgórza wznoszące się za wschodnim brzegiem rzeki, gapiłem się na przecinające ją opatrzone żaglami łodzie – feluki. Oszołomiła mnie pierwsza wizyta w kairskim muzeum i obfitość eksponatów sprzed tysięcy lat i wychodząc z gmachu dałem sobie wcisnąć, jako jedyny w swoim rodzaju egzotyczny zakup, podłużny przedmiot z bydlęcego rogu, przeznaczony m. in. do pomocy przy wkładaniu butów z cholewami. To karygodne, że się nawet nie targowałem; no, ale zachowałem ten osobliwy przyrząd do dziś, na pamiątkę tamtego czasu. Innym razem umiałem być twardy. Kiedy szedłem samotnie przez fragment pustynnego terenu wokół piramid, wczuwając się w nastrój zachodu słońca, wyrósł nagle obok mnie jak spod ziemi arabski chłopak, nagabując nieustępliwie przez całą drogą; do tego stopnia popsuł mi humor, że ze złości wytrwałem i nie dałem mu nic. Taka wytrwałość przydała mi się potem niejednokrotnie, zwłaszcza w Indiach.

Zwiedzając Kair starałem się fotografować to, co wydawało mi się najbardziej atrakcyjne, ale oczywiście zdjęcia wykonane aparatem z tamtych lat prezentują się mizernie w 21 wieku: czarno-biała fotografia złotej maski Tut-ankh-amona z kairskiego muzeum i fragment architektonicznego z wymyślnymi ornamentami.

Piramidy wokół Gizy to wielkie przeżycie. Dwie ogromne: Cheopsa i Chefrena, mniejsza, Mykerinosa (to niewątpliwie brzmienie przekręcone na sposób grecki), oraz w niedalekiej Sakkarze najstarsza, o schodkowej konstrukcji – Dżesera. I tuż obok piramid ogromny sfinks z uszkodzonym obliczem: trafił w nie pocisk

artyleryjski wojska władców Egiptu, mameluków, w czasie ich walk z Francuzami uczestniczącymi w pamiętnej wyprawie Napoleona Bonaparte. W Gizie "zaliczyłem" coś, co w następnych latach stało się chyba niedozwolone: wylazłem na szczyt piramidy Cheopsa. Oceniając tę wspinaczkę fizycznie, nie można jej nazwać wyczynem, bo pomiędzy ogromnymi głazami-sześcianami, z których zbudowana jest piramida, wiedzie pod górę coś w rodzaju wąziutkiej kamienistej ścieżki; jednak nie był to też zwykły spacerek dla osób mało sprawnych i miejscowi zadawalali się jedynie dotarciem do podnóża olbrzymiej budowli oraz grupowym zwiedzaniem (z przewodnikami) jej tchnącego tajemnicą wnętrza (to zaliczyliśmy też z Ewą, po dziesięciu latach). Wtedy, aby wyjść na szczyt, musiałem również wynająć "guide'a" – oczywiście indywidualnie. Ale bardzo mi się przydał ten wydatek. Wierzchołek Cheopsa to niewielka płaszczyzna, na której skraju ten miły Arab zgodził się stanąć, aby mi zrobić parę zdjęć nastawionym przeze mnie na ostrość aparatem. Wyszło mu to nieźle, i zostałem uwieczniony w owym osobliwym miejscu: spojrzenie na pustynię wokół Gizy, z piramidą Mykerinosa w tle; bloki kamienne stanowiące podstawę piramidy Cheopsa i sympatyczne Egipcjanki z dziećmi (z chęcią godziły się ozdobić moje fotki); ja sam już na wierzchołku Cheopsa, w dwu ujęciach, z widokiem na piramidę Chefrena; sfinks na tle tejże piramidy oraz inny posąg, z Sakkary, w gaju palmowym.

niedziela, 23 stycznia 2011

Na styku z Austriakami. Ci, których spotykałem, zapisali się pozytywnie w mojej pamięci. Używany przez nich sposób wyrażania się po niemiecku (o ile mogę to tak określić, nie będąc germanistą), także. Słyszałem "r" wymawiane "warcząco", tak jak u nas i na południu Europy. Sympatyczny był pewien ekspert z Austrii, kraju obfitującego w surowce magnezytowe i przodującego w produkcji związanych z tym odmian materiałów ogniotrwałych. Niezależnie od rozmów na tematy zawodowe, pan ten zdradzał zainteresowanie geografią Europy Środkowej i tu próbował się zorientować przy mojej pomocy w znaczeniu powtarzającego się w wielu nazwach słowiańskiego wyrazu "pole". Akurat to mogłem mu objaśnić, nawiązując m. in. do etymologii nazwy "Polska". Mój wywód wielce mu się spodobał. A mnie bawi w tekście austriackiej piosenki (chyba nie tylko tej jednej) skrót wyrażającej zdrobnienie końcówki "-lein" - do samego "l". Oto tekst zwrotki (całego nie tłumaczę): Drunt in der Lobau, wenn ich das Platzerl nur wüsst, drunt in der Lobau, hab' ich ein Mädel geküsst. Ihre Augen war'n so blau wie die Veilchen (= fiołki) in der Au', auf dem wunderlieben Platzerl in der Lobau. Tu powtarza się to urocze (w tekście o miłości) "au". Rzeczownik "Aue" znaczy "łąka". I jest rym do "blau" – takie były jej oczy: niebieskie. Lobau to zalewowa równina na północnym brzegu Dunaju, dla Wiedeńczyków zakątek spacerowy. Na koniec dodam, że dwu Austriakom w mundurach, z którymi zetknąłem się w kiedyś w czasie wojny, nie mam nic do zarzucenia.Ale teraz zwrócił moją uwagę pewien aktualny komentarz, który wskazuje, że w Austrii dość stanowczo broni się dobrej pamięci dwu kolejnych kanclerzy tego państwa z lat trzydziestych, którzy opierali się jego włączeniu do hitlerowskich Niemiec: E. Dollfusa i B. Schuschnigga. Pierwszy zapłacił za to śmiercią od kuli zamachowca, drugi zamknięciem w obozie koncentracyjnym aż do końca wojny. Anschluss Austrii do Reichu odbył się bez jakiejkolwiek próby stawienia oporu wkraczającym oddziałom Hitlera, najpierw kanclerza, a potem Führera Rzeszy Niemieckiej. Opór obu austriackich kanclerzy był chwalebny, ale wspomniany tu komentarz przypomina, że oni obaj wprowadzili i kontynuowali w swoim kraju dyktaturę (t. zw. "austrofaszyzm"), chociaż nie aż tak brutalną, jak ta na północy.

niedziela, 16 stycznia 2011

W pustyni i w puszczy. Styczeń 2011. Kultowa powieść Sienkiewicza dla młodzieży sprzed stulecia nie została, jak się zdaje, zapomniana także na początku bieżącego tysiąclecia. Teraz powracam do niej w myślach na tle bieżących zdarzeń w tej części Afryki. Płynie tam ogromna, życiodajna rzeka, jest Omdurman, Faszoda, i właśnie: pustynie na północy oraz sawanny i puszcze wokół Nilu Górskiego. Tereny, poprzez które Staś i Nel przedzierali się w kierunku na Mombassę. Południowy Sudan to ten z ludnością przeważnie murzyńską., która teraz stara się, poprzez referendum, wykroić sobie odrębne państwo, nie podlegające arabskiemu rządowi w Chartumie. Po krwawych zamieszkach i czymś w rodzaju wojny domowej ciągnącej się dekady, doszło wreszcie do jakiejś ugody, która formalnie umożliwia głosowanie w sprawie niezależności tej jakże odmiennej od islamskiej północy części Sudanu, największego terytorialnie kraju afrykańskiego. Jak powstało takie państwo?. Już od czasów starożytnych istniały tam organizacje państwowe lub quasi-państwowe (Kusz, Meroe, potem sułtanat Darfur, Fundż). I w 19-stym wieku rozgrywała się angielsko-francuska rywalizacja o kolonizowane obszary, jeszcze sprzed czasu wędrówki Stasia i Nel. Przewagę uzyskali Anglicy i sztucznie podłączyli do swego wówczas egipskiego, arabsko-języcznego protektoratu pewne połacie rozrastającego się w tym samym czasie imperium afrykańskiego Francji. Ale ludność tamtych ziem (animiści, nie muzułmanie, jeśli chodzi o religię) przyjęła częściowo (chyba z tejże Francji) chrześcijaństwo, zachowała też swoje różnorodne języki (nie uległa arabizacji). Z grupy nilockiej żyją tam Dinka, Nuer, Nuba, liczne są języki grupy Luo i Bari i jeszcze inne. Sporny jest roponośny (co ważne!) okręg Abyei, przylegający od południa do wielkiego obszaru zamieszkałego przez rozproszone, islamskie plemiona Kurdystanu. Dalej na zachód, na rozległej wyżynie Darfur (po arabsku to dom, czyli kraj Furów) dzieją się trudne do wybaczenia prześladowania czarnoskórych: mordy, gwałty, rabunki. Dopuszczają się ich zbrojne oddziały arabskie, dosiadające koni, czy też wielbłądów. Nie wiem, czy można tych podlegających rządowi w Chartumie jeźdźców określać jako następców sienkiewiczowskich derwiszów, a już na pewno nie jako mahdystów; ale chyba najważniejsze jest to, aby powstrzymać lub przynajmniej ograniczyć ich zbrodnicze rajdy. A jeśli powstanie odrębne, murzyńskie państwo na południu Sudanu, to oni nie będą mogli się tam wdzierać. Czy jednak takie państwo przetrwa, i czy będzie w miarę normalnie funkcjonować?. Też trudno cokolwiek przewidzieć. U Sienkiewicza plemię Kalego miało problemy z ustanowieniem władzy, jak również w relacjach z sąsiadami. A pierwotna moralność Kalego (co jest dobrym uczynkiem, a co złym) takich problemów nie rozwiąże.

środa, 12 stycznia 2011

O naukach technicznych. Nieraz słucham w radiu wypowiedzi komentatorów na jakże dziś aktualny temat stanu nauki w Polsce. Plany działania, fakty, opinie, nazwiska wybitnych ludzi nauki. Dominują tematycznie: szeroko rozumiana humanistyka, nauki społeczne, nie brak też wypadów w problematykę ekonomiczną. Nikt jednak (w tym co dotąd usłyszałem) nie zająknął się nawet o naukach technicznych. Pani minister, zapraszana do radia TOK FM, tego działu nawet nie wspomina, chociaż wypowiada się ciekawie i merytorycznie o problemach nauki i edukacji w naszym kraju. A przecież formalnie kieruje szeroką całością spraw swojego tak ważnego resortu, w obrębie którego politechniki, jednostki badawczo-rozwojowe i zespoły wdrażające innowacje napotykają na niemałe trudności. Ja osobiście nie miałem okazji usłyszeć, aby we wspomnianych dyskusjach radiowych ktoś bąknął choćby owe dwa słowa: "nauki techniczne". A to właśnie od sytuacji tych nauk zależy, nie tylko w edukacyjnym pionie ministerstwa, poziom "produkcji" tak deficytowej u nas kadry inżynierskiej. Do lamentu, który tu wypowiadam, dołączam krytykę dobrze mi znanej opieszałości naszego urzędu patentowego w rozpatrywaniu wniosków wynalazczych. Jak żałosna jest praktyka realizacji polskich innowacji technicznych, wie szeroki ogół uczestników tej dziedziny twórczości.

wtorek, 4 stycznia 2011

Zamach w Aleksandrii. Wśród noworocznych doniesień ze świata poruszyło mnie to z Egiptu, o zamordowaniu ponad dwadzieściorga chrześcijan u wrót koptyjskiego kościoła przez muzułmańskiego fanatyka-samobójcę. Cały świat zachodni oburza się. Mnie to przypomina, że islamscy zamachowcy nie tylko wkradają się do Europy, aby tu mścić się na chrześcijanach za obelgi, takie jak rysunek proroka Mahometa w duńskiej gazecie; niektórzy myślą także o realizacji planu przyszłościowego: europejskiego kalifatu. Ma to nastąpić (niewątpliwie z pomocą Allaha) w nie tak odległej przyszłości, kiedy słabo rozmnażający się (a więc wymierający) biali będą zmuszeni żyć na owym do niedawna swoim kontynencie obok rosnącego tłumu śniadych i czarnych muzułmańskich imigrantów, dobrze odżywionych (bo w Europie jest dobrobyt), zdecydowanych i agresywnych. A więc (w przyszłościowym planie przybyszów z południa) tamtych "resztkowych" białych nawrócimy w naszych, po paru dekadach wszechobecnych, (a zresztą już teraz dość licznych) meczetach, a jak nie, to się niektórych za karę wytłucze; przede wszystkim jednak nasza islamska większość przegłosuje ich w powszechnych wyborach, przez nich samych (cha, cha) niegdyś wymyślonych. Zresztą przed lat ponad tysiącem nasz kordobański emirat już sięgał po Europę, tylko nad Loarą trochę się nie udało (z winy tych wrednych Franków).

Teraz wracam do Koptów: to ostatki ludności starożytnego Egiptu (dziś stanowią tylko 10 % populacji kraju). Ale ich przodkowie jako jedyni (być może oprócz libańskich maronitów) potrafili oprzeć się fali muzułmańskiej zalewającej północną Afrykę i Bliski Wschód. Należy im się ochrona i pamięć świata naszej cywilizacji. Jej polska cząstka też kurczy się ludnościowo, ale ja osobiście nie bardzo się obawiam przyszłości nadwiślańskiego państwa. Bo ubytki demograficzne wynikające z systemu "jedno dziecko" mogą być u nas (i częściowo już teraz są) wyrównywane przez napływ słowiańskich współbraci z nieco uboższego wschodu. A kolejne pokolenia osiedlających się tu Ukraińców i Białorusinów będą naszemu państwu sprzyjać. Tylko, na miłość boską, przyznawajmy im łatwiej obywatelstwo, na które, jak dziś usłyszałem w komentarzu radiowym, czeka się bezsensownie długo.