piątek, 2 lipca 2010

MIĘDZYWOJENNE DWUDZIESTOLECIE - wakacje i migawki

Podróż

Nigdy nie zostawaliśmy w mieście w czasie letnich wakacji (to, oczywiście, nie dotyczyło Ojca). Najczęściej wyjeżdżało się do rodzinnego domu w Tatarowie na Huculszczyźnie, ale także do Oficerskiego Domu Wypoczynkowego (czyli ODW) w Cetniewie nad morzem (niejeden raz). Bywaliśmy też w domu Cioci Jańci Gottasowej w Mostach Wielkich nieopodal Lwowa i raz w majątku ziemskim wuja Słowika (męża Cioci Zosi, młodszej siostry Ojca) na Wołyniu. Ostatnie lato przed wojną rodzina spędziła na Huculszczyźnie w ODW w Żabiu nad Czeremoszem. Do Tatarowa robiło się też wypady w czasie zimowej przerwy w nauce.

Piszę „wypady”, a były to przecież niekrótkie i pełne wrażeń podróże pociągiem. Dla mnie jako dziecka zawierały w sobie nie tylko przeżycia zmian krajobrazu, ale także elementy przygody, powiewu innego świata, zetknięcia się z jakimiś innymi ludźmi. Same wagony były miejscem osobliwym – nie tylko te sypialne (poznane w czasie wyjazdów nad morze), ale i te zwykłe, dzielone na trzy klasy. My jechaliśmy klasą drugą, „miękką”, a nie trzecią – „twardą” i zatłoczoną. Ojciec, jako oficer, miał obowiązek lokować się w klasie pierwszej – z czerwonym pluszem, bardzo drogiej. Często wędrowałem zwolna wzdłuż wagonu i co roku na nowo przyciągały moją uwagę napisy pod oknami w czterech językach, w takiej kolejności: Nie wychylać się; Ne pas se pencher en dehors; Nicht hinauslehnen; E pericoloso sporgersi (czy jakoś tak). Te różne egzotyczne słowa intrygowały mię i, rozumiejąc co mówią, trochę się nimi delektowałem, zwłaszcza tym włoskim –si na końcu; nie odgadywałem, że jest to zwykłe „się” przylepione do bezokolicznika. A gdzie język angielski, dziś królujący bezapelacyjnie?. Niemal nie istniał dla rzesz Polaków w dwudziestoleciu; ważniejszy był francuski, potem niemiecki, i nawet włoski! Raz jednak w przedziale Ojca (do którego wagonu przelazłem wędrując korytarzami wzdłuż okien) natknąłem się na dwóch angielskich dżentelmenów i przez czas jakiś łowiłem dźwięki ich dialogu, a w nim dwa dość często powtarzające się słowa: „pipł” i „mocz”. Ale śmieszny język!

Do Tatarowa dojeżdżało się ze Stanisławowa przez Jaremcze linią kolejową do znanego letniska Worochta, mijając malownicze górskie krajobrazy i osobliwe miejsca, takie jak Kamień Dobosza. Tatarów jest stacją między Mikuliczynem i Worochtą i te trzy miejscowości (a właściwie wszystkie począwszy od Nadwórnej), pełne były w sezonie letników żydowskiego pochodzenia. Ich dosyć wrzaskliwy temperament, w powiązaniu z opinią ludzi nadmiernie interesownych, nie jednał im sympatii ani miejscowej ludności huculskiej (choć niewątpliwie dawali co nieco zarobić), ani przyjezdnych Polaków, ale czasem można było się z nich pośmiać. Nas dzieci szczególnie bawił osobliwy obyczaj, który królował na wszystkich wymienionych przeze mnie stacjach (a właściwie na całym wschodnim Podkarpaciu); o jego genezie dowiedzieliśmy się później od starszych. Oto na powitanie każdego nadjeżdżającego pociągu wiozącego, jak zwykle, raczej niepolskich letników, oczekujący na stacji tłum ziomków wznosił solidarnie gromki, chóralny okrzyk: Hules! Hules! Wzięło się to podobno stąd, że kiedyś zgubiła się na którejś stacji małżonka dżentelmena o tymże nazwisku i tak go właśnie wołała biegnąc wzdłuż pociągu. Tłumek na peronie zaczął jej pomagać i potem jakimś sposobem przekształcił się ten zbiorowy okrzyk w rodzaj wesołego powitania przyjeżdżających letników – corocznego wakacyjnego obyczaju (ale tylko pasażerów narodowości Hulesa – Polacy się na to nieco krzywili). Odbiegając od wspomnień z podróży warto przywołać to, co było jednym z elementów kolorytu tych nieistniejących już czasów: powszechną w naszym narodzie świadomość odrębności żydowskiej diaspory – jej cech dziwacznych, często odstręczających, a przede wszystkim śmiesznych w sposobie mówienia. Spośród tysięcznych anegdot jedną można skojarzyć z kolejowym „Nie wychylać się”; napis w wersji żydowskiej miałby brzmieć: „Wiglądaj, wiglądaj, będziesz ładnie wiglądał”. I dalej: zamiast „Nie pluć” – „To tu sze pluje?!!”, i jeszcze pierwsze słowa znanej pieśni (patriotycznej, a jakże): „Patrz Kopciuszek na nas z nieba…”. Wielu z naszego pokolenia śmieszy to do dziś, ale też nie najmilej nakłada się na uznanie dla wielkich mistrzów polszczyzny, takich jak Leśmian, Tuwim, Słonimski.

Pamiętam, że do Mostów Wielkich dojeżdżaliśmy ze Lwowa nie pociągiem, ale samochodem służbowym Wuja Julka. Za kierownicą siadał on sam, i to niejeden raz – bardzo to lubił. Ale panie trochę się bały, bo (nie jestem pewien, czy dobrze usłyszałem) jechał za szybko: 60 kilometrów na godzinę!

Znacznie wolniej, i inaczej, przebiegał ostatni odcinek wyprawy na wakacje do Gruziatyna, pokaźnego majątku ziemskiego wuja Bolka Słowika, męża Cioci Zosi, młodszej siostry mojego Ojca. Z pociągu do Równego na Wołyniu wysiedliśmy na małej stacji Rożyszcze, a stamtąd jechaliśmy 40 kilometrów (teraz już nie jestem pewien, czy aż tyle) bardzo fajną, przysłaną po nas bryczką: oprócz Mamy, Irki i mnie, woźnica musiał w niej wygodnie ulokować (na kilka godzin jazdy) klatkę z naszym kanarkiem Kubusiem, zabranym z domu w Kobryniu.

1 komentarz: