sobota, 3 lipca 2010


Lwowska szkoła

Jaka była ta nauka w szkole – teraz sowieckiej? Ja trafiłem do III-go gimnazjum, klasycznego, i tam kontynuowany był na razie, podobnie jak w Kobryniu, przedwojenny program. Poziom prymusa okazał się tutaj dla mnie nieosiągalny i próbowałem jedynie jako tako dotrzymywać kroku słabszym uczniom. Z łaciną nie odstawałem za bardzo od tych nowych, nastawionych na klasyczne przedmioty kolegów, ale była tam też greka! W niej nie zdołałem do końca pokonać nawet wstępnej bariery – liter, chociaż trochę słów poznałem; ich brzmienie mię pociągało, może dlatego, że mój ojciec, właśnie absolwent klasycznego gimnazjum, czasem deklamował jakieś fragmenty oryginału Iliady, próbując przekonać nas z Irką, że antyczna greka to najpiękniejszy język. Nauczycielem łaciny i greki był wybitny lwowski filolog, profesor Golias; chyba zorientował się w mojej trudnej sytuacji i nigdy nie wyrywał mnie do odpowiedzi. Nie widziałem go już potem, jak wprowadzona została zmiana programu szkolnego na model sowieckiej dziesięciolatki, ale jego córka, Jadzia, bywała na naszych potańcówkach w czasie okupacji niemieckiej, w późniejszych latach tej wojny; z kolei córka Jadzi pracowała w tym samym ośrodku badawczym, co nasza Dosia.

Profil etniczny klasy był nie taki, jak w Kobryniu; zamiast Białorusinów – tylko jeden Ukrainiec, natomiast przewaga młodzieży żydowskiej; oprócz miejscowych, wśród których wielu wykazywało uzdolnienia i autentyczne zainteresowanie filologią klasyczną, znalazło się między nami wielu uchodźców zza Sanu. Wśród nich było kilku niezbyt bystrych – nie każdy zgadnie w jakim przedmiocie: w języku niemieckim! Przecież język środkowoeuropejskiej diaspory żydowskiej, jidysz, rozwinął się właśnie z niemieckiego, który dostarczył rdzeni semantycznych do większości wyrazów. Ale to właśnie sprawiało niektórym dodatkową trudność w przyswojeniu sobie prawidłowej niemczyzny, jako odruch powracały nawyki słowne wyniesione z getta; ich odpowiedzi na lekcjach niemieckiego brzmiały i śmiesznie, i szkaradnie. Germanistą był profesor Żygulski (losy jego dzieci przeplatały się z naszymi przez późniejsze dziesięciolecia) i to właśnie on źle znosił żargonowe wstawki w jego przedmiocie. Pamiętam, jak zniecierpliwił się na jednego z tych mniej rozgarniętych Żydów: Mein lieber Tempelhof, wann werden Sie endlich die Elemente der deutschen Grammatik lernen? = Mój drogi Tempelhof, kiedy w końcu nauczy się Pan podstaw niemieckiej gramatyki? Nie lepszy w niemieckim był Todt, którego nazwisko posłużyło za źródło żartów żydowskiej elity uczniów, ale nie dlatego, że znaczy "śmierć" (chociaż ona właśnie miała niebawem stać się ponurym przeznaczeniem tych chłopców). Chodziło o identycznie brzmiące rosyjskie słowo z fragmentu sowieckiej pieśni: "I tot kto s piesniej po żyzni szagajet, tot nikagda i nigdie nie propadiot" = "I ten kto z pieśnią w życiu kroczy, ten nigdy i nigdzie nie zginie". Co za ironia: tot = ten, - ma nie zginąć, ale po niemiecku Tod = śmierć; przemieszanie uczniowskich docinków z czymś, co jakby zapowiadało nadchodzącą zagładę. Wielu innych żydowskich kolegów miało niezdeformowane niemieckie nazwiska: Trautzel, Weingart (z tymi dwoma prawie się zaprzyjaźniłem), Brueckner, Kloss (jak bohater popularnego po wojnie serialu) i jeden rudzielec z wyższej klasy, którego miałem szczególny powód zapamiętać (o czym później): Fall. Również rudy, ale o typowo żydowskim nazwisku i takim też wyglądzie był maleńki, sympatyczny miłośnik muzyki: Bresticzker. Dobrym humorem i największym chyba tupetem w tej klasie pełnej wcale nie nieśmiałych chłopaków był "ogród kwiatowy" – Blumengarten. Niektóre nazwiska miały do niemieckich rdzeni doczepione szlacheckie polskie końcówki: Tarler-ski, Ziemils-ki. Jeden z uchodźców zza Sanu (zdolny szachista) nosił, co nierzadkie w diasporze żydowskiej, nazwisko urobione od wielkiego miasta: Berliner – podobnie jak znany przed wojną twórca piosenek - Petersburski, jak późniejszy wykładowca maszynoznawstwa na Politechnice gliwickiej (u którego zdawaliśmy z Ewą egzamin) – Krakowski, i jak współczesny publicysta – Dawid Warszawski. Na końcu tej listy wymieniam jeszcze jedno nazwisko o niemieckim brzmieniu: Buchman – najsłabszy w klasie uczeń, ale najpotężniejszy osiłek. Dla kontrastu, to nie był Żyd, lecz najprawdziwszy Polak. Napływ żydowskiej młodzieży do Lwowa był widoczny nie tylko w mojej szkole. Ewa też pamięta koleżanki tej nacji, które masowo zapełniały bursę – nazywaną po ukraińsku "churtożytok"; polskie dziewczęta przekręciły to słowo na "churtożydek".

Spośród moich żydowskich kolegów, których wkroczenie Niemców w czerwcu 1941 r. zastało we Lwowie, uniknęło zagłady dwóch: Brueckner i Bresticzker. Pierwszego spotkałem w lecie 1944 r., zaraz po wyparciu Niemców, jak szedł rozradowany po lwowskim deptaku – ulicy Akademickiej; nie zatrzymywałem go, zdążyłem tylko powiedzieć, że się cieszę, że jest cały i zdrowy (czy coś w tym rodzaju). Sądzę, że jego rodzina należała do zasobnych i to ułatwiło mu znalezienie schronienia; był to chłopak ciemnowłosy i trochę kudłaty, z aparycją nie za bardzo aryjską. Stuprocentowo żydowski wygląd miał Bresticzker, na którego natknąłem się w tym samym miejscu i czasie. Z nim rozmowa była dłuższa i przybierała wręcz serdeczne tony. Oświadczył: "ja jestem teraz rzymski katolik", z czego wywnioskowałem (chociaż go o to nie spytałem), że przechował się w jakimś klasztorze (ale musieli go głęboko ukrywać, bo rysy i koloryt natychmiast by go zdradziły w razie najazdu policyjnego). Po wojnie Bresticzker pozostał przy swoim nazwisku i występował regularnie w radiu krakowskim jako komentator muzyczny. Raz spotkałem go na ulicy, przypomniałem mu się i próbowałem trochę porozmawiać, ale wyraźnie nie miał na to ochoty.

Jednym z elementów gwałtownej sowietyzacji szkoły było uformowanie się młodzieżowego organu partii znanego pod skróconą nazwą Komsomoł = Kommunistycznyj Sojuz Mołodioży. Jego "priedsiedatielem" został wspomniany wyżej rudzielec – Fall. Zbiegło się to mniej więcej w czasie z rozpętaną przez Stalina wojną z Finlandią, która nie uległa jego żądaniom - terytorialnym i innym. Wiadomo było, jaki los spotkał przedtem trzy inne, bezsilne państwa bałtyckie – za przyzwoleniem Niemiec, zgodnie z paktem Ribentrop – Mołotow. Najpierw wymuszona zgoda na wkroczenie Armii Czerwonej, potem spontaniczna (a jakże!) prośba tych krajów o przyłączenie ich do ZSRR. Finowie od razu powiedzieli twardo "nie" i, co więcej, dysponowali umocnieniami obronnymi (t. zw. linią Mannerheima) oraz sprawną w warunkach zimowych, choć małą, armią. Sowietom ta wojna wyraźnie nie szła, ponosili wielkie straty mimo przeszło trzykrotnej przewagi liczebnej. Propaganda oczywiście milczała na ten temat, ale cały Lwów wiedział, co się działo, cieszył się i tu i ówdzie pozwalano sobie na kpiny. W szkole Ewy już wcześniej miały miejsce ryzykowne żarty, na przykład wtedy, kiedy na mityngach (to znaczy po słowiańsku oficjalnych zebraniach) intonowano hymn radziecki. Zaczynał się on od słów: "Wyklęty powstań ludu ziemi, powstańcie, których dręczy głód". Przy pierwszych dźwiękach melodii (zresztą całkiem ładnej) źle wychowany szkolny "lud" nieporuszenie siedział (a fe, przecież to hymn, międzynarodówka!), natomiast wstawał gremialnie, w nagłym ruchu całej sali, kiedy zabrzmiało słowo "głód", związane z "powstańcie". Inny kawał był zaiste nie do wybaczenia: w czasie pochodu młodzieży uniesiono nieoczekiwanie transparent z napisem: "Nie damy Lwowa Finom!". W mojej szkole też wyśmiewano się z Czerwonej Armii (ja w tym nie uczestniczyłem, bo nikogo z kolegów nie znałem bliżej) i tu miarka się przebrała – władze sowieckie postanowiły dać "wrogom ludu" prawdziwą nauczkę. Uczniów zwołano do wielkiej auli na mityng, ale nie dostrzegłem tam żadnego z moich nauczycieli. Był tylko polonista Wolańczyk, który w mojej klasie nie uczył. Podobno to właśnie on pozwalał sobie na kpiny z przebiegu wojny w Finlandii. Idąc korytarzem zdziwiłem się, widząc wielu wojskowych w mundurach. W sali, w tylnej części, stało pod ścianą kilkunastu podejrzanie wyglądających mężczyzn; zwróciłem uwagę zwłaszcza na jednego z nich, o zbójeckiej gębie, z wklęsłym nosem. Wypełniliśmy salę siadając na krzesłach, ja blisko tylnej ściany, niedaleko mnie Tarlerski (bardzo pewny siebie tłuścioch), a także grupa komsomolców (wszyscy Żydzi), z rudym Fallem na czele. Przemawiał po ukraińsku jakiś nieznany w szkole typ, wypowiadając oklepane polityczne banały (których nikt nie słuchał) i co jakiś czas robiąc przerwę w oczekiwaniu na oklaski, których prawie nie było. Tarlerski siedział ze znudzonym pół-uśmieszkiem na ładnej (ale zbyt pełnej) buzi. Jednak niespodziewany zwrot w treści płynących zza stołu prezydialnego banałów obudził uwagę sali. Było coś o wyśmiewaniu się z "naszej lubimoj" Czerwonej Armii, że robią to wrogowie ludu, padły nazwiska, których nie dosłyszałem. I na końcu: ...my cich worohiw naroda znyszczymo! To był sygnał – "zniszczyć wrogów ludu", i wtedy zaczęło się coś w rodzaju masakry bez strzelaniny: ruszyły te draby spod ściany. Dostrzegłem kątem oka, jak ten z wklęsłym nosem wsuwał paluchy w obręcze kastetu. Widziałem też, jak Fall i jego koledzy wskazywali, kogo bić – w użyciu były nie tylko kastety, ale i połamane krzesła. Krzyk i zamieszanie, uczniowie z tyłu sali (wśród nich ja) uciekali do przodu, w stronę prezydialnego stołu. W pewnym momencie zobaczyłem Buchmana, z twarzą zalaną krwią (pewnie rozcięli mu kastetem skórę na głowie); bronił się, trzymając w ręku wyłamaną nogę od krzesła. I znowu komenda z przodu sali: "Towaryszy, uspokojteś". Od razu otwarły się drzwi na korytarz, okazało się, że w szkole są sanitariuszki w białych fartuchach, nosze itd. Wyniesiono, kogo trzeba i mówca kontynuował agitkę do stłoczonej masy uczniów; teraz wszyscy uczestniczyli w mityngu na stojąco, ale jak gorliwie: niemal każda krótka przerwa w potoku słów zza stołu była, jak należy, wypełniana oklaskami. Spojrzałem na tłustą buzię Tarlerskiego: wyraz nabożnej powagi, a w oczach panika; za każdym razem klaskał ze wszystkich sił, bardzo długo. Ja może trochę krócej, ale też nie ośmieliłem się nie klaskać. Wróciłem do domu wstrząśnięty, opowiedziałem, co się wydarzyło i moje przerażenie udzieliło się rodzinie. Do następnego dnia, bo trzeba było uspokoić się i dalej funkcjonować w sowieckiej rzeczywistości. Buchman zjawił się w klasie po paru dniach, z opatrzoną głową; chyba pobili go przez pomyłkę, bo nigdy przedtem nie słyszałem, żeby coś wygadywał na Związek Radziecki (a na wymyślanie subtelnych żarcików nie było go stać intelektualnie). Profesor Wolańczyk miał połamane kości, umarł w szpitalu. Na lekcjach zapanował powszechnie sowiecki styl zbiorowych zachowań – potakiwanie i zakłamanie. Zacząłem myśleć z wielką niechęcią o Żydach w ogóle, ale raczej nie o poszczególnych kolegach z klasy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz