piątek, 2 lipca 2010

Ojciec

Mój ojciec -Adam Tadeusz Nadachowski- miał krótkie życie – 45 lat; to niewiele więcej, niż połowa mojego. Walczył w pierwszej wojnie, na kilku frontach: zginął w drugiej, w dniu moich urodzin. O tym, jak dorastał w Stanisławowie wiem równie mało, jak o dzieciństwie i młodości Mamy. Ojca stracił wcześnie. Był najstarszy z czwórki dzieci Nadachowskich i pewnie miał jakieś obowiązki opiekuńcze wobec rodzeństwa; obie siostry, jak pamiętam, szanowały go i kochały także później, kiedy byli dorośli. Jako chłopak, wyróżniał się w grze w piłkę nożną; wiem to nie tylko ze źródeł rodzinnych; był też, jak się zdaje, wielostronnie uzdolnionym uczniem. Nad podziw lgnęły do niego psy (który to dar odziedziczyła po nim Irka). Jeszcze długo po wojnie pamiętano w rodzinie Nadachowskich Adasiowego czarnego jamnika – „Blekusia”.

Na rok przed pierwszą wojną światową zaczął, jak podano w jego biografii, studia prawnicze; mnie jednak wspominał niejeden raz, że chciał być lekarzem. Wojenne dzieje rozstrzygnęły, że stało się całkiem inaczej – wrósł w profesję wojskową. Przeszedł szkolenie jeszcze w c.k. armii austriackiej, potem była praktyka bojowa, ukończenie po wojnie studiów w Wyższej Szkole Wojennej i praca w niej u boku generała Kutrzeby (pamiętnego dowódcy armii w kampanii wrześniowej). Został więc oficerem „dyplomowanym”, co ważne dla prestiżu, bo w dokumentach, po wymienieniu stopnia wojskowego, figurował zawsze skrót „dypl.” (oj, te cztery literki mieli tylko nieliczni w korpusie oficerskim). Z czasów pracy w katedrze taktyki piechoty pochodził też zbiorek zabawnych rymowanek jakiegoś kolegi ze Szkoły Wojennej, a fragment o moim ojcu brzmiał tak: „Z trudem N.D. Hoover, szczery patriota, zdołał wszystkich nabrać na pożyczkę złota”. To wymaga oczywiście rozszyfrowania aluzji. A więc: Nadachower – tak go często wołali koledzy; w tym wierszyku Nada- zmieniło się na N.D., w nawiązaniu do jego trochę endeckich poglądów politycznych (które potwierdzam). A Hoover to prezydent USA, postać znana w okresie Wielkiego Kryzysu, z którym zapewne wiązała się w Polsce ówczesna „pożyczka złota”; Ojciec, jak się domyślam, przekonywał kolegów do wsparcia zagrożonej wartości krajowej waluty. „Szczerym patriotą” był bez wątpienia – poświadczam to nie tylko ja, ale również bardzo życzliwe dla niego strony wspomnień Jadwigi Skirmunttówny o Marii Rodziewiczównie (kopię tych stron mam w archiwum). Autor żarcików ze Szkoły Wojennej był dla Ojca w miarę łaskawy – co nie dotyczy wszystkich opisywanych tam osób. M. in. obśmiał dotkliwie nazwisko góralskie Haberek, wydłużając w nim beczenie „beee”, a jakiś Osika dostał zdanko: „…kiedy go ktoś zawoła, a chór wrzaśnie: kogo?!”.

Jako wykładowca w Wyższej Szkole Wojennej i oficer z doświadczeniem frontowym Ojciec istotnie był ekspertem w zakresie taktyki piechoty. W latach trzydziestych wydał obszerną broszurę p.t. „Dowódca drużyny strzeleckiej w polu”, która została zatwierdzona do użytku w całym wojsku. Smutno mi, że galopujący postęp technologii wojskowych odebrał jej aktualność na dzisiaj.

Załączony do mojego archiwum życiorys ojca z Polskiego Słownika Biograficznego relacjonuje tylko krótko jego wojenne losy; ja zapamiętałem pewne fragmenty tego, co wyrywkowo mówił o tym groźnym, ale i barwnym ciągu wydarzeń. Dostał się do niewoli rosyjskiej w 1915 r. w jednej z bitew na Podkarpaciu i trafił do obozu jenieckiego na Syberii. Sam przejazd przez Rosję dostarczał zaskakujących wrażeń dla mieszkańca skąpo żywionej w dobie wojny Europy Środkowej: na każdej syberyjskiej stacji chłopi podawali do okien pociągu pieczone kurczaki – za kopiejkę!. Ale to się rychło skończyło, bezpowrotnie. W obozie żyło się wśród bardzo licznych jeńców - Czechów i Ojciec poznał nienajgorzej ich język i żartobliwe piosenki (niektóre czasami podśpiewywał po latach). Wiadomo, że Pepiki z c.k. armii masowo poddawały się Rosjanom, i nie mnie ich za to krytykować. Zdołali zresztą w czasie rewolucji sformować na Syberii liczącą się siłę wojskową, zagarnąć multum carskiego złota i dotrzeć z nim przez Japonię do ojczyzny; jak wiadomo, niepodległa Czechosłowacja miała od chwili powstania solidną bazę finansową.

W chaosie rosyjskiej wojny domowej w 1918 r Ojciec przedostał się (jak mówił, w ostatnim możliwym momencie) do wosk alianckich rozmieszczonych wokół okupowanego przez Anglików Murmańska. Tu znów walki z napierającymi bolszewikami i odwrót przez Anglię do Francji. Z tego epizodu pozostało mu znane powiedzenie, które lubił powtarzać: „keep smiling”. W końcowym okresie wojny we Francji chyba się zasłużył, bo został odznaczony Croix de Guerre i Legią Honorową; wtedy też wydoskonalił język, co zapewne przyczyniło się do tego, że potem, już jako oficer sztabowy, był kierowany na staż i do różnych form wymiany doświadczeń z armią francuską (która zresztą w późnych latach trzydziestych nie była, niestety, najlepszym wzorem do naśladowania – okazał to rok czterdziesty).

Adam Nadachowski wrócił do kraju z „błękitną” (to kolor mundurów francuskich) armią Hallera jako dowódca batalionu instruktorskiego. To określenie obrazuje potrzeby w zakresie wiedzy wojskowej w polskich oddziałach walczących z bolszewikami, a także rozpaczliwy brak oficerów. Skierowany natychmiast na front, Ojciec wkrótce dowodził 49-tym pułkiem, ale w randze kapitana. Odpieranie ataków Pierwszej Armii Konnej pod wodzą atamana – Budionnego było niezwykle ciężkim zadaniem w sytuacji, kiedy armia ta dokonała szerokiego wyłomu w polskim froncie na Podolu i Wołyniu. W jej atakach był szczególny element – przerażające wycie rozpędzonej konnicy kozackiej (o tym Ojciec mi wspomniał).

Oddziały ukraińskie prowizorycznego rządu atamana Petlury, formalnie sprzymierzone z Polską przeciw Armii Czerwonej, były w ocenie Ojca materiałem żołnierskim o niskim morale; trudno było na nich liczyć w ciężkich warunkach bojowych. Natomiast świetnie spisywali się wśród halerczyków liczni ochotnicy polscy z Ameryki; z relacji Ojca zapamiętałem taki incydent o jednym z tych żołnierzy, który po wydanym obiedzie z gorącej kuchni polowej zgłosił się do niego do raportu z prośbą – właśnie o obiad. Co, nie wydali wam obiadu? Panie kapitanie, melduje posłusnie, ze mom znajomego kuchaza, zezarłem tsy obiady, ale wsystko wyzygouem i tero jezdem guodny.

O walkach 49 pułku z kawalerią Budionnego Ojciec przygotował do druku książkę p.t. „Ostrów – Dubno – Brody”. Niestety, w pośpiechu ewakuacji we wrześniu 1939, kiedy Niemcy zbliżali się do Kobrynia, nie znalazła się ona wśród zabranych przez nas papierów. Przepadła, bo nigdy już nie wróciliśmy do mieszkania. Dziś bardzo żałuję, że nie przeczytałem nawet jej fragmentu.

Płk. AdamTadeusz Nadachowski

Rodzina Nadachowskich

Ojciec był jednym z tych oficerów wojny z bolszewikami, którzy najwcześniej otrzymali order Virtuti Militari, przyznawany tylko za „męstwo w obliczu wroga”, nie za inne zasługi, jak na przykład order Odrodzenia Polski. Wśród odznaczeń wieszanych po lewej stronie munduru na uroczystościach, był też Krzyż Walecznych nadany trzykrotnie (to było zaznaczone na wstążce) oraz 3 gwiazdki poświadczające, że był trzykrotnie ranny. Jako dziecko wypytywałem o te rany. Dwie były błahe, w palec i niegroźnie w nogę, ale trzecia mogła być śmiertelna: kula trafiła w pierś i przeszła na wylot o centymetr nad sercem. Ojciec odczuł to jak coś w rodzaju uderzenia kamieniem w plecy; właśnie na plecach miał po tym wyraźne wgłębienie. Ta rana wyeliminowała go z udziału w walkach w sierpniu 1920 r – właśnie wtedy, kiedy ruszyła zwycięska kontrofensywa polska znad Wieprza. Myślę, że nie było mu dane cieszyć się z tej odmiany sytuacji frontowej, bo leżał w szpitalu w bardzo ciężkim stanie.

Fakt bycia Halerczykiem (a nie legionistą z Pierwszej Brygady), a zwłaszcza udział w walkach w maju 1926 r po stronie rządowej, zaważyły negatywnie na karierze wojskowej Ojca. Awanse bardzo się opóźniały. W domu słyszeliśmy czasem z Irką jakieś, wymieniane między rodzicami, uwagi o „klice legionowej” w armii, sejmie i rządzie. Jednakże Ojciec nie krytykował polityki samego Marszałka i, jak rozumiałem, sądził, że, z punktu widzenia dobra kraju, majowej zmiany struktury rządzenia i tak nie dało się uniknąć. Ale niepotrzebnie tak wielu zginęło. Zahamowania w karierze to rzecz dotkliwa dla wojskowego, zwłaszcza tak oddanego służbie. Ojciec to niewątpliwie odczuwał; sądzę, że w innym układzie personalnym dorobiłby się epoletów generalskich. Od awansów była też uzależniona możliwość otrzymania dowództwa pułku, do czego czuł się powołany – zarówno poprzez wykształcenie, jak i praktykę polową. Otrzymał to dowództwo na cztery lata przed wybuchem wojny – na peryferiach państwa, w trzydziestej dywizji (poleskiej).

Przygotowaniu pułku do działań frontowych poświęcał bardzo wiele energii, tak samo zresztą, jak organizacji życia na terenie koszarowego miasteczka. Udawało mu się to bardzo dobrze. Właśnie z tych peryferiów wyruszyła ostatnia samodzielna grupa bojowa naszej armii , kończąc wrześniową kampanię wojenną na ziemiach polskich już w październiku, w bitwie pod Kockiem. Uczestniczyła w niej znaczna część kobryńskiego garnizonu, z zastępcą Ojca ppłk. Sewerynem. Dowódca grupy, gen. Franciszek Kleeberg (któremu jako chłopak zostałem przy jakiejś okazji przedstawiony, a więc go „znałem”), zapisał się w historii w dużej mierze tym właśnie pochodem bojowym.

Pocieszam się, że ostatnie lata życia Ojca były barwne – miał możliwość uprawiania swoich rozlicznych zainteresowań. W wydanych drukiem wspomnieniach p. Skirmunttówny, a także w znanych mi gestach i wypowiedziach Rodziewiczówny, odbijała się niezachwiana aprobata obu tych patriotycznych dam dla osobowości pułkownika Nadachowskiego. Ten biały koń w VIII rozdziale „Wspomnień” to służbowy wierzchowiec Ojca Wir (ulubiony!), po trosze obiekt zainteresowania całej naszej rodziny (tak naprawdę, to był dosyć narowisty rumak, ale prezentował się w istocie efektownie). W garnizonie powstało też „Koło Jazdy Konnej Pań”; Irka korzystała z ćwiczeń w siodle z entuzjazmem i chyba talentem; coś z tego ujawniło się w następnym pokoleniu u Dosi, chociaż ja, jej ojciec, jeszcze we Wrześni okazałem się niezbyt sprawnym jeźdźcem.

Jeśli chodzi o jazdę, to Ojciec szedł z postępem czasu: na rok przed wojną kupił Polskiego Fiata i nauczył się prowadzić samochód. I jeszcze coś całkiem niekonwencjonalnego: wynalazek, formalnie zgłoszony w Urzędzie Patentowym. Czytelnik nie uwierzy, ale poświadczam to z całą powagą: Ojciec wymyślił, jeszcze w latach trzydziestych, płetwy na stopy ułatwiające ludziom pływanie. Oglądałem dokładnie egzemplarz modelowy; płetwa była zbudowana z ułożonych promieniście kilku zespołów drewnianych listewek sprzężonych małymi zawiasami, rozchodzących się od podeszwy gumowego buta. Potęgowały efekt odpychania się od wody, a przy powrotnym ruchu nóg uginały się do tyłu dzięki zawiasom, zmniejszając jej opór. Koncepcja, kształt i wymiary były podobne, jak we współczesnych płetwach; niestety, te współczesne, całe gumowe, są znacznie sprawniejsze.

Mimo że uprawianie piłki nożnej było dla Ojca już tylko wspomnieniem, mógł trochę kibicować mnie; kupił mi buty futbolowe i byłem jedynym chłopakiem w garnizonie, który w nich występował na koszarowym boisku (ale raczej bez oszałamiających sukcesów). Ojciec raz wpadł przyjrzeć się treningowi i, pchnięty nieprzepartą pokusą, spróbował strzału na bramkę; niestety, trochę ponad poprzeczką, co zresztą wcale go nie zmartwiło.

Kochał góry i, co oczywiste, znał doskonale Czarnohorę i Gorgany; właśnie tam prowadził przez pewien czas kursy marszów przez góry dla młodych oficerów z całej Polski.

Jeszcze jedną z jego pasji było kolekcjonowanie broni. Na tle ściennego dywanu w jego gabinecie w mieszkaniu kobryńskim wisiały, obok własnej szabli, zabytki: szlachecka karabela, miecz samurajski (zbyt ostry, aby wolno było nam brać go do ręki bez nadzoru) i turecki t. zw. jatagan, który budził moje zdumienie: miał ostrze po wklęsłej stronie łukowatej klingi. Był tam jeszcze afrykański sztylet; ojciec zabraniał wyjmowania go ze skórzanej pochwy, ponieważ na serio dopuszczał możliwość, że ostry koniec jest zatruty. Całą tę kolekcję niewątpliwie zagarnęły po wkroczeniu na Polesie jakieś sowieckie komandiry, a mnie pozostała tylko mściwa nadzieja, że może któryś z nich dziabnie się przypadkiem w palec końcem tego sztyletu. Ojciec miał też broń krótką (dwie sztuki zabraliśmy ze sobą podczas ewakuacji), a jeden z rewolwerów trzymał w szufladce nocnego stolika, na którym stało też radio; do tego radia przychodziliśmy nieraz z Irką. Tu też zawiodła Ojca zachowywana przez niego w innych przypadkach umiejętność przewidywania wybryków dzieci. W szufladce była paczka nabojów, ale to można uzasadnić. Natomiast do dziś nie wiem, dlaczego pewnego wieczoru w samym bębnie tkwiły dwa naboje. Znudzona radiem Irka zaczęła grzebać w szufladce, machać wyjętym z niej rewolwerem (także kierując lufę do własnej głowy) i w końcu nacisnęła spust. Rozległ się tylko trzask sprężyny, bo ten otwór bębna był akurat pusty; jednak za kolejnym machnięciem nastąpił huk i ukazała się dziura między szybą i framugą okna (Bogu dzięki, nie w żadnej z dwu głupich głów). Ojciec wpadł do pokoju, a kiedy zrozumiał, co zaszło (i że nie stało się to najgorsze), wybiegł do przeciwległego budynku, w którym mieściło się dowództwo dywizji. Tam utkwiła kula; na szczęście, późnym wieczorem nikt w tym pomieszczeniu nie siedział.

W gabinecie oprócz broni był jeszcze jeden obiekt zainteresowań Ojca - dzieła słynnego wydawnictwa naukowego Trzaska, Evert, Michalski: „Wielka Historia Powszechna”, „Wielka Geografia Powszechna” oraz: „Człowiek, Jego Rasy i Życie”. Ja też je podczytywałem i później dość silnie odczuwałem ich utratę. Pod koniec wojny kupiłem niektóre z tych tomów na bazarze we Lwowie; mam je do dziś.

Zaognienie polityczne w stosunkach z Niemcami na wiosnę 1939 r pociągnęło za sobą nieoficjalną częściową mobilizację w Polsce i przerzucenie znacznych sił w pobliże granic do budowy linii obronnych. Ojciec przeniesiony został wraz z przeważającą częścią pułku w okolice Wielunia. Odtąd nie widziałem go już przez kilka miesięcy; w sierpniu zdołał wyrwać się na krótko do nas, w góry. Tam, na dalekim południowo-wschodnim krańcu państwa, rozmawiałem z nim dłużej po raz ostatni; zabrał mię na daleką wycieczkę na szczyt Kukul. Dobrze wytrzymałem powrót dzikim grzbietem górskim, w strugach deszczu; był ze mnie zadowolony, powiedział mi to przed swoim odjazdem – naszym ostatecznym rozstaniem.

Przebieg walk obronnych pułku, w których Ojciec zginął, opisał w obszernej pracy kapitan Eugeniusz Śmiałowski; mamy ją w archiwum. Szlak bojowy armii „Łódź” przedstawił też, z pozycji najwyższego dowództwa, generał Juliusz Rómmel w swojej książce p.t. „Za honor i ojczyznę”. Wymienia tam wielokrotnie mojego Ojca, któremu zresztą przyznał ponownie order Virtuti Militari – tym razem IV klasy, przeznaczony dla oficerów sztabowych.

1 komentarz:

  1. Serdecznie witam,
    z zapartym tchem przeczytałem wspomnienia o Pana Ojcu - płk Adamie Nadachowskim i o pańskiej rodzinie. Tyle wiedzy i wszystko opowiedziane bardzo ciepło. Wszystko będę polecał swoim znajomym.
    Pozdrawiam - Zbyszek Adamas(Saluda) z Łodzi

    OdpowiedzUsuń