piątek, 2 lipca 2010

Ciocie

Cioć miałem kilka z dwu starszych pokoleń i odegrały one niemałą rolę w dziejach rodziny; wujków było mniej. Z czasu mojego dzieciństwa w Warszawie pamiętam dwie ciocie mojej Mamy. Ciocia Minia była tą, w której domu na polu Mokotowskim schroniliśmy się w momencie zamachu majowego. Znacznie później, w pierwszym roku wojny, znalazła się tak jak my we Lwowie, w dosyć w tym czasie zapełnionym uciekinierami (członkami rodziny) mieszkaniu Gottasów przy ulicy Piłsudskiego. Wspominam ten adres, bo niecałe dwa lata potem bliźniaczy blok mieszkalny obok runął od bomby na moich oczach, a nam wszystkim po wkroczeniu Niemców kazano się wynieść z ocalałego bloku. Naszej rodzinie, t. zn. Gottasom wraz z Nadachowskimi, przydzielono mieszkanie przy ulicy Zyblikiewicza, w którym pozostał tylko ślad po żydowskim właścicielu: blankiety recept z nadrukiem ukazującym jego pozycję zawodową: prymariusz dr Wolf. Wracając do Cioci Mini: była miłą, spokojną starszą panią i zniknęła z naszego życia w pierwszym roku ponurego sowieckiego władania Lwowem – nie pamiętam dokąd i w jakim trybie wydostała się „na stronę niemiecką”.

Inną ważną ciocią mojej Mamy w wojennym Lwowie była zajmująca wraz ze służącą dość obszerne mieszkanie wdowa – Ciocia Sznajdrowa. W lecie 1944 r., tuż przed ponownym zajęciem miasta przez wojska sowieckie, znalazłem się w dość ryzykownej sytuacji: straciłem zaświadczenie pracy (Ausweiss), bo Niemcy ewakuowali do Jasła laboratorium petrograficzne wuja Tokarskiego, które było moim miejscem zatrudnienia, chroniącym przed wywiezieniem na roboty w głąb Rzeszy (albo do obozu). Fałszywe zaświadczenie wystawione dla mnie przez t. zw. „komórkę legalizacyjną” Armii Krajowej, z pieczątką Ruestungskommando podrobioną przy użyciu obranego jajka na twardo (takie były wtedy sposoby) uznałem za niepewne i tym samym ryzykowne dla mnie i dla całego domu; trzeba było zaraz zmienić adres. Wtedy, na prośbę Mamy, Ciocia przyjęła mię do mieszkania nie zadając zbędnych pytań (a była staruszką i mogła czuć się zaniepokojona).

Znów cofam się do czasu mojego dzieciństwa. W przedwojennej Warszawie mieszkała niedaleko od nas, w willi na Żoliborzu przy ul. Śmiałej, kolejna krewna Mamy – Ciocia Jadwisia, żona prokuratora, bezdzietna. W ferworze przenosin naszej rodziny do Wrześni w 1931 r., właśnie ja zachorowałem na ciężką grypę – z wysoką gorączką. Wtedy Ciocia przyjęła mię do swego domu i w ciągu kilku tygodni choroby i rekonwalescencji korzystałem z ich serdecznej gościnności. Surowy wuj prokurator wieczorami grywał ze mną w karty w „madżonga”; tam też dostałem po raz pierwszy fascynującą zabawkę-nowość: jojo. Willa na Śmiałej przestała istnieć w czasie Powstania Warszawskiego.

Były dwie ciocie z rodziny Ilaszewiczów, młodsze siostry mojej Mamy: brunetka Jańcia i blondynka Wisia. Jańcia straciła męża jeszcze wcześniej niż moja Mama; dość niespodziewanie pojawił się u wujka Julka Gottasa wrzód w płucach i nie uratowali go nawet wiedeńscy lekarze (stało się to na kilka lat przed wybuchem wojny). Zmarły Wuj Julek był komendantem Szkoły Policyjnej w Mostach Wielkich niedaleko Lwowa (dla nas, dzieci, było to przede wszystkim miejsce pełnych wrażeń wakacji). Owdowiała Ciocia wyprowadziła się do Lwowa. Tam żyliśmy razem przez cztery wojenne lata, a jej syn Janek (przedtem towarzysz wielu naszych wspólnych wakacji i pierwszych tygodni wojny) został z nami, Nadachowskimi, we Lwowie także w ostatnim roku wojny, po wyjeździe Cioci z Babcią Ilaszewiczową, Ciocią Wisią i Krynką na Zachód w 1944 r. Ciocia Jańcia mieszkała potem w Bielsku i Krakowie – to już dzieje współczesne; dożyła stu lat i mamy zdjęcia z tej uroczystości Ciocia Wisia była, jak mawiano w rodzinie, najładniejsza z trzech panien Ilaszewiczówien; w czasie wojny, już czterdziestolatka, nadal cieszyła się efektowną aparycją. Jednak nie wyszła za mąż i mieszkała z Babcią; może nie chciała małżeństwa, a może nie ułożyły jej się relacje z kandydatami. W trudnych latach wspólnego życia w okupowanym Lwowie była dla nas miłą towarzyszką – czymś w rodzaju starszej koleżanki (której jednak my z Jankiem Gottasem nie mówiliśmy o naszych sprawach). Po wojnie mieszkała w Bielsku z Babcią Ilaszewiczową i rodziną Krzyżanowskich, pracowała jako pielęgniarka; nie żyła tak długo, jak Ciocia Jańcia.

Samotna przez prawie całe życie i bezdzietna była też starsza z dwu sióstr mojego ojca – Ciocia Mysia – Maria Mieszkowska. Uwielbiała zwierzaki już jako dziecko – krzywiła się na swoje imię i żądała, aby ją nazywać myszką albo sarenką. Stąd więc Mysia (nie Marysia) i tak już zostało. Wyrosła na zapaloną harcerkę i miłośniczkę gór; jej życie zawodowe to właściwie sekwencja funkcji kierowania różnymi karpackimi schroniskami lub pensjonatami. Była wdową i nigdy nie wspominała czasu swojego krótkiego małżeństwa; wydano ją wcześnie, za człowieka znacznie od niej starszego, chyba wysokiego urzędnika banku. W czasie okupacji zajmowała pokój w naszym mieszkaniu przy ul. Zyblikiewicza. Działała w konspiracyjnych strukturach harcerskich (od lat miała znajomości we Lwowie) i to dzięki jej kontaktom ja (obcy przyjezdny, za którego nie mógł poręczyć żaden miejscowy kolega) zacząłem służbę w lwowskiej Armii Krajowej; zostałem zaprzysiężony w pokoju Cioci Mysi. Przed wojną, kiedy prowadziła schronisko na polanie Maryszewskiej w Czarnohorze, nocował tam profesor Fuliński z rodziną; w przypadkowej rozmowie Ewa usłyszała tam o istnieniu chłopaka, który potem został jej mężem, bo właśnie niedługo przed Fulińskimi odwiedził schronisko bratanek Cioci – ja.


Maria Mieszkowska

Zofia Słowikowa

Po wojnie były schroniska nad Morskim Okiem i w Zakopanem, a także kilka wspólnych wycieczek ze mną w mniej znane zakątki Tatr, m. in. na grzbiet Miedzianego oraz z Małej Świstówki na Twardy Upłaz. Kiedy Ciocia doszła do wniosku, że traci siły, wybrała się jeszcze na dłuższy pobyt w Tatrach Słowackich (napisała do mnie w kartce, że było pięknie), a potem w Zakopanem odebrała sobie życie. W archiwum mam jej starą legitymację i trochę zdjęć.

Młodsza siostra Ojca, Ciocia Zosia, wyszła za mąż za kuzyna, inżyniera Bolesława Słowika, właściciela fabryki we Lwowie i wielkiego majątku ziemskiego na Wołyniu (w którym kiedyś spędziliśmy jedne z najbardziej pamiętnych wakacji). Wujek Bolek był rosłym (w oczach dziecka ogromnym) mężczyzną; chętnie zabawiał nas żartobliwymi piosenkami. Wojenny los ich rodziny był tragiczny. Wuj przepadł w sowieckim więzieniu (niewątpliwie zamordowany – przecież był burżujem, i, co nie do wybaczenia, jego fabryka prosperowała). Ciocia z dwiema córkami została wywieziona do Kazachstanu; w Semipałatyńsku utonęła w Irtyszu młodsza Haneczka, nasza ulubienica (podobno na oczach śmiejących się krasnoarmiejców). Starsza Krysia przetrwała straszne warunki na wygnaniu i obie wydostały się z Sowietów z armią Andersa. Wiele lat potem odwiedziłem Ciocię w Londynie przy okazji służbowego wyjazdu do Anglii – ale to już epizod ze współczesności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz