sobota, 3 lipca 2010



EPIZODY WOJENNE I

Pierwsze tygodnie i szok wojennej katastrofy

Czy wybuch wojny nas zaskoczył? Nie całkowicie. Ojciec już dawniej przewidywał, że do tego dojdzie po zdobyciu władzy przez Hitlera. W ostatnich miesiącach ogólnie narastało napięcie polityczne, w obiegu znalazło się hasło „silni, zwarci, gotowi”, a nasz powrót z wakacji na Huculszczyźnie, w ostatnich dniach września, odbywał się w pociągu zatłoczonym żołnierzami – mobilizacja!. Podobne było przeżycie rodziny Fulińskich.

W Kobryniu mieszkaliśmy w miasteczku wojskowym, oddalonym od samego miasta o 4 kilometry; nie dotknęło nas pierwsze bombardowanie Kobrynia, które zresztą, jak sądzę, było tylko gestem zastraszenia głębokiego zaplecza polskiego frontu; na tym froncie, nasz 83 pułk strzelców poleskich, wytrzymał początkowe natarcie Niemców na swój odcinek linii obronnej armii Łódź w rejonie Wielunia. Już jednak w pierwszych dniach kiełkowało w naszych myślach przeczucie nadchodzącej katastrofy, mimo krzepiących audycji warszawskiego radia, a także krótkiego wybuchu entuzjazmu, po wypowiedzeniu 3-go września wojny Niemcom przez Anglię i Francję: teraz ruszy z zachodu miażdżąca ofensywa! Ofensywa owszem była, ale dopiero w maju przyszłego roku, i w odwrotnym kierunku: to armie Hitlera zmiażdżyły obronę aliantów na kontynencie. Pewnego dnia przywieziono z powrotem do koszar nasz prywatny samochód (Polski Fiat), który ojciec zabrał przedtem ze sobą do Wielunia. Przeżyliśmy krótki wstrząs: tylne siedzenie było pokryte kałużą zakrzepłej krwi; później ktoś nam wyjaśnił, że tym samochodem przewożono rannych, ale nie ojca. Piątego, czy szóstego dnia wojny natrafiłem w radiu na głos spikera niemieckiego: "...haben die deutschen Truppen die Stadt Kielce (i literował: K i e l c e) erobert." To był prawdziwy szok: jak to, już się wdarli tak daleko w głąb Polski? Podniecenie i niepokój przeplatany z nadzieją, nie przekreślały tej dziwnej sytuacji, że właściwie trwały niespodziewanie przedłużone wakacje, przy wspaniałej pogodzie; naturalnym biegiem rzeczy, w koszarach zbierały się grupy młodzieży. Nas była trójka, Irka, ja i Janek Gottas, który razem z nami przyjechał do Kobrynia z Żabiego, w ostatnich dniach sierpnia. Jeden z trochę starszych kolegów podśmiewał się (ale dość życzliwie) z naszej rzadko rozłączającej się pary: Janka (bardzo niskiego) i mnie (wysokiego), przylepiając nam łączne przezwisko: Knut (to Janek) i Hamsun. Krążyło też określenie Pat i Patachon – to byli znani francuscy komicy filmowi o podobnym kontraście postury, jak my dwaj (dziś na pewno trudno znaleźć kogoś, kto by o nich słyszał).

Wojna wygnała nas z domu nagle; czołowe oddziały niemieckie zbliżały się już do Kobrynia. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że ojciec zginął (notabene, stało się to w dniu moich urodzin, 9-go września). Ewakuację rodzin wojskowych zarządzono chyba 11-go lub 12-go września, tuż przed nocą. Mama musiała decydować szybko, co możemy ze sobą zabrać. Ja wetknąłem do plecaka z ubraniem pistolet belgijski Fabrique National (bo na kolbie widniały moje inicjały – FN) z pełnym magazynkiem i rewolwer z pełnym bębnem; oczywiście nie miało to większego sensu. Cała nasza grupa wyruszyła nocą na wozach na wschód, w kierunku na Pińsk; my z Jankiem jechaliśmy na rowerach, często trzymając się wozu, aby było lżej. W czasie drogi, już o świcie, wojna przypomniała o sobie: pojawiły się samoloty i kazano nam natychmiast rozproszyć się po rowach i polach wokół szosy. Jeden samolot leciał nisko i zanim znalazł się nad nami, zdążyłem wyciągnąć i odbezpieczyć mój FN; przez moment wyobrażałem sobie, że zestrzelę tego Szwaba (miałem przecież dopiero 16 lat), ale jednak ochłonąłem z emocji. Na szczęście dla naszego konwoju, lotnik nie miał zamiaru bombardować szosy, ani siać po ludziach z karabinów maszynowych (co spotkało w tych dniach niejedną kolumnę uchodźców); przeleciał i zniknął za horyzontem.

Nasza grupa rodzinna została ulokowana w miejscu, które można określić jako leśne pustkowie. Była to leśniczówka w pobliżu wsi Drużyłowicze, kilkanaście kilometrów na północ od pińskiej szosy. Tu wtrącę to, co później usłyszałem od Mamy: w jakichś raportach, które zabrała z biurka Ojca, właśnie wieś o tej nazwie była wymieniona jako przypuszczalne centrum komunistycznej "jaczejki" (= komórki) na Polesiu. Po paru dniach rzeczywistość potwierdziła tę ocenę - niestety. Na razie dominowało wrażenie, że znaleźliśmy się jak gdyby na dalszych, chociaż dosyć dziwnych, wakacjach. Dookoła piękny las, stogi siana, a pogoda wspaniała. Słońce poprawiało nastroje, ale pamiętaliśmy, że czyste niebo to idealne warunki dla niemieckiego lotnictwa, bombardującego prawie bezkarnie nasze miasta i nasze oddziały. Jedynym źródłem wiadomości o tym, co się dzieje, było słabo słyszalne radio Baranowicze, a najważniejszą pociechą fakt, że ciągle broni się polska placówka na Westerplatte. Na to, że warunki życia były skromne i wymagały ograniczeń i dyscypliny, niemal nie zwracaliśmy uwagi. Żona leśniczego starała się jakoś wszystkich nakarmić, z niezłym skutkiem. Na obiad dostawaliśmy zwykle kaszę jaglaną, najczęściej popryskaną jakąś konfiturą; chyba to nawet polubiłem – taki był nastrój owego czasu, który się właśnie zaczął (ani bułek, ani tak lubianej czekolady, nie widziałem przez następne 5-6 lat). Interesującym członkiem naszej młodzieżowej grupy był syn jednego z oficerów pułku, kolega Janka Gottasa z lwowskiego Korpusu Kadetów, Zbyszek Kabata. Mówił nam wiele o swojej pasji zostania marynarzem (którą po wojnie zrealizował), imponował wiedzą o żeglarstwie, zabawiał nas opowiastkami z życia w Korpusie i różnymi rymowanymi tekstami, których autorem był prawdopodobnie on sam. Notabene, po upływie dziesięcioleci, natrafił w literaturze biologicznej na nazwisko Anki, żony Adasia i odezwał się z Kanady, pytając o Nadachowskich. Mam jego dwie książki: Wiersze (nawiązujące m. in. do jego udziału w akcjach AK) i wspomnienia z życia na morzu.

Stłoczenie w leśniczówce spowodowało, że kilku mężczyzn (wśród nich ja, niby-mężczyzna) musiało wynosić się na noc do małej podłużnej szopy, wyścielonej słomą, otwartej z obu stron. Spało mi się tam nieźle; pod wezgłowie wsuwałem swoją FN-kę, dla której słoma nie stanowiła najlepszego miejsca przechowania (ale, o ile pamiętam, broń była naoliwiona w chwili ewakuacji). Za parę dni miał się okazać bezsens tego trzymania przy sobie pistoletu.

Kiedy zamilkła stacja radiowa w Baranowiczach, pani Kabatowa, która znała rosyjski, próbowała dowiedzieć się czegokolwiek o sytuacji wojennej, słuchając rozgłośni sowieckich. Pamiętam wieczór 17-go września, kiedy nagle zdjęła słuchawki z wyrazem przerażenia; dowiedzieliśmy się, że do Polski wkroczyła Armia Czerwona, aby chronić ludność ukraińską i białoruską (o obowiązującym pakcie o nieagresji nie było oczywiście mowy). Poszliśmy spać roztrzęsieni, nie mając pojęcia , co stanie się następnego dnia. Zaczęło się o świcie. U wejścia do szopy, z obu stron, stanęli miejscowi chłopi, z czerwonymi opaskami na rękawach, z wymierzonymi w nas karabinami. Dawać broń! Chwilę tylko wahałem się, przeważył strach; wyciągnąłem i oddałem im moją FN-kę – pewnie słusznie, bo w nadchodzących tygodniach trzymanie przy sobie broni mogłoby się dla nas skończyć bardzo źle. Bębenkowiec zakopała potem w pobliżu leśniczówki Irka z pomocą Zbyszka Kabaty; sądzę, że do dziś leży tam w ziemi, naoliwiony i dobrze owinięty. Tego dnia chłopi z Drużyłowicz przypuszczalnie jeszcze nie wiedzieli, czego w praktyce władza sowiecka zażąda, kiedy do nich dotrze, na co pozwoli, czego zakaże. Przyjmowali polskie pieniądze i dali wozy, które dowiozły nas i nasze bagaże do szosy. Dzięki szybkiej decyzji Mamy opuściliśmy niezagrożeni leśniczówkę i potem dotarliśmy do Kobrynia. Los leśniczego, który zapewne przez lata zabraniał kradzieży drzewa z lasu, okazał się tragiczny: podobno zabili go miejscowi chłopi.

W Kobryniu wynajęliśmy dość nędzne mieszkanie w mieście; o powrocie do miasteczka garnizonowego nie było oczywiście mowy. Na nowym miejscu odnalazła nas służąca i przyniosła niektóre spośród pozostawionych przez nas rzeczy – dwie pełne walizki. Wspominam o tym, bo nie bardzo jej ufaliśmy i ten przejaw lojalności mile Mamę zaskoczył. Ja natomiast dowiedziałem się, że był w naszym mieszkaniu w koszarach także jeden z moich kolegów (którego bardzo lubiłem), wyszperał i zabrał mój zbiór znaczków pocztowych – zresztą niewiele wart. Nowa władza nie była w stanie od razu przekształcić wszystkich instytucji, funkcjonujących w życiu codziennym - gimnazjum i liceum zaczęły działać bez zasadniczych zmian programowych; pojawiła się jednak ich zapowiedź - codzienne lekcje nowego przedmiotu: rosyjskiego. Nie były to początki nauki obcego języka, tylko przerabianie tekstów literackich, których ja oczywiście nie rozumiałem ani w ząb. Czułem się tym trochę upokorzony, bo miałem przedtem status permanentnego prymusa; z drugiej strony z pewną ulgą przyjąłem to, że nie było mowy o samorządzie uczniowskim (przed wakacjami nie umiałem się obronić przed wyborem mnie na przewodniczącego). Ten przedmiot – rosyjski - budził we mnie odruchowy opór i złość, a szczególnie omawianie bajki według tekstu Kryłowa: Świerszcz i mrówka. Najpierw, już w samym tytule irytowało odwrócenie rodzajów: ten pierwszy to "ona" = striekoza', a ta druga to "on" = murawiej'. Potem, jakiś dziwny bełkot – niby ciąg podobnych dźwięków i słów, ale kompletnie niezrozumiałych. Na przykład: "na żełudok piet' gałodnyj". Dlaczego ten jakiś "pieć" ma być głodny (to słowo akurat zrozumiałem) w związku z jakimś "żełudokiem"? I jeszcze coś ma przyjść w jakiś "um"? Ale miałem w tej szkole kolegów-Białorusinów, którzy byli dla mnie i życzliwi, i cierpliwi; wytłumaczyli tumanowi, że "piet' to nie jakiś chłopak, tylko bezokolicznik czasownika śpiewać – no pomyśl, pokrewne z polskim "piać", przecież kogut pieje! I rusz rozumem, czy nie dostrzegasz podobieństwa tamtych rzeczowników do polskiego "żołądek" i "umysł"? Chyba to ci koledzy po raz pierwszy nastawili mnie na aktywne wyszukiwanie podobieństwa słowiańskich słów i znaczeń i później nauka rosyjskiego, już na serio, szła mi lepiej.

Pobyt w Kobryniu po sowieckiej inwazji przebiegał w nastroju rozciągniętego na tygodnie szoku wojennej katastrofy i poczucia ponurej tymczasowości. Ktoś przyniósł wiadomość o śmierci Ojca, ktoś inny, że go widziano, że się prawdopodobnie ukrywa. Na długo uwierzyliśmy w to drugie, zapewne broniąc się podświadomie przed depresją. Mama rozumiała, że jesteśmy zagrożeni jako rodzina pułkownika i że trzeba się wynosić z Kobrynia, chociaż w samym mieście było chyba trudno nas namierzyć, a służąca przypuszczalnie nie zamierzała nam szkodzić. Jedyne miejsce, do którego mogliśmy uciekać, był Lwów, dom cioci Jańci, która zresztą z niepokojem czekała na syna – nie wiedziała przecież, co się z nami wszystkimi dzieje. Czas był straszny, przykładem tego może być tragedia rodziny Kuczyńskich – ciotki młodych Fulińskich i jej męża. Właśnie na Polesiu zamordowali ich chłopi (którym podobno ciocia Ola świadczyła wiele dobrego); warto tu dodać, że w związku z tą zbrodnią Ewa otrzymała status "pokrzywdzonego", przyznany niedawno przez Instytut Pamięci Narodowej.

Dotarliśmy do Lwowa pociągiem przez Pińsk i Łuniniec wraz z naszym, dość skromnym, "dobytkiem" osobistym; to był wielki wysiłek organizacyjny, pod wodzą Mamy. W tym dobytku znajdowała się m. in. maszyna do pisania Ojca, wtedy rzecz dość cenna, oraz to najważniejsze – złote monety (ruble carskie), które Ojciec kupił jako zabezpieczenie rodziny, przewidując wybuch wojny. Jak te pieniążki schować? – na pewno nie w kieszeniach lub torebkach! Rozwiązanie wymyśliłem ja. Wśród stosu naszych rzeczy było (nie wiadomo po co zabrane), podręczne lustro. Odgiąłem jego metalowe zaczepy, zdjąłem przylegającą do odwrotnej strony lustra drewnianą płytkę i na zaczernionej płaszczyźnie szkła ustawiłem cały prostokąt ze złotych krążków. Skarb przykryłem z powrotem płytką, przygiąłem zaczepy i tak złożyłem na nowo lustro, ciut cięższe.

We Lwowie poczuliśmy się bezpieczniej, ale w mieszkaniu Cioci przy ulicy Piłsudskiego zrobiło się dość ludno: troje Gottasów, troje Nadachowskich, babcia Ilaszewiczowa z ciocią Wisią i jeszcze ciocia Minia z Warszawy, która się tam na jakiś czas schroniła. Dziś wiem, że był to ciągle jeszcze komfort w porównaniu z warunkami w głębi ZSRR; w ich miastach często mieszkały dwie rodziny w jednym pokoju. Teraz trzeba było przetrwać szok przerażającej degradacji poziomu codziennego życia i poczucia polskiej klęski. Mamy i Wisia miały przede wszystkim na głowie problemy z dokumentami i znalezieniem zajęcia zapewniającego otrzymanie zaświadczenia pracy (no, bo mieliśmy teraz honor życia w krainie "trudiaszczychsia"). My, młodzież, musieliśmy podjąć na nowo naukę w szkole.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz