sobota, 3 lipca 2010




EPIZODY WOJENNE II

Wkroczenie Niemców

Atak Hitlera na sowieckiego sprzymierzeńca w pamiętnym dniu 22 czerwca 1941 był dla Stalina zaskoczeniem; jak dziś wiadomo, ten czwarty geniusz ludzkości (po Marksie, Engelsie i Leninie) nie dawał wiary ostrzeżeniom własnego wywiadu. Otwarcie największego frontu wojny nazywam powściągliwie „wkroczeniem”, ponieważ zajęcie Lwowa przez Niemców dokonało się bez jakiejkolwiek zorganizowanej obrony ze strony Czerwonej Armii. Był to odwrót w pośpiechu i nieładzie, którego dalszym ciągiem stało się potem zamknięcie wielkich mas sowieckiego wojska w „kotłach” na Ukrainie. Nieład wyrażał się m. in. chaotycznymi wysiłkami wycofywania na wschód pieszych kolumn właśnie w tym dniu wezwanych, jeszcze nie umundurowanych poborowych, z których podobno wielu padło ofiarą ostrzału. Strzelaninę w mieście słyszeliśmy od rana – w niektórych miejscach Ukraińcy atakowali z okien uchodzące oddziały sowieckie. Jeden z patroli otworzył ogień w stronę naszego bloku, ale nikomu nic się nie stało.

Także ja byłem wezwanym na ten dzień do „Wojenkomatu” (komisji poborowej) osiemnastolatkiem; miałem jednak, mimo obawy przed władzą sowiecką, przebłysk rozsądku: widząc bombardowanie i zamęt w mieście, nie zgłosiłem się do poboru. Przez to wywinąłem się chyba nieprzewidywalnym i groźnym zakrętom losu. Realnym wyzwoleniem okazał się ten sam dzień dla Jacka Fulińskiego, w innym punkcie Lwowa, w willi na Górce, która nosi takie imię jak on. Nagle odpadła męcząca całą rodzinę konieczność ukrywania go przed sowietami na strychu, za zaimprowizowaną ścianką. Niestety, już niedługo potem nastąpił dramat rodzinny: wczesną wiosną zmarł profesor Benedykt Fuliński.

Obserwowałem wydarzenia z okna naszego mieszkania na piętrze, w dużym oddaleniu od samej ulicy; w tymże czasie Ewa była w centrum i wraz z Wojtkiem i koleżanką omal nie stali się ofiarami zawalenia się pod bombą szklanego dachu pasażu Mikulasza – odłamki szkła tylko ich drasnęły. Lekko zranieni skierowali się do schronu przeciwlotniczego, do którego cisnęła się grupa zaskoczonych ludzi. Wśród przepychań usłyszeli coś charakterystycznego i zabawnego (mimo grozy sytuacji): „Żydzi mają pierwszeństwo!”. A niby dlaczego? – no, bo…(jakiś rodzaj odpowiedzi można sobie ułożyć czytając mój opis epizodu–mityngu w sowieckiej "Lwowskiej szkole"). A to „zabawne” przerodziło się dla Żydów w tragiczne już w następnych dniach.

Nad ranem tego pamiętnego dnia usłyszałem przez radio po rosyjsku dramatyczny komunikat o zdradzieckiej agresji „faszystowskiej” (takie jest w ideologii komunistycznej oficjalne określenie prawicowych totalitaryzmów, nie wiem dlaczego nie użyto słowa „hitlerowska”). Komunikat uzupełniono przedziwnym komentarzem quasi-historycznym, zapewne w intencji dodania ducha rosyjskim patriotom. Wyobrażam sobie, że zaskoczeni biegiem wypadków radiowi spece od propagandy próbowali nawiązać do jakiegoś historycznego zwycięstwa Rosjan nad Niemcami i – o zgrozo – nic nie znaleźli! Wyszperali więc (czytelnik nie uwierzy) – Grunwald! Jak to? A tak to, że w tej bitwie uczestniczyły trzy chorągwie ze Smoleńska – „tri smoleńskich połka’”. W wersji sowieckiej to one rozbiły armię krzyżacką, bo komunikat ani słówkiem nie wspomina o 50-ciu chorągwiach polskich, armii litewskiej (w której skład zresztą owe chorągwie wchodziły, bo ziemia smoleńska stanowiła wtedy część Wielkiego Księstwa Litewskiego), dowództwie Jagiełły i w ogóle koalicji polsko-litewskiej jako strony walczącej. Chyba ci radiowcy moskiewscy zgłupieli w nastroju popłochu pierwszego ranka wojny; mogli przecież, bardziej wiarygodnie, przypomnieć rzeczywiste zwycięstwo Aleksandra Newskiego nad niemieckim zakonem Kawalerów Mieczowych na jeziorze Pejpus w 1242 r.

Bombardowanie Lwowa przeraziło mię tylko za pierwszym razem, kiedy runął pobliski budynek. Byłem w wieku, który chyba ułatwia przystosowanie się. Po upływie dwóch – trzech lat, kiedy na Lwów znów spadały bomby (tym razem nie niemieckie, ale sowieckie), towarzyszący temu wibrujący dźwięk nie wytrącał z równowagi ani mnie, ani siedzących wraz ze mną w podziemiu naszej kamienicy Irki i Janka Gottasa. Popisywaliśmy się nawet żartobliwym tonem rozmowy, siedząc wśród starszych osób stłoczonych w tym prowizorycznym schronie. Nie było to stosowne, bo za chwilę obok nas jakiś mężczyzna padł na kolana i zaczął wołać do Matki Boskiej o ratunek; nie mógł znieść tego „wycia” spadających bomb. My, na szczęście, zdołaliśmy zachować w czasie tej sceny taktowne milczenie.

Po nędznej i pełnej zagrożeń dwuletniej egzystencji w sowieckiej rzeczywistości, dzień 22 czerwca otworzył cały ciąg innego rodzaju dramatów – już po ustaniu bombardowań i wymiany strzałów. Zaczęło się to nazajutrz, wstrząsającym odkryciem w opuszczonym przez sowiecką policję polityczną, NKWD, więzieniu przy ul. Łąckiego. Trzeba najpierw stwierdzić, że mimo bliskości granicy z obszarem okupacji niemieckiej i mimo zaskoczenia natarciem z zachodu, NKWD zdążyła wycofać się na czas ze Lwowa. Ale bez licznych aresztowanych oraz przetrzymywanych bez wyjaśnienia mieszkańców miasta – tych enkawudyści przed ucieczką, w pośpiechu, po prostu wymordowali. Niemcy nie przeszkadzali w ujawnieniu zbrodni; Lwów pogrążył się w szoku.

Równocześnie biegła dalsza ponura seria dramatycznych wydarzeń – zaczęła się masowa akcja antyżydowska. Nie było to tylko wyrzucanie z mieszkań i zamykanie w getcie, ale także polowanie na ludzi na ulicach. Widziałem z okna jak Niemiec na motocyklu, z wyciągniętym pistoletem, pędził przed sobą zdyszanego Żyda – sadystyczny pościg poprzedzający to, czego mogłem się tylko domyślać.

Pewnego dnia natknąłem się na ulicy na kolumnę prowadzonych do getta Żydów, w oznakowanych na żółto ubraniach, pod nadzorem kilku żołnierzy niemieckich oraz gorliwie poganiających swoich współtowarzyszy policjantów żydowskich uzbrojonych w pałki. Dostrzegłem w kolumnie Weingarta – kolegę z klasy, jednego z dwu Żydów, z którymi się jako tako zaprzyjaźniłem. Udało mi się przez chwilę iść obok niego – starałem się dodać mu otuchy. Kiedy musiałem odstąpić na bok, powiedział jeszcze: „chyba nie będzie tak źle”. Nie miał racji.

Z wypędzaniem Żydów do getta wiązało się pośrednio to, co przeżywała nasza rodzina. Mieszkanie cioci Jańci przy ulicy Piłsudskiego Niemcy zarekwirowali wraz z całym blokiem, a nas wysiedlono do lokalu „pożydowskiego”, przy ulicy Zyblikiewicza, tuż obok węzłowego dla tej dzielnicy placu Prusa. Poprzednim właścicielem była osoba chyba dość znacząca w strukturze społecznej miasta – prymariusz szpitala dr Wolf (dowiedziałem się o tym z bloczka recept porzuconego na podłodze). Miał zainteresowania pozamedyczne: został po nim w mieszkaniu gruby tom wszystkich dostępnych w polskim tłumaczeniu dramatów i komedii Szekspira oraz wielki słownik angielsko-niemiecki; z obu później korzystałem. Dr Wolf zapewne nie przeżył; nigdy się u nas nie pokazał po wyparciu Niemców ze Lwowa.Wstrząsającym dla mieszkańców miasta dramatem było zamordowanie przez Sonderdienst (siły specjalne) grupy lwowskich profesorów – w ramach akcji eksterminacji polskich elit. Wśród ofiar wymienia się najczęściej Tadeusza Żeleńskiego (Boya), ale nie można też nie podkreślić tragedii o wymiarach rodzinnych, jak profesora Stożka (twórcy znanej szkoły matematycznej) z dwoma synami, a także profesora Longchampsa i jego czterech synów! Tu dodam, że inny matematyk światowej sławy, profesor Hugo Steinhaus, przetrwał szczęśliwie okupację (mimo żydowskiego pochodzenia), ukrywając się m. in. w willi Fulińskich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz