piątek, 2 lipca 2010

Mama

O dzieciństwie i wczesnej młodości Zosi Ilaszewiczówny nie wiem właściwie nic – no, może poza jakimiś żarcikami z liceum żeńskiego. Chyba lubiła je powtarzać, bo niektóre jako dziecko zapamiętałem, na przykład serię dziwnych nazwisk koleżanek, ułożonych w dwuwiersz: Lew, Markoni, Maruszani, Tralka, Tranda, Tridundani (jeżeli naprawdę tak brzmiały, to zapewne nie były słowiańskie). I błaznowanie na lekcjach francuskiego: „je ne sais pas, je ne veut pas, je ne mange pas KALAREPA. Coś tam gadało się również w oficjalnym języku monarchii – oprócz hymnu, pewne prawdy życiowe, jak :”morgen, morgen, nur nich heute, sagen immer faule Leute” – czyli krótko: oj, jutro, nie dziś (bo mi się nie chce). Jedyny w moim archiwum dokument Mamy z owych czasów, świadectwo zdania egzaminu po ukończeniu liceum żeńskiego S.S. Urszulanek, pochodzi z lipca 1916 r. Cóż z tego, że uznano ją jednogłośnie za „dojrzałą do studyów uniwersyteckich”, kiedy Galicya, w niej zaś właśnie Stanisławów, tkwiła w ogniu światowej wojny, w obszarze dramatycznie przesuwającego się frontu austriacko-rosyjskiego. O studiach nie było mowy, później zresztą też nie. Po upływie ponad dwu stuleci rodzina Ilaszewiczów znów znalazła się (na krótko) pod władzą cara. Stało się tak już na początku wojny, potem ofensywa państw centralnych w 1915 r. wyparła armie rosyjskie m.in. poza Stanisławów; ponowny napór tych armii kierowany przez gen. Brusiłowa w 1916 r. przesunął front w pobliże rogatek, ale chyba nie sięgnął samego miasta. Wypatrzyłem to z atlasu historycznego, ale bardziej wiarygodnym dowodem niezajęcia przez Rosjan w tym roku Stanisławowa może być owe nieocenione świadectwo dojrzałości wydane decyzją „komisyi egzam.”, za zezwoleniem c.k. Rady Szkolnej krajowej. Przecież pod władzą cara, w zamieszaniu wojennym, biedna Zosia pewnie by została bez matury. Tak więc ostatni epizod rosyjskiej okupacji Stanisławowa w tej wojnie przypisuję lokalnej operacji frontowej. Było to natarcie wojsk już nie cara, ale Rządu Tymczasowego w Petersburgu, w kierunku na Lwów, z bocznym uderzeniem m.in. na Kałusz; po drodze ogarnęło ono znowu Stanisławów - w lipcu 1917 r. Relacja Mamy z zajętego po raz kolejny miasta to skrawek żywej historii. W willi Ilaszewiczów zagościli na kwaterze oficerowie rosyjscy. W tym dramatycznym dla dziejów imperium interludium car już nie rządził, ale Lenin – jeszcze nie. Chyba właśnie wtedy oficerowie tracili pełną kontrolę nad agitowanym przez bolszewików i wyczerpanym wojną żołnierstwem. Jeden z nich (może to był przystojny Gruzin, bo o takich m.in. moja mama wspominała) wyznał w towarzyskiej rozmowie: „panna Zosja, ja by s nich pasy drał”. Gdyby czytelnik tego cytatu nie całkiem zrozumiał wyjaśniam, że chodziło o obdzieranie tych buntowników żywcem ze skóry – coś jak w Trylogii, z wieku 17-go. Darcie pasów z żołnierzy to zapewne niezbyt dworski temat konwersacji z panną, ale tak w ogóle – co za elegancja panowała jeszcze w czasie tej wojny w relacjach towarzyskich z ludnością bądź co bądź podbitą (choć „wyższego” stanu). Ćwierć wieku później nie organizowało się już „kwater” w szlacheckich domach, tylko zwykle od razu wyrzucało się ich właścicieli. Jednak wracając do napięć w słabnącej rosyjskiej armii: jak tu się dziwić, że niedługo potem gniewna Krasnaja Armija Trockiego, gromiąc oddziały „białych” oficerów, chętnie kładła trupem (wraz z rodzinami) arystokratów, właścicieli folwarków, burżujów i temu podobnych (kto tam się nawinął).

Zosia Ilaszewiczówna wyszła za Adama Nadachowskiego niedługo po zakończeniu wojny z bolszewikami; wcześniej, oczywiście, znali się ze Stanisławowa. Zamieszkali w Warszawie na Mokotowie, w kompleksie budynków Wyższej Szkoły Wojennej. W Warszawie urodziły się dzieci: Irka (ona właściwie w podmiejskiej Zielonce) w 1922 r. i Franek, półtora roku później. Dalsze życie Mamy w dwudziestoleciu odrodzonej Polski naznaczone było zmianami miejsca pobytu, typowymi dla życia rodzin wojskowych: po Warszawie, w 1932 r. wielkopolska Września, a w 1936 r. poleski Kobryń – a więc przeprowadzka na drugi kraniec państwa. Przy tym oczywiście pewne napięcie adaptacji (mama chyba trochę płakała, jak usłyszała o przeniesieniu do Kobrynia - taka zakuta prowincja!). Ale tam czekał ją status pierwszej damy pułku – żony dowódcy; był on jednak nieco zmącony tym, że w garnizonie kobryńskim mieściło się też dowództwo dywizji, a więc rezydowała tam też pani generałowa Przedrzymirska; na szczęście, obie damy się przyjaźniły.

Pierwsze mieszkanie rodziny - w Warszawie, na wielkim, ogrodzonym terenie Szkoły Wojennejnie było chyba szczytem marzeń młodej mężatki. Mieściło się na piętrze budowli, która miałapierwotnie inne przeznaczenie; dominowała w nim duża sala przystosowana do pełnienia kilkufunkcji naraz: sypialni, pokoju dziennego itp. Tam miałem łóżeczko zabezpieczone z boku siatką; wśród najwcześniejszych wrażeń malucha zapamiętałem to, jak cmoknęła mię wybierająca się z ojcem do teatru mama, jakoś inaczej ubrana i ślicznie pachnąca Przed moim zaśnięciem zawsze pochylało się nade mną któreś z rodziców i powtarzał się niezmienny rytuał, wynikający zapewne z wypróbowanych wcześniej sposobów Mamy na pchnięcie dziecka w objęcia Morfeusza. Pytałem: czy zamknąć oczka? I otrzymywałem w odpowiedzi wielokrotne potwierdzenie, że „zamknąć” i „spać”. Raz, kiedy byłem już starszy, obraziłem się przy kolacji na rodziców i oświadczyłem, że „idę sobie w świat”. Wybiegłem na klatkę schodową i pół piętra niżej, ale tam było słabe oświetlenie, co nadwątliło moją determinację. Mama za mną wyszła i łagodnie zapraszała z powrotem, a więc w końcu moja duma nie bardzo ucierpiała Po objęciu przez Ojca stanowiska zastępcy dowódcy pułku we Wrześni przenieśliśmy się do jednej z szeregu willi na skraju miasta, przeznaczonych dla oficerów; obowiązywała tu (a jakże!) kolejność zakwaterowania według starszeństwa: pułkownik Mazurkiewicz najbliżej centrum miasta i bramy koszar, dalej my, dalej major Ksieniewicz (którego córka Iza przyjaźniła się z Irką) itd. Sądzę, że Mama łatwo odżałowała warszawskie mieszkanie; to wrzesińskie było też wielopokojowe, z murowanym tarasem, w obszernym ogrodzie, na zapleczu którego mały kurnik mieścił stadko kur – prawdziwą uciechę dla nas, dzieci. W relacjach towarzyskich Mazurkiewicze, chociaż pierwsi w hierarchii, nie wypadali najlepiej; to i owo mogliśmy z Irką podsłuchać z rozmów rodziców. Pani Mazurkiewiczowa była zupełnie prostą (choć w moim odczuciu miłą) kobietą i nie bardzo umiała znaleźć się, tak jak moja Mama, na salonach – gdzie bywali m. in. hrabiowie Mycielscy! A sam dowódca pułku miał chyba zbyt żołnierskie maniery (w rozmowach domowych padało słowo „cham”); nie mógł wykazać się takimi zasługami bojowymi, jak mój ojciec i nie był oficerem dyplomowanym (tzn. po Wyższej Szkole Wojennej), a jednak awansował wyżej – no bo był z Pierwszej Brygady. Stąd pewne rozgoryczenie – bo w strukturach wojskowych starszeństwo to coś bardzo ważnego.

Zofia Nadachowska jako młoda mężatka

Na temat życia Mamy we Wrześni dopiszę jeszcze pewien dość groźny incydent. Na kolację zjedliśmy grzybki - smardze. Były bardzo smaczne, ale, jak dziś przypuszczam, zaplątał się do nich trujący tęgoskór. Rano poczułem się fatalnie. Irka oczywiście zaczęła urągać, że próbuję się wykręcić od pójścia do szkoły, ale za chwilę sama zaczęła się skarżyć i potem okazało się, że także rodzice są bardzo chorzy. Tego ranka poznaliśmy, co to pompowanie żołądka; najbardziej namęczyła się Mama, bo trzeba było zastosować dodatkowo silne środki wymiotne.

Cztery lata spędzone w Kobryniu to też wielopokojowe mieszkanie z dużym ogrodem, w zabudowaniach garnizonowych, kilka kilometrów od samego miasta. Mama miała więc do dyspozycji powóz z wojskowym woźnicą, który m. in. dowoził nas z Irką do gimnazjum (czułem się tym jakoś zawstydzony). W domu stale zajęci byli służąca i ordynans, a jeszcze Mama wytargowała od Ojca pomoc drugiego żołnierza (t. zw. luzaka) do uprawy ogrodu. Ojciec niechętnie patrzył na przekształcanie służby wojskowej w domową; Mama musiała zwracać się do ordynansa per „wy”, chociaż służącej mówiła na „ty”. Sami żołnierze wielce sobie taki sposób odbywania powinności wojskowej cenili; kiedy raz niejaki (dość mało rozgarnięty) Grzegorz stłukł coś cennego, to prawie płakał, że zostanie wyrzucony. A jednak nie usłyszał od Mamy ani słowa przygany.

W okresie kobryńskim spełniło się jedno z marzeń Mamy: wyjazd z Ojcem do Paryża; wróciła zachwycona. Wybierali się też nad morze do Bułgarii, ale tego nie udało się już zrealizować.

W garnizonie trwało specyficzne wojskowe życie towarzyskie w dość zamkniętym kręgu. Dla moich rodziców czymś odbiegającym od szablonu była znajomość, a raczej przyjaźń, ze znaną pisarką mieszkającą niedaleko – Marią Rodziewiczówną (dzisiejsza młodzież pewnie o niej nie słyszała).

Z wybuchem wojny cały ten świat Mamy zawalił się nieodwracalnie, ale potrafiła wtedy nie najgorzej wyczuć, jak ratować dzieci i siebie. Uciekliśmy z miejsca ewakuacji – zapadłej leśniczówki na Polesiu, - następnego dnia po wkroczeniu do Polski armii sowieckiej, dzięki temu, że Mama jeszcze zdołała umówić się chłopami, aby dowieźli nas do szosy (za polskie złote); stąd powróciliśmy do Kobrynia, i ulokowaliśmy się w mieście, z dala od koszar. Tu po paru tygodniach Mama uznała (zanim po nas przyszli), że trzeba zmykać. Dokąd? – oczywiście do Lwowa, do Cioci Jańci (a tu trzeba dodać że wśród „dzieci” w Kobryniu był, od wakacji, jej syn Janek). We Lwowie Mama zdołała (znowu na czas) przerobić metryki tak, że nie zostaliśmy, jak wiele innych rodzin, wywiezieni na Syberię. Później pracowała w pralni (jako prasowaczka), a po wkroczeniu Niemców nauczyła się też zarabiać prowadząc kiosk (i została kioskarką już na bardzo długo). Ale przede wszystkim potrafiła z należytym umiarem wydawać złote pieniążki (ruble carskie). Kupił je Ojciec przewidując wybuch wojny w ostatnim roku, kiedy to jeszcze było dozwolone. Wystarczyły Mamie akurat na przetrwanie tych najgorszych lat.

Nigdy nie skarżyła się przed swoimi dziećmi na wdowieństwo, na degradację pozycji społecznej, na biedne życie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz