sobota, 3 lipca 2010


Życie pod okupacją niemiecką

Spośród wielorakich zagrożeń okupacyjnych, dla młodych mężczyzn niebłahym problemem stał się wprowadzony w 1942 r. obowiązek służby budowlanej „Baudienst”. Przedtem można było zatrudnić się dość dowolnie; dwa dni próbowaliśmy z Jankiem Gottasem pracować na lotnisku, ale było tam bardzo ciężko i zgłosiliśmy się w samym mieście do właśnie organizowanego Heeresbaudienststelle – wojskowego przedsiębiorstwa budowlanego. Przydzielono nas do magazynu, do najrozmaitszych robót nie wymagających kwalifikacji, nie takich jak na przykład brukowanie budowanej drogi wjazdowej, przy której to pracy zapłata była imponująco wysoka. Szukano brukarzy i obserwowałem z podziwem, jak wśród nich zgłosił się pewien młody pan – prawnik, z którym wcześniej rozmawiałem. Po prostu ukląkł na budowie obok rzeczywistych fachowców, bystro rozglądał się i robił to, co oni. Następnego dnia widziałem, jak – już z miną eksperta - układał na piaszczystym podłożu klinowate kamienie (węższym końcem do góry – to ważny element specjalistycznego wtajemniczenia brukarza), potem sypał żwir itd., itd., zarabiając tą pracą znacznie więcej marek, niż my z Jankiem. Też bym tak potrafił, ale cóż – brakło mi i tupetu, i sprytu. Zresztą wcale mu nie zazdrościłem – raczej miałem z tego uciechę, bo łączyła nas wzajemna sympatia. Notabene, mnie i Jankowi również zdarzały się dniówki nienajgorsze – wtedy, kiedy zabierał nas do pracy w willi zagarniętej dla oficerów niemieckich pewien dość dobroduszny Gefreiter. Kazał nam układać na strychu jabłka (całe kosze, niewątpliwie zrabowane gdzieś na wsi), ale nie przeszkadzała mu oczywistość, że niejedno schrupiemy (były bardzo dobre). Zostawiał nas tam na kilka godzin i wręczał mi klucz od strychu, wygłaszając na odchodnym sakramentalne zdanie: "...und den klucz gibt ihr mir dann zurueck". Chyba mu się to jedno słowo polskie szczególnie spodobało, a może znał ich więcej i czuł się dumny, że dla niego obcy język to nie problem. Mniej sympatyczne było wykopywanie rowów, noszenie rur, a także porządkowanie samego magazynu pod nadzorem pewnego Polaka – mrukliwego, o władczym usposobieniu. Czasem nie było co robić, a w każdej chwili mógł do magazynu wpaść jakiś Niemiec i zastać nas siedzących bezczynnie. Wymyśliłem sposób na tę okoliczność, który zdawał egzamin: mieliśmy przed sobą młotki, szczypce i kupkę pogiętych gwoździ, które zaczynaliśmy pilnie prostować w razie niepożądanej wizyty; przecież w zaopatrzeniu niemieckiej armii nie może się nic marnować! W tym wczesnym okresie okupacji niemieckiej zapisałem się też do szkoły handlowej, którą władze nowej prowincji Generalnego Gubernatorstwa – Galizien - pozwoliły otworzyć uznając zapewne, że kształcenie zawodowe Polaków, na niskim poziomie, może być przydatne. Oczywiście prawdziwe szkoły średnie, nie mówiąc o studiach wyższych, były dla ludności niższej rasy zabronione; udział w t. zw. kompletach maturalnych (w konspiracji) groził obozem koncentracyjnym. Ta "handlówka" stała się tymczasowym schronieniem dla wielu naszych, tych uczących i tych uczonych. Był tam jeden z moich nauczycieli gimnazjalnych, a także kolega z klasy, Staszek Czuruk, kiepski uczeń, nie imponujący bystrością, ale piszący wiersze, moim zdaniem świadczące o talencie. Wśród uczniów kursu handlowego, z którymi się zaprzyjaźniłem, znalazły się późniejsze osobistości: Kazimierz Żygulski i Staszek Skrowaczewski. Z tym pierwszym zetknąłem się ponownie dopiero w latach osiemdziesiątych, kiedy został ministrem kultury; ten drugi to dyrygent i kompozytor o światowej renomie. Wśród przedmiotów wykładanych na kursach handlówki śmieszyła mnie "biurowość" – nie tylko z powodu tego, że była przyziemnym opisem jakichś zupełnie oczywistych zaleceń, czynności, sprzętów itd, ale także z uwagi na osobowość wykładowcy – człowieka równie zapalonego do treści swojego przedmiotu, co mało inteligentnego. Natomiast z entuzjazmem uczyłem się stenografii – właśnie z entuzjazmem wykładanej, i to przez specjalistę wysokiej klasy, wierzącego w wielką przyszłość i rosnącą użyteczność tej umiejętności. Wierzyłem i ja, i sporo pamiętam z tego do dziś. To, że stenografia stała się tak kompletnie nieprzydatna w elektronicznym i informatycznym świecie, trochę mnie smuci.

W drugim roku po wkroczeniu Niemców groźba wywiezienia do morderczej pracy w Baudienście wisiała mi nad głową. Ciocia Mysia przez wuja Tokarskiego dotarła do wpływowej współpracownicy profesora Rudolfa Weigla, twórcy szczepionki przeciw tyfusowi plamistemu, aby mię umieścić w Fleckfieberinstitut. Weigl nim kierował, mimo że jawnie przyznawał się (mimo swego austriackiego pochodzenia) do polskości i nie przyjął propozycji władz zostania pełnoprawnym członkiem Herrenvolku - t.zw. Reichsdeutschem (kto inny zdrowo by za to oberwał). Taka niezwykła spolegliwość Niemców w stosunku do niepokornego profesora miała swoje źródło w doniosłej i ponurej roli, jaką zaczęła odgrywać na froncie wschodnim (to nie żart) - wesz odzieżowa. Tysiące żołnierzy Wehrmachtu – tych nie zaszczepionych – wypadało z akcji bojowych wskutek zachorowania na tyfus po miesiącach przeżytych w zawszonych mundurach. Masowa produkcja szczepionki stała się więc priorytetem, a mnie udało się zostać karmicielem potrzebnych do tego wszy, co uprawniało do odsłużenia obowiązku Baudienstu w tymże instytucie, w warunkach "rajskich", jak to określił jeden oficer niemiecki wydający nam polecenia. Samo karmienie, raz dziennie pół godziny, wyglądało tak: wokół obu łydek zakładało się szczelnie, pod specjalnym paskiem, drewniane płaskie klateczki z wszami, które kłuły przez oczka oddzielającej je od skóry właściciela napiętej siatki. Swędziało bardzo, a poskrobać się można było dopiero po nakarmieniu tych miłych stworzonek i zdjęciu klatek – przyjemność niemała, ale nie rekompensująca długiego na nią wyczekiwania. Piszę "miłych", bo cały czas miało się świadomość, że to dzięki nim nosi się w kieszeni wielce szanowany przez policję Ausweiss – zaświadczenie ważnej dla Niemców pracy. Prawie nikt nie był w stanie czytać w czasie takich sesji – ale nie Skrowaczewski, który często karmił wszy obok mnie. Raz rozwinął jakiś papier przed sobą, a kiedy mu zajrzałem przez ramię pytając co to, spojrzał na mnie z odcieniem wyższości (słusznej) i odparł krótko: partytura. Karmiciele, zwłaszcza tacy jak ja, wykonujący rozmaite czynności usługowe w ramach Baudienstu, byli instytutowym plebsem; elitę tworzyli strzykacze i preparatorzy, którzy pod lupą poddawali weszki manipulacjom wieńczonym wyprodukowaniem szczepionki. Takim wysokim statusem cieszyli się (ale w innym punkcie miasta) Stefan i Wojtek Fulińscy (Ewa była karmicielką, tak jak ja). Notabene, starsi bracia Ewy też ulokowali się w jako tako bezpiecznych miejscach pracy: chemik Jędrek w olejarni, a architekt Jacek – w niemieckiej firmie budowlanej, z dającym się znieść szefem.

Kiedy epizod w instytucie przeciwtyfusowym dobiegł wreszcie końca, ciocia Mysia (znowu ona) zdołała ulokować mię w miejscu najdogodniejszym z wszystkich dotychczasowych: w uniwersyteckim laboratorium petrograficznym, u wuja Tokarskiego. Podlegaliśmy niemieckiej firmie Karpathen-Oel, nastawionej na eksploatację surowców w południowej Polsce, zwłaszcza ropy naftowej na podgórzu. Niemcy, jak to Niemcy, jeżeli nie organizowali eksterminacji polskich profesorów, to cenili ich kwalifikacje i gdy ich angażowali do jakichś przedsięwzięć, to potrafili uznać potrzebę badań o charakterze podstawowym, daleko wyprzedzających ewentualne efekty praktyczne. Taki był przypadek Juliana Tokarskiego: mógł swobodnie kontynuować swoje przedwojenne prace nad klasyfikacją skał fliszu karpackiego według własnej oryginalnej koncepcji, opartej na określaniu (w próbkach różnych osadów) proporcji zawartości t.zw. ciężkich minerałów. Nikt się wujowi do tego nie wtrącał; co jakiś czas składał sprawozdania po niemiecku, które ja wypisywałem na maszynie, pod jego dyktando słowo w słowo, niewiele rozumiejąc z istoty naukowego wywodu (wuj kazał mi jednak systematycznie uczyć się petrografii z podręcznika jego autorstwa). My, personel laboratorium, tworzyliśmy zgrany zespół, na czele z Andrzejem Obercem, geologiem po studiach, przygotowującym, z inspiracji wuja, materiały do spodziewanego doktoratu po wojnie (także z tematyki ciężkich minerałów). Musieliśmy się nauczyć rozpoznawania i liczenia tych minerałów w preparatach pod mikroskopem polaryzacyjnym – my, chłopaki bez studiów, to znaczy oprócz mnie dwaj koledzy: Tadzio Zięba i Mietek Dohnal. Ta posada, oprócz Ausweisu, zapewniała jakieś tam wypłaty i, co ważne, kartki na żywność (w tym cukier). Pewnego dnia do zespołu dołączyła Ewusia Fulińska – już nie podlotek, ale jeszcze nastolatka, która swoją nad wyraz atrakcyjną aparycją (i osobowością!) budziła uzasadnione (nie zawsze skrywane) zainteresowanie nas, dwudziestolatków. Ślęczeliśmy nie tylko nad mikroskopami, ale musieliśmy też uczyć się delikatnej pracy z chemicznymi odczynnikami i operowania szkłem laboratoryjnym pod digestorium. Osobliwością była t.zw. ciężka ciecz – jodek metylenu CH2J2 – przeszło 4 razy cięższy od wody. Unosiły się w nim pospolite minerały, czyli główna część sproszkowanej próbki skały: kwarc, skalenie, miki, a tonęły te właśnie rzadkie domieszki, które stanowiły przedmiot analiz mikroskopowych – ziarenka związków cyrkonu, tytanu, żelaza i in. Ciężkie minerały skupiały się na spodzie kolumny cieczy w zwężonym u dołu szklanym naczyńku konstrukcji japońskiej (już przed wojną umiały te żółtki coś wymyślić!) i były spuszczane, po krótkim otwarciu kranika, na sączek z bibuły, przemywane, suszone i umieszczane w kropli innej cieczy na szkiełku preparatu pod mikroskop. Obycie ze szkłem i manipulacją towarzyszącą analizie chemicznej dawało pewną korzyść uboczną: szybko nabraliśmy wprawy, pod kierunkiem Andrzeja Oberca, w destylacji i skraplaniu czystego alkoholu etylowego, który produkowaliśmy z części otrzymywanego na kartki cukru. Rozcieńczony i odpowiednio zaprawiony, zamieniał się w bardzo mocną wódkę o miłym aromacie, niekiedy Ajerkoniak, likier (z sokiem) dla dziewcząt itp. Piszę dla dziewcząt, bo oprócz Ewy uczestniczyły w naszych wieczorkach towarzyskich (zawsze po wyjściu profesora) także znajome kolegów.

"Załoga" laboratorium wujaTokarskiego (od lewej): Miecio Dohnal,Franek Nadachowski, Ewa Fulińska, Andrzej Oberc, Tadzio Ziemba

Nasza "paka" przenosiła się również (wraz z zaopatrzeniem w trunki) do mieszkań, na potańcówki. Wuj początkowo nie wiedział o tych nieoficjalnych imprezach, ale pewnego razu, późnym popołudniem, nieoczekiwanie zjawił się w drzwiach laboratorium i osłupiał; my też – z konfuzji. No, bo: tu poważny profesor, a tu mieszane towarzystwo między stołami i gablotami z okazami minerałów, ożywione głosy, młodzieżowa popijawa, co do której nikt nie prosił o pozwolenie... Talent dyplomatyczny Andrzeja rozładował kłopotliwą sytuację: nie było obrazy, wuj przyłączył się do zabawy i potwierdziło się, że lubi dobre trunki.

Jak większość uczonych polskich tamtego pokolenia, Tokarski był biegły w niemieckim, chyba znał też francuski, ale nie angielski; ta sytuacja dotyczyła zresztą całego szkolnictwa przed wojną. Mnie zastanowiło to we wczesnym okresie okupacji i zamieniło się w działanie: kupiłem na bazarze samouczek języka angielskiego i zacząłem się wgryzać z zapałem w jego treść, przy czym emocjonalnie stanowiło to odruch antyniemiecki, a także coś, co wyrażało nadzieję (a może tylko pomagało ją sobie wmówić), że przyszłość świata będzie kształtowana przez anglosasów – naszych aliantów. Wuj Tokarski też złapał się za ten język, m in. dlatego, że w bibliotece katedry zwróciła jego uwagę książka "Petrology". Powiedziałem mu o moim zaawansowaniu w nauce angielskiego i odtąd często zaczynał nasz wspólny ranek pytaniem: "How many lessons have you taken?". Trochę się wczytał w tę książkę i chyba uznał, że "logia", zgodnie z greckim źródłosłowem, kładzie większy nacisk na naukowe rozumowanie w rozpatrywaniu różnych typów skał, niż "grafia", w której przeważa sam ich opis. Kiedyś wuj wyznał, że teraz napisałby inaczej swoją petrografię

Raz urządziliśmy w laboratorium seans spirytystyczny. Talerzyk naprawdę przesuwał się po stoliku, mimo że palce uczestników dotykały go leciutko, nie popychając. W końcu zostaliśmy przy nim tylko we dwójkę z Ewą, ale dziw nie ustał; przeciwnie, talerzyk zaczął tańczyć po całej powierzchni blatu i zsuwał się na jego brzegi, wędrując wzdłuż nich w ustawieniu pionowym, i nie spadając. Do dziś tego nie rozumiemy, ale nie była to chyba zbiorowa halucynacja.

To, co trzeba było robić w laboratorium i to, co można nazwać życiem codziennym, przeplatało się z tym, co narzucała konspiracja – jakoś bez nadzwyczajnych napięć (przynajmniej takich nie zapamiętałem). Koledzy z załogi wuja Tokarskiego nie byli zaangażowani w AK (to wiedziałem, chociaż nigdy nie rozmawialiśmy na ten temat) i nie powstawały problemy z ich jakąś niezapowiedzianą nieobecnością. Życie codzienne biegło też bez wielkich wstrząsów u Fulińskich, chociaż ich willa zamieniła się w ważną konspiracyjną melinę (o tym, oczywiście, dowiedziałem się znacznie później). Mieściła się tam agencja wywiadu AK, kierowana przez M. Borodeja (o którym niżej), z sekretarką Kazią Rutkowską, przyjaciółką Ewy (potem też studentką chemii w Gliwicach). Ewa szkoliła się na sanitariuszkę, uczestniczyła w kompletach maturalnych, była też łączniczką Stefanii Stipalówny, komendantki-harcmistrza (przedtem dyrektorki liceum), działającej w strukturach dowodzenia Wojskowej Służby Kobiet. Ta funkcja omal nie skończyła się dla Ewy tragicznie. Kiedy niosła meldunek do pewnego mieszkania na Kolonii Profesorskiej, niespodziewanie usłyszała zza murka ostrzeżenie (przyciszonym głosem, chyba jakiejś starszej kobiety): "Panienko, proszę nie iść do pani Uszyńskiej, bo tam jest kocioł". Na szczęście Ewa posłuchała i zawróciła; dzięki temu nie dołączyła do grupy zagarniętej przez Gestapo. Można się domyślić, że to właśnie ją wysłała Stipalówna, w zastępstwie aresztowanej wcześniej kurierki, po papiery do ppłk "Dąba"; nie zdawała sobie sprawy z tego, że został on zatrzymany przez agentów w kotle u p. Uszyńskiej. Może trzeba tu wyjaśnić, że określenie "kocioł" oznaczało mieszkanie zajęte przez policję wychwytującą wszystkich, którzy spróbują odwiedzić sterroryzowanych domowników, nie wypuszczanych na zewnątrz. Relację z tej szeroko zakrojonej "wpadki" zamieścił w swojej książce J. Węgierski, na str. 30. Ewa wymieniona jest we wspomnieniach Stipalówny, na str.508 i 521, w wydanym w 1985 r. zbiorze "Harcerki 1939 -1945. Relacje – Pamiętniki".

Z willi Fulińskich wyruszył też, na wiosnę 1943 r., na udaną akcję uwolnienia więźniów ze szpitala przy ul. Zamarstynowskiej, wspomniany wyżej Mieczysław Borodej. Był to lotnik z Anglii, którego z podziemiem lwowskim skontaktował Wojtek, poprzez Ewę i panią Stipalównę; akcję tę opisuje J. Węgierski na str. 37. Niezwykłe losy Borodeja zasługiwałyby moim zdaniem na odrębny opis; wywieziony później do sowieckiego łagru, zdołał wrócić (bez jednego oka) do kraju. Miał rodzinę we Wrocławiu i nadal utrzymywał kontakt z Fulińskimi, zjawił się także u nas w Krakowie.

U mnie w domu życie codzienne również przeplatało się z działalnością w AK i, podobnie jak gdzie indziej, o tej drugiej nie mówiło się nic. Było to nie tylko przestrzeganie żelaznej zasady konspiracji – niechęć do zwierzeń z tym związanych wynikała chyba w pewnej mierze z atmosfery tamtego niezwykłego czasu i jakoś przeniosła się nawet na późniejsze dziesięciolecia, u wielu osób. Po wojnie nie wracaliśmy do tych przeżyć ani w rozmowach z ciocią Mysią, ani z Irką (o tym, że była szkolona na pielęgniarkę, dowiedziałem się z jakiegoś fragmentu rozmów z Ewą), ani z Jankiem Gottasem. Właśnie to, co robił Janek, pozostało dla mnie niewiadomą niemal na całe życie. Pamiętałem tylko, że po naszym wspólnym wycofaniu się z Heeresbaudienststelle został czymś w rodzaju portiera, czy recepcjonisty w hotelu dla niemieckich oficerów. Dopiero na początku lat 90-tych, już po przedwczesnej śmierci Janka (zmarł w Katowicach w wieku 62 lat), dotarła do mnie nieoczekiwanie informacja o jego zaangażowaniu w lwowskiej AK. Zadzwonił aż z Gdyni mój dawny kolega (jeszcze ze szkoły we Wrześni), K. Kozłowicz, z prośbą o fotografię Janka i jakieś jego dane osobiste; przygotowywał wydanie wspomnień o pracy konspiracyjnej we Lwowie. Wtedy przypomniałem sobie, że przez jakiś czas spotykaliśmy się na obiadach u pewnej znajomej (taka forma mini-restauracji prowadzonych dla zaufanych osób była dość rozpowszechniona w wojennym Lwowie). W relacji Kozłowicza, który pracował w wywiadzie AK, Janek spisywał potajemnie i dostarczał mu dane o personaliach i datach pobytu oficerów wyjeżdżających lub powracających ze wschodniego frontu; były to bardzo użyteczne dla wywiadu sygnały o ruchach niemieckich jednostek. Fotografię dostałem od zbliżającej się wtedy do stu lat cioci Jańci, która przeżyła swego syna o prawie cztery dekady. W życiu domowym Janek był miłośnikiem muzyki, tej wyższego lotu. Nawet w czasie wojny się nią delektował (na miarę ówczesnych możliwości); niekiedy nucił, z miną wyrażającą szczególne ukontentowanie, fragmenty uwertur operowych.

Mieszkanie przy ul. Zyblikiewicza zajmowała wtedy nasza rodzina dość rozbudowana liczebnie: troje Gottasów, troje Nadachowskich, babcia Ilaszewiczowa z niezamężną córką, ciocią Wisią i ciocia Mysia. Jednak nie czuliśmy się stłoczeni, i udawało się nierzadko organizować wieczorki taneczne, nie tylko dla mojej "paki", ale także dla innej, trochę młodszej grupy towarzyskiej. Należała do niej m. in. Krysia, siostra Janka, która z upływem wojennych lat przeobraziła się z dziecinnej Krynki w tańcującą nastolatkę. W ich "pace" znalazł się też, o dziwo, mój kolega, Staszek Czuruk, który po latach (po powrocie z syberyjskiego zesłania) opublikował wspomnienie z tych czasów, z wyrazistą fotografią, która ukazuje go właśnie z naszą Krysią. Żyliśmy pod okupacją biednie, jak wszyscy, ale głodu nie cierpieliśmy. To zasługa naszych matek – mojej i cioci Jańci – które potrafiły sobie zorganizować prowadzenie kiosków (rzecz nie do pomyślenia w ustroju sowieckim, ale w kapitalistycznej Rzeszy Niemieckiej – owszem); rezerwą "na czarną godzinę" były sprzedawane z wielkim umiarem carskie złote rubelki

Jak napisałem, nie uważaliśmy mieszkania za przepełnione, a jego położenie dość blisko uniwersytetu, prawie przy przystanku tramwajowym, było dogodne. Dla mnie jednak ściana i sufit w kącie pokoju, gdzie spałem, stały się źródłem wielkiej niedogodności: stamtąd "kapały" na mnie w nocy pluskwy. Próbowałem z nimi walczyć nawet przy użyciu kwasu solnego, ale nie odnosiłem wyraźnych sukcesów. Kiedy to piszę, uświadamiam sobie z niejakim zdumieniem, że dzisiejsze miasta są chyba wolne od tej plagi.

W maju 1944r., kiedy do Lwowa zbliżał się front, ciocia Jańcia postanowiła umknąć przed bolszewikami na zachód, zabierając ze sobą babcię Ilaszewiczową, ciocię Wisię i Krysię (Janek jednak został z nami – w AK był rozkaz nieopuszczania Lwowa). Przetrwały wojnę w Makowie, a ta ucieczka miała niebłahe uzasadnienie: dla władz sowieckich rodziny polskich sędziów i oficerów policji były naturalnym obiektem prześladowania, a dokonane niedługo po wybuchu wojny przerobienie metryk nie dawało pewnego zabezpieczenia. Na zachód ewakuował się też wuj Tokarski wraz z firmą Karpathen-Oel, zabierając ze sobą do Jasła Andrzeja Oberca; na mnie się trochę obraził, bo odmówiłem wyjazdu. Jeszcze na wiosnę 1944 r. przyszedł do laboratotium jakiś oficer SS; zdaje się, że profesor Tokarski zyskał u Niemców rangę wartościowego eksperta, bo badał kiedyś złoża rud manganu w górach Czywczyńskich – a tego surowca Trzecia Rzesza rozpaczliwie potrzebowała. Cały ten problem tracił sens wobec szybkiego przesuwania się frontu; wuj jednak nie opierał się tej ewakuacji pod nadzorem, bo chyba zmęczyły go psychicznie naloty na Lwów. Jasło niestety nie stało się azylem; zostało obrócone w ruinę w czasie dalszych działań wojennych. Do opisu lwowskich rozterek wuja Tokarskiego można dołączyć jeszcze następujący incydent: pewnego dnia zjawił się w laboratorium kolega Oberca ze studiów Feliks Mitura (kto to był, powiedział nam potem Andrzej) i oświadczył, że "AK ostrzega Pana Profesora przed współpracą z Niemcami". Dwa lata później przeczytałem ze zdumieniem w krakowskiej gazecie, że przewodniczącym rady narodowej miasta został towarzysz o tym właśnie nazwisku. Z AK to on chyba nie był!

Frontowe niepowodzenia wojsk niemieckich nie wpływały bezpośrednio na sposób traktowania ludności Lwowa – może poza tym, że władze okupacyjne coraz wyraźniej faworyzowały Ukraińców. Nigdy jednak nie posunęły się tak daleko, jak na przykład w Norwegii, gdzie powołano prohitlerowski rząd Quislinga – zdrajcy skazanego na śmierć i straconego po wojnie. Ten sam los spotkał też byłego premiera Lavala we Francji, a na bohaterze pierwszej wojny światowej, marszałku Petainie, nie wykonano wyroku tylko z uwagi na jego podeszły wiek. Polskiego Quislinga oczywiście nie było, ale rząd Generalnej Gubernii czynił pewne gesty pojednawcze; najpierw pozwolił na utworzenie Polskiego Komitetu Opiekuńczego a potem, w 1944 r., zaczęto wydawać w Krakowie czasopismo o profilu niby publicystycznym – "Przełom". W redakcji znaleźli się polscy literaci Burdecki i Skiwski; temu ostatniemu podobno Andrzejewski odtąd nie podawał ręki. Zapamiętałem tych dwóch, ale pewnie byli tam i inni inteligenci tak dalece pozbawieni prostej umiejętności przewidywania (a może tylko tak bardzo antybolszewiccy?). Jakiś cień padł również, zdaje się, na Ferdynanda Goetla.

1 komentarz: