sobota, 3 lipca 2010

Przejście frontu

Był to lipiec 1944, gorący czas. Niemcy we Lwowie zostali już prawie odcięci, sowieckie oddziały zwiadu były na skraju miasta. Nie miałem zaświadczenia pracy, bo laboratorium wuja Tokarskiego, działające formalnie dla firmy Karpathen-Oel, przestało istnieć, a samego wuja Niemcy ewakuowali do Jasła. Mimo że zawczasu postarałem się o fałszywe zaświadczenie z komórki legalizacyjnej AK, unikałem wtedy łażenia po mieście bez potrzeby i na jakiś czas zmieniłem adres – zamieszkałem, za protekcją Mamy, u Cioci Sznajdrowej. Teraz jednak wróciłem – kontrola policyjna na ulicach, czy w domach, stała się zagrożeniem mało realnym. Natomiast coś w rodzaju paniki wywołała pogłoska o skierowaniu przez dowództwo niemieckie do odparcia natarcia na Lwów dywizji SS sformowanej z ochotników ukraińskich – SS Hałyczyna. Nastąpiła tragedia. Niektórzy Polacy postanowili uciec z miasta i na jego obrzeżu, na zakręcie ulicy Zielonej, zmasakrował ich ogień artylerii niemieckiej z Wysokiego Zamku. Dla mnie szczególnie pamiętny był dzień, w którym zwiadowcy sowieccy dotarli (o czym początkowo nie wiedziałem) do ulicy Jabłonowskich, przebiegającej równolegle do naszej ulicy Zyblikiewicza (bardzo blisko, tuż za rzędem kamienic i podwórzy). Odgłosy strzelaniny odstraszały mię od wyruszenia do punktu kontaktowego, ale ciągle wychodziłem na nasz w miarę bezpieczny balkon, aby się rozejrzeć i coś postanowić. Notabene, w tym samym dniu decyzję dotarcia do lekarza AK (do którego była „przypisana”) podjęła Ewa Fulińska; omal nie skończyło się to tragicznie, kiedy ulice, przez które przechodziła, znalazły się pod ostrzałem artyleryjskim. Mój epizod na balkonie rozpoczął się w sytuacji, kiedy kolejny ogląd najbliższego otoczenia wykluczał wyjście z kamienicy. Na pobliskim placu Prusa, stanowiącym koniec ulicy Zyblikiewicza, pojawił się niemiecki patrol, o którego bliskości świadczyło to, że słyszałem fragmenty rozkazów dowodzącego podoficera (mam pamięć do słów). Najpierw: „hier machen wir einen Stuetzpunkt – tu zrobimy punkt oporu”. Żołnierze rozmieścili się szybko na skraju skweru, z bronią w pogotowiu (nie mieli automatów czyli MPi, tylko zwykłe pięciostrzałowe karabiny piechoty). Dwóch jednak jakoś dziwnie zaczęło się oddalać w stronę przecznicy, biegnącej pod górę naprzeciw mojego balkonu. Wtedy wrzask: „die laufen da wieder davon – ci tam znowu uciekają” (i zaraz wrócili do grupy – cha cha). Chwilę później w głębi ulicy pojawił się pojedynczy żołnierz, który biegł w stronę tamtych i coś krzyczał. Mijając długi parterowy budynek z oknami wychodzącymi tuż na chodnik schylał się, aby (nadal biegiem) przemknąć się pod oknami. To mu się nie udało. W budynku byli już krasnoarmiejcy, którzy (niewidoczni dla mnie) przedostali się tam ze wspomnianej sąsiedniej ulicy Jabłonkowskich, zapewne już przez nich opanowanej. Jakby na filmie, zobaczyłem tylko rękę z pistoletem mierzącym wprost w głowę tego Niemca. Usłyszałem jeden strzał, i żołnierz padł. Kiedy patrzyłem na ten dramat wychylony i odwrócony od placu Prusa, patrol dostrzegł mnie i otworzył ogień, ale wszystkie strzały mię ominęły; strąciły tylko pionową kamienną ozdobę na rogu balustrady balkonu. Dałem nura z powrotem do pokoju przez uchylone drzwi, (nie draśnięty, choć mi się należało za głupotę). W niedługi czas potem była powtórka i z głupoty, i szczęścia. Patrol się już wycofał, ale gdzieś na przeciwległej pochyłości ogrodu botanicznego siedział snajper. Jego kula (świst koło ucha pamiętam do dziś) przeleciała między głową moją i Irki (ona też była taka niecierpliwa) i wybiła kawał tynku w ścianie. Tym razem we dwójkę daliśmy nura do pokoju. Prawdziwy dramat zdarzył się popołudniu. Pierwszy po długiej ciszy pocisk wystrzelony przez Niemców z Wysokiego Zamku wybuchnął zawadzając o druty tramwajowe w pobliżu naszej kamienicy. W bramie stała naradzająca się grupka sąsiadek; jedna z nich została ciężko zraniona odłamkiem i w nocy zmarła.

Armia Krajowa ujawniła się, aby zaznaczyć swoją odrębność i równocześnie współdziałanie z wojskiem sowieckim w walce z okrążonymi Niemcami. Założyliśmy biało-czerwone opaski z literami AK. W budynku na początku ulicy Kochanowskiego zainstalowała się jawnie komenda lwowska, przed bramą ustawiono dwa rkm-y. Zapamiętałem nastrój tej sytuacji, kiedy przywieźliśmy sprzęt do oddziału Draży i ja czekałem blisko chałupy, z której właśnie wywołali kapitana, bo zgłosiło się do niego dwóch zwiadowców sowieckich. Usłyszałem: „my priszli swiazat’sia s wami – przyszliśmy nawiązać z wami łączność”. Chodziło o zacieśnienie okrążenia wokół sporego oddziału Wehrmachtu, który jeszcze bronił się w lesie. Draża zaprosił ich ruchem ręki i wspólnie pochylili się nad stołem, na którym była rozłożona mapa. Współdziałanie nie trwało długo. Po poddaniu się reszty Niemców (przyglądaliśmy się z satysfakcją kolumnie wycieńczonych żołnierzy prowadzonych ulicą do sowieckiej niewoli) nastąpiło zdradzieckie aresztowanie oficerów AK zebranych w gmachu dowództwa, wśród nich kapitana Draży. Nam, szeregowym, kazano zaraz po tym zdjąć opaski i wrócić do konspiracji – tym razem przeciw Sowietom (ale chyba już bez planów akcji zbrojnych).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz