sobota, 3 lipca 2010


W AK

Początkowo nie zdawałem sobie sprawy z istnienia Polski Podziemnej. Nie miałem we Lwowie bliskich kolegów, a takie osoby jak na przykład Jacek Fuliński (aresztowany, a po ucieczce poszukiwany przez NKWD) były poza kręgiem moich znajomości. Kiedy realność ruchu oporu we Lwowie doszła do mojej świadomości, zacząłem zastanawiać się, poprzez kogo mógłbym spróbować zaciągnąć się do struktury konspiracyjnej nie budząc podejrzeń – nie byłem przecież kimś spośród znających się od lat lwowskich grup rówieśników. Uważałem, że się nadaję; miałem obycie z bronią, otrzaskanie z typową dla wojska organizacją, no i silną motywację patriotyczną, a moja dość dobra znajomość niemieckiego też mogła się przydać. W końcu skutecznym sposobem zgłoszenia się i przyjęcia do służby w Armii Krajowej okazały się kontakty cioci Mysi w harcerskim środowisku (o jej roli w moich wojennych losach wzmiankuję w opisie „Rodowodów FN”). Tak więc pewnego wieczoru w pokoju Cioci, we wspomnianym mieszkaniu przy ulicy Zyblikiewicza, zjawił się (z zachowaniem daleko posuniętej dyskrecji) pan w średnim wieku - porucznik Antoni, dowódca plutonu łączności lwowskiej AK. Zostałem zaprzysiężony i wstępnie poinstruowany o zasadach konspiracji i o tym, jak mam się kontaktować; wtedy nie umiałem, ani nie chciałem wymyślać jakiegoś efektownego pseudonimu: zgłosiłem się po prostu jako „Franek” (chyba byłem za mało ważnym szeregowcem, aby w razie wsypy komuś chciało się mnie poszukiwać, w czym mógłby ewentualnie pomóc ten skrót prawdziwego imienia). Ale mój od teraz dowódca to nie był (inaczej niż w moim przypadku) żaden Antoni, tylko, jak wyczytałem dopiero w latach 90-tych z książki J. Węgierskiego p. t. "W lwowskiej Armii Krajowej", mgr Dominik Wrabec. W następnych miesiącach zwykle nie on wydawał mi bezpośrednie rozkazy, co wynikało m. in. z konspiracyjnej organizacji działania w małych grupach; na bieżąco dowodził „Piekarski” – to być może pseudonim nawiązujący do nazwy ulicy, na której spotykaliśmy się najczęściej. Dziwnym trafem, po zwolnieniu z przysięgi AK, zakończeniu wojny i wyjeździe do Gliwic, właśnie tam spotkałem na ulicy Antoniego; chyba pracował w Biurze Projektów Hutniczych. Rozmawialiśmy kilka razy, głównie o aktualnej sytuacji w Polsce i na świecie, ale nie wspominaliśmy Lwowa ani nie wymienialiśmy danych osobistych; może reguły konspiracji zamieniły się w trwały nawyk w tym rządzonym przez Bieruta świecie. Zmarł wcześnie, chyba na rok czy dwa przed naszym wyprowadzeniem się z Gliwic do Krakowa.

Jeszcze słówko o moim formalnym włączeniu do struktury wojskowej, która lubi być bardzo zachowawcza w nazewnictwie (tu chodzi m. in. o tradycje). Otóż zostałem włączony do 14 pułku ułanów ("jazłowieckich", okrytych sławą w wojnie lat dwudziestych) – bo to było terytorium właśnie tego pułku. Oczywiście kawalerzystą nie zostałem, konia nawet nie dotknąłem w całym okresie służby w AK (chociaż jeździć trochę umiałem), ale pod koniec tej służby doczekałem się awansu na "starszego ułana". Awans był wypisany na maszynie, na maleńkiej karteczce, którą niestety szybko zgubiłem.

Niektórzy inni członkowie drużyny kierowanej przez Piekarskiego przybrali sobie pseudonimy z większą od mojej dozą fantazji: „Dzik”, „Żbik”, „Kord” oraz pewna blondyna o upiętych do góry włosach – „Obłoczek”. Ważną osobą był radiotelegrafista o nazwisku Czajkowski, prawdziwy totumfacki w zakładzie dla głuchoniemych, gdzie były przechowywane w miarę bezpiecznie aparaty radiowe i broń. Czajkowski nie używał tam pseudonimu, był synem miejscowej głuchoniemej pary i bardzo sprawnym tłumaczem z języka migowego. Maleńki człowieczek, pełen niegasnącego nigdy wigoru, bez dwu palców, a mimo to niezwykle zręczny.

Kord stanowił kluczowy element naszego transportu. Prowadził warsztat stolarski (chociaż ze sposobu wyrażania się można było zgadywać, że nie był prostym rzemieślnikiem) i to uprawniało go do posiadania półciężarówki, którą przewoziliśmy nasz sprzęt, mając na wypadek zatrzymania przez patrol pozwolenie i uzasadnienie jazdy. W wyprawach wozem Korda brał udział dowódca, Piekarski i ja, eskorta; na miejscu my dwaj szliśmy robić swoje, a on zawsze zostawał w szoferce. Ważni byli jeszcze dwaj bracia mieszkający za miastem, którzy znali się na technice radiowej; to chyba oni, u siebie, montowali sprzęt. Zapamiętałem ich, jak pewnego dnia o świcie przemierzali truchtem pochyłe pole od swojego domu na wzgórzu do nas w samochodzie, dźwigając akumulator i jakiś aparat.

Konspiracja dawała regularny dostęp do prasy podziemnej – t. zw. „gazetek”. „Biuletyn Informacyjny” bardzo poprawiał samopoczucie – dostarczał wiarygodnych relacji o niemieckich niepowodzeniach frontowych, które od 1943 stały się już znaczące. Stanowił jedyne źródło tego rodzaju wiadomości, bo miejscowa gazeta (określana przez lud lwowski jako „gadzinówka”) nie podawała takich faktów, a słuchanie radia było karane śmiercią; u nas, w plutonie łączności, dla delektowania się nowinami z eteru nie było możliwości organizacyjnych.

Otrzymywaliśmy też sporadycznie inne „gazetki”; te, które do mnie trafiały, były redagowane, jak zgadywałem, w komórce związanej ze Stronnictwem Narodowym (jedną z czterech partii sprzymierzonych w organizowaniu Polski Podziemnej). Z tej prasy dowiedziałem się o utworzeniu odrębnej struktury partyzanckiej, o nazwie „Uderzenie”, powołanej dla obrony polskich wsi przed nasilającymi się atakami (i masakrami) ze strony licznych i dobrze uzbrojonych (przy współdziałaniu Niemców) organizacji ukraińskich UPA. To była wiadomość, która zmniejszała u nas poczucie przewagi wrogów, wyrażającej się m. in. rosnącą liczbą napadów ukraińskiej milicji na polskie mieszkania w samym mieście. Informacje o rajdach „Uderzenia” zaspokajały też w jakiejś mierze potrzebę odwetu. Spodobała mi się piosenka, której tekst zaczynał się od słów: „Raz batalion Uderzenia, kiedy walił poprzez wieś…” i był poświęcony dziewczynie, której imię dostarczało rymu w refrenie: „O Natalio… …nasz batalion”. W gazetce były też nuty melodii – pewnie uroczej – jednak nie zdołałem jej poznać, bo nie umiałem sobie tego z nut zaśpiewać. Trudno uwierzyć, ale zdarzało się, że złośliwej uciechy dostarczały nam właśnie wydawnictwa władzy niemieckiej, na ogół bojkotowane przez Polaków. Raz jakiś inteligentny dowcipniś wykorzystał to, że nazwisko wodza naczelnego polskich sił zbrojnych i premiera nie jest rzadkie i zamieścił w gadzinowym lwowskim „Kurierze” ogłoszenie niewinnego niby rzemieślnika branży skórzanej, które przeszło niezauważone przez cenzurę (powierzoną zapewne gestii jakiegoś tępego Volksdeutsch’a). Oto treść: „Garbarz Władysław Sikorski garbuje skóry iberalesów i innych dzikich zwierząt”. Temu, kto nie kojarzy tej dziwnej nazwy jakiegoś futerkowego gatunku z ówczesnymi okupantami wyjaśniam, że dumny hymn zaczynający się od słów „Niemcy, Niemcy ponad wszystko” brzmi w oryginale „Deutchland, Deutchland ueber (=iber) alles”, a „garbować skórę” znaczyło wtedy powszechnie: prać, bić, lać, tłuc, łoić. Ludek lwowski zrozumiał (zapewne dzięki tym, co umieli ten żart zauważyć i rozpowszechnić) i rechotał przez parę tygodni. W tym czasie zresztą iberalesy rzeczywiście brały już w skórę od aliantów. Te chwile uciechy przeplatały się z dniami depresji; skrajne przygnębienie ogarnęło wielu Polaków, kiedy dotarła do nas wiadomość, że właśnie Sikorski zginął niespodziewanie w katastrofie lotniczej koło Gibraltaru. Urwał się żart o iberalesach.

Szkolenie w odbieraniu sygnałów radiowych przesyłanych w alfabecie Morse’a szło mi dobrze. Osiągnąłem szybkość zapisywania liter ok. 80 na minutę, zostałem też pochwalony za dobre t.zw. „opóźnienie”, t.zn. pamięć i umiejętność zanotowania „wstecz” 3 - 4 liter nadanych przed tą, która brzmi w radiu w danym momencie. Po jakimś czasie stałem się więc biegłym radiotelegrafistą i odkomenderowano mię do szkolenia dwu pań, których pseudonimów nawet nie poznałem, bo przychodziłem do ich mieszkania o oznaczonej porze i mówiłem tylko dzień dobry. Na wiosnę 1944 Czajkowski zademonstrował mi nowość techniczną, nad którą cmokał z zachwytu: przyrządzik do nadawania kropek i kresek, który przy jednym naciśnięciu mógł wystukać kilka kolejnych kropek; istotnie, czas nadania na przykład litery „h”=…. skracał się dzięki temu znacząco. Tak naprawdę, to nie byłem ekspertem od tych spraw. Zastanawiałem się, czy w razie potrzeby dam sobie radę z wyregulowaniem odpowiedniej częstotliwości i w ogóle z obsługą aparatu radiowego. Śmiechu warte jest to, że teraz nie pamiętam, jakim zestawom kropek i kresek odpowiada większość liter.

W czasie tych, dość monotonnych, seansów szkoleniowych, raz ominęło mnie szczególne niebezpieczeństwo. Wczesnym rankiem kazano mi zanieść do zakładu głuchoniemych wielkich rozmiarów odbiornik radiowy, ledwie byłem w stanie objąć go ramieniem. Piekarski poprosił jedną z pań w „szkoleniowym” mieszkaniu, aby to czymś owinęła; znalazł się kawał papieru pakunkowego. Owinięcie nie było dokładne, ale nikt, ze mną włącznie, nie przejmował się tym specjalnie, bo ulice o tej porze powinny być puste. Otóż nie. Przy końcu ulicy Piekarskiej natknąłem się na szupowca (t. zn. zwykłego niemieckiego policjanta z t.zw. Schutzpolizei, a nie takiego z trupią czaszką na czapce). Szupowiec szedł naprzeciw mnie, minęliśmy się na chodniku, i gdyby mi kazał odchylić papier żeby zobaczyć, co niosę, byłoby ze mną krucho. Ale nie kazał. Może nie czuł się pewnie, bo nie było ich dwóch (jak zwykle w policyjnych patrolach), a może wracał ze służby i po prostu mu się nie chciało.

Kiedy front wschodni zaczął zbliżać się do Lwowa, powtarzały się sowieckie bombardowania, wyczuwało się napięcie na ulicach i nastrój mobilizacji w strukturach konspiracyjnych. Dla mnie szczególnym przeżyciem na tle narastających wydarzeń był pewien wyjazd do oddziału leśnego w okolicy Winniczek. Dowódcą tego oddziału był zbiegły z transportu jeńców oficer serbski kapitan „Draża” – postać barwna, która zasługuje na osobny opis. Kiedy dotarliśmy do lasu, Kord jak zawsze został w samochodzie, a nas z Piekarskim wartownik podprowadził do chałupy, do porucznika. Kiedy oni się naradzali, ja siedziałem przy oknie pod drzwiami i wyglądałem na leśną drogę, bez obowiązku ubezpieczania tamtych. W pewnej chwili pojawił się na ścieżce i skierował w stronę chałupy żołnierz niemiecki w mundurze SS. Miał przewieszony przez ramię pistolet maszynowy MPi (Maschinenpistole). Zbaraniałem, ale po chwili uznałem, że nie będę wszczynać alarmu. Przecież nie mógł przejść tak sobie w pobliżu wartownika, a poza tym nie wyglądało to tak, jakby chciał puścić serię z MPi. Pchnął drzwi, które mię prawie zasłoniły, i od progu służbiście stuknął obcasami. Piekarski wyglądał na zaskoczonego, ale też się nie odezwał, nie mówiąc o sięganiu po broń. SS-man zameldował się, porucznik mówił z nim dość kiepską niemczyzną (moja była na pewno lepsza, ale nie śmiałem ofiarować się z pomocą – zagroziłbym hierarchii). Niemiec chyba zrozumiał rozkazy, odmeldował się i wyszedł z takim samym wojskowym fasonem, a porucznik z pewnym ożywieniem objaśnił sytuację nam obu. Ten SS-man zgłosił się do polskiej partyzantki (nie usłyszeliśmy, z jakich pobudek i za czyim pośrednictwem) i okazał się niezwykle przydatny: prowadził ciężarówkę, miał odpowiednie papiery jeszcze na dwa miesiące, mało kto odważał się go zatrzymywać i sprawdzać. Potem nieraz o nim myślałem: nie znał polskiego, więc nie był Ślązakiem, czy Poznaniakiem, nie miał nic do zyskania u nas, i był przecież autentycznym członkiem budzącej postrach hitlerowskiej formacji. Nie sądzę, aby udało mu się przeżyć w późniejszych miesiącach, w czasie dramatycznego wycofywania się oddziału Draży na zachód, po przejściu frontu.

O samym Draży można sporo przeczytać w książce J. Węgierskiego, od strony 112; to, co tu zapisuję, ze wspomnień moich i Ewy, to tylko fragmenty, w tonie nieco osobistym, nieobecne w tekście książki i pokrewnych publikacjach. „Kapitan iskluczeno” (tak go przezywali) był oficerem królewskiej armii ówczesnej Jugosławii, wziętym do niewoli przez Niemców; nazywał się Dragan Sotirović. Mówiło się, że był przeszkolony we Francji właśnie w zakresie wojny partyzanckiej, ale o tym nie wspominają książki Węgierskiego i Pempela. Jakkolwiek by nie było naprawdę, w tego rodzaju działaniach wojennych niewątpliwie się u nas sprawdził i zyskał pewien rozgłos w lwowskiej konspiracji (być może żywiony także egzotyką jego wojennych losów). Ja się pod jego bezpośrednie rozkazy nie dostałem. Wprawdzie raz Piekarski zapowiedział, że będę skierowany do oddziału jako jeden z radiotelegrafistów, ale potem to odwołał; Draża żądał, aby przyszli z własną bronią, a tej było mało w plutonie Antoniego. Może warto dodać w tym miejscu, że pistolety maszynowe, których ukrytą produkcję AK zorganizowała na terenie Generalnego Gubernatorstwa (na wzór angielskich „stenów”), do Lwowa, o ile wiem, nie docierały. Tylko w okresie cofania się niemieckiego frontu można było podobno tu i ówdzie kupić MPi od zdemoralizowanych żołnierzy. Były też niemieckie granaty zaczepne, których budowa trochę mię dziwiła: długi drewniany trzonek pod puszką z materiałem wybuchowym – trzeba go było przekręcić w lewo przed wyrzutem. Broń krótka to najczęściej, obok polskich „Wisów”, t. zw. „parabelki” – pistolety marki „Parabellum”, kaliber 9 mm (czyli większy niż standardowy 7,62). Tu wyjaśnię tę nazwę; pochodzi od mądrej rzymskiej maksymy: „si vis pacem, para bellum”, czyli: „jeśli chcesz pokoju, przygotuj wojnę”. W okresie pogotowia przed sowieckim natarciem zobaczyłem też u żołnierzy niemieckich broń, o której istnieniu nie wiedziałem: ręczne (niesione na ramieniu) rusznice przeciwczołgowe, zwane "pięść pancerna – Panzerfaust". Nazwa działająca na wyobraźnię, ale te pięści nie przydały się wiele w walce o Lwów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz