sobota, 3 lipca 2010


Dwa lata pod władzą sowiecką

Niezależnie od powracających co jakiś czas nastrojów rozpaczy po klęsce wojennej i od różnych bezpośrednich zagrożeń, spadła na nas wszystkich niesłychana degradacja poziomu codziennego życia. Nie tylko to, że wysokość formalnych zarobków miała się nijak do rzeczywistych wydatków i wiele osób wyprzedawało mniej potrzebne rzeczy. W sklepach nie było podstawowych towarów, długie kolejki oczekujących (co przywieźli?) stały się niezmiennym elementem pejzażu lwowskiej ulicy. W opisach tego, co się dzieje, pojawiły się (w pewnej mierze zgodnie z prawami natury) zaadaptowane terminy rosyjskie (bo ta rzeczywistość wtargnęła w nasz dotychczasowy świat właśnie z Rosji). Mityng, komandirowka (=delegacja), łozung (=hasło), lagier (=obóz) – że też oni nie wyszukali sobie słowiańskich synonimów, a w dodatku zachowują te źle brzmiące obce końcówki rzeczowników! Ale również weszły w obieg niektóre codzienne słowa z ich języka, jak powiestka (= poświadczenie) i to na końcu śpiewki o kolejkach: "Czy pogoda, czy deszcz pada, nam po cukier stanąć nada". Tu dla jasności tłumaczę, że "nada stanąć" znaczy: trzeba ustawić się – oczywiście w ogonku przed sklepem. A propos cukru; oto zabawne przeżycie Lwowiaków na komandirowce (a jakże!) w Kijowie. Przechodząc ulicą, natknęli się na kolejkę przed sklepem, a więc "stanąć nada" – oczywiście na końcu. Chwila gadu-gadu i miejscowi dowiedzieli się, kto to i skąd, i że po cukier. I wtedy wystąpił jakiś patriota-altruista: Towariszczi! Wot ludi iz zapadnoj Ukrainy, oni dwadcat' let sacharu nie widieli! Propustitie ich! Kolejka się wzruszyła, zapewne z niejakim poczuciem wyższości (no bo przecież w "pańskiej Polsce" nie widziano cukru przez dwadzieścia lat, a tu u nas w Kijowie można go czasem "wystać". I przepuścili naszych (odtwarzam tę przemowę w wersji rosyjskiej, a nie ukraińskiej, bo Kijów był rosyjskojęzyczny, i tak jest w znacznej mierze do dziś). Jeśli chodzi o poczucie wyższości, to niechybnie tracili je na naszym terenie ci towarzysze, którzy przekonali się naocznie, jak to się mieszkało w kapitalistycznej Polszy. Próbowała odreagować frustrację jakaś sowiecka baba, która (zgodnie z krążącą po Lwowie relacją) chciała pozbyć się wszy i szukała przeznaczonej do tego przychodni – odwszalni. Nie mogąc jej znaleźć w tak dużym mieście, wykrzykiwała: "Kakoj niekulturnyj narod – u nich odwszalni niet (=nie ma)! No, i pewnie usłyszała to i owo na temat kultury, a także tego, czyje głowy mogą potrzebować przychodni do usuwania wszy.

W odwecie za podbój przez obcych ze wschodu, którzy ewidentnie żyli nędznie w porównaniu z nami, ale pokrywali to zakłamanym wychwalaniem wszystkiego, co sowieckie, Lwowianie wymyślali kąśliwe żarty. Jeden z nich wykorzystywał zwrotkę ich chełpliwej piosenki: "Kipiąca, potężna, przez nikogo nie pokonana, kraina moja, Moskwa moja, ty najukochańsza"; powtarzają się w niej rosyjskie przymiotniki z żeńską końcówką –ja: kipuczaja, moguczaja, moja, lubimaja itd. Brzmienie tej końcówki przechwycili nasi dowcipnisie, układając kontr-wierszyk: "Bez butów ja, bez spodni ja, dzień cały głodny chodzę ja".

Problemy z cukrem to tylko symbol, egzemplifikacja niedostatków zaopatrzenia, ogólnej mizerii życia w Sowietach (i to w warunkach pokoju, bo wojna zimowa była peryferyjnym epizodem, i Finowie jednak nie podchodzili pod Lwów). Na co dzień był chleb, gliniasty, nie wiadomo, dlaczego aż tak niesmaczny. Nie mogę sobie przypomnieć, z czego Mama, ciocie i Babcia komponowały obiady. Niekiedy pojawiały się prymitywne cukierki; ich reglamentacji u Gottasów pilnował Janek, niepoprawny pedant, a Krynka, jeszcze dziecko, objawiała czasem niedostatki zdyscyplinowania.

Mama bez narzekań znosiła ciężką pracę "prasowaczki" w jakiejś tam socjalistycznej spółdzielni; dzięki temu miała status osoby pracującej fizycznie, i to zmniejszało permanentny lęk przed różnymi formami nękania, jakie organizowały sowieckie urzędy, pełne nieprzychylnych Polakom Żydów, Ukraińców i Rosjan. O tych pierwszych mówiliśmy często pogardliwie "żydki" i raz, kiedy szliśmy zagadani z kolegą (właśnie obrabiając ten temat), usłyszeliśmy za sobą groźne: "tylko nie żydki, bo..."; na to jednak mieliśmy odpowiedź praworządną, bo po rosyjsku, a jednak brzmiącą jakoś nie tak: dobrze, dobrze, niech będzie "jewreje".

Nędza i napięcia codziennego bytowania , stanowiły, mimo wszystko, nieszczęście mniej dotkliwe, niż brutalne represje o charakterze politycznym. Te miały swoje oficjalne źródło w programie marksizmu-leninizmu - hasłach walki klasowej; w praktyce były one motywowane w dużej mierze imperialnymi zamierzeniami Rosji, wymierzonymi na tym terenie w Polaków. Pierwsze, jeszcze nie w pełni systematyczne akcje, obejmowały wyłapywanie ludzi dysponujących jakimś majątkiem oraz tych, którzy tworzyli strukturę polskiego państwa i jego tkankę społeczną: administracji, sądownictwa, wojska, policji, partii politycznych i różnych organizacji. W znacznej mierze było to zbieżne z niemieckim programem eksterminacji polskich elit; dziś zresztą wskazuje się, że istniały dowody tajnej wymiany informacji na linii NKWD – Gestapo. Prześladowania obejmowały oczywiście całe rodziny. To, o czym tu wspominam, skalą zbrodni przewyższył, rzecz jasna, mord katyński; o nim dowiedzieliśmy się jednak dopiero po trzech latach, z niemieckich głośników radiowych. Znając bolszewickie metody, my we Lwowie daliśmy wtedy wiarę hitlerowskiej propagandzie – inaczej niż wielu rodaków za Sanem. Aresztowania i wywożenie Polaków przybrały formę bardziej uporządkowaną urzędniczo, o zasięgu powszechnym – w postaci tak zwanej "paszportyzacji"; w ZSRR paszport to dowód osobisty obowiązujący każdego, a nie dokument uprawniający do wyjazdu za granicę (zresztą do przenoszenia się w pewnych rejonach Rosji też nie). Trzeba było wyrabiać taki paszport w milicyjnych urzędach, m in. za przedłożeniem metryki, w nieprawdopodobnym ścisku i bałaganie, przy chamstwie dozorujących kolejki milicjantów; pytania tych w mundurach, którzy dokumenty wydawali, były niegrzeczne i napastliwe, a petenci traktowani zapewne na zasadzie, że każdy łże i próbuje ukryć to, że jest wrogiem radzieckiej władzy. W czasie takiego przesłuchania można było w stresie wygadać się, co stwarzałoby podstawę do odmowy wydania paszportu, z wszystkimi konsekwencjami. Z drugiej strony, pewną osłonę mogły stanowić trudności językowe, w tym zwłaszcza łacina w ręcznie wypisanych w parafiach metrykach (jaka to poniżająca sytuacja! – ateistyczne władze przodującego ustroju honorują świadectwa nabazgrane przez klechy z Zachodu, ichnimi znienawidzonymi bukwami)

Kolejna fala prześladowań to tak zwane "wywozy"- nie represje poprzez aresztowania i więzienie, ale bezpośrednie ładowanie całych rodzin do bydlęcych wagonów i wywożenie ich za Ural, najczęściej na kazachstańskie stepy. Ten los spotykał początkowo rodziny więźniów, ale w 1941 r. (w ramach szeroko zorganizowanej akcji) przede wszystkim t zw. "bieżeńców" – uchodźców spod okupacji niemieckiej. To ostatnie wprawdzie nie powinno nas dotyczyć, ale moje miejsce urodzenia było po tamtej stronie – Warszawa, a ponadto nie należało przyznawać się do pobytu przed wojną w Kobryniu. Ratunek był jeden – przerobić odpowiednio metryki – i to właśnie załatwiła Mama dzięki pomocy księży. Do dziś zachowałem ten dokument, z parafii Św. Mikołaja, z fałszywą datą lipca 1939 r., z polskim znaczkiem stemplowym (widocznie w biurze parafialnym mieli jeszcze zapas tych znaczków). Metryka nie zawiera informacji o zawodzie ojca (opuszczono "prefectus militiae") i poświadcza, że urodziłem się w Stanisławowie. Notabene, w 1942 r. księża wystawili mi ponownie metrykę, tym razem z pełnymi i nieprzerobionymi danymi, ale wystawioną przez Urząd Parafialny w Delatynie (nie wiem, dlaczego tam). Ta druga jest podstawą urzędową moich personaliów do dziś. Ta pierwsza jest opieczętowana wielkimi bukwami po rosyjsku: PASPORT WYDAN W 194...- ostatniej cyfry brakuje, pewnie były trudności z zaopatrzeniem w tusz. Jak w "Pierwszym kręgu" z cyklu Sołżenicyna "Archipelag Gułag": szeroko zakrojone akcje, ale ustrój nie potrafi zabezpieczyć porządku w drobiazgach. Metrykę musieli też przerobić Gottasowie, zmarły wujek Julek figurował teraz w papierach jako buchalter (dzisiaj mówi się raczej księgowy); mała Krysia tego nie rozumiała i wpisała w jakimś miejscu "bohater".

Ofiarą pierwszej fali represji padła rodzina cioci Zosi Słowikowej, siostry Ojca. Wuj Bolek, właściciel jednej z lwowskich fabryk, został od razu aresztowany i pewnie zginął w więzieniu; Ciocię z córkami wywieziono do Kazachstanu. Tam w Irtyszu utopiła się młodsza Haneczka, podobno na oczach śmiejących się krasnoarmiejców. Ciocia ze starszą Krysią zdołała wydostać się z zesłania wraz z armią Andersa.

Fala deportacji uchodźców zza Sanu zagarnęła gromady ludzi z różnych dzielnic miasta, w tym naszych najbliższych sąsiadów, z mieszkania na tej samej klatce schodowej. W nocy słychać było jakieś złowieszcze hałasy, a rano mieszkanie okazało się opuszczone. Los ten nie dotknął naszej rodziny głównie dzięki zabiegom z metrykami i ominięciu zagrożeń paszportyzacji. Ale dozorca kamienicy wiedział o nas prawie wszystko i dawał do zrozumienia, że coś by mu się należało za milczenie. W końcu te aluzje jakoś ustały, ale rychło okazało się, że z naszego strychu zginęły dość cenne przedmioty, wśród nich wywieziona z Kobrynia maszyna do pisania; widzieliśmy ją potem na wystawie sklepu komisowego. Milczeliśmy, i to jakoś zażegnało niebezpieczeństwo denuncjacji. Inny był dozorca naszej kamienicy przy ulicy Głębokiej, który utrzymywał kontakt z Ciocią i Mamą, okazując lojalność i nawet przywiązanie.

Fulińskim, a także Tokarskim, nie groziły wywozy: byli miejscowi, a ponadto sowieckie władze w tym czasie potrzebowały lwowskich profesorów wyższych uczelni. Ale działalność Jacka w podziemnej organizacji stworzyła ogromne zagrożenie; po dramatycznych perypetiach z NKWD (które jego nieobecność tłumaczyło służbowym wyjazdem do Żółkwi) ukrył się w domu na strychu, za specjalnym przepierzeniem. Tam wytrzymał, przy wsparciu rodziny, aż do końca pierwszych dwu lat okupacji Lwowa.

Sowietyzacja szkoły pociągnęła za sobą, na tle wszechobecnego politycznego rytuału, ogólne obniżenie poziomu nauczania i osobliwy system ocen. Wychowawcą mojej klasy był gorliwiec o nazwisku Silberman lub Silberstein (dokładnie nie pamiętam, w każdym razie coś ze srebra), próbujący z mozołem mówić po ukraińsku, z mizernym efektem. Ponieważ ustrój nakazuje planowanie we wszystkich dziedzinach życia, zaplanował postępy klasy w nauce (sadzę, że obowiązywało to wszystkich nauczycieli, a po doświadczeniach pamiętnego mityngu nikt nie ośmielał się odstępować od schematu). Z wykonania planu klasy były rozliczane, oczywiście na podstawie uzyskanych przez uczniów stopni, które z kolei wyznaczały ocenę wykonania planu podciągania poziomu kształcenia przez wychowawcę. Nasz opracował swój plan chyba z pewną przesadą. Zapowiedział radośnie uzyskanie przez prawie wszystkich uczniów (wymienianych kolejno po nazwisku) stopni bardzo dobrych (widminno) z wszystkich przedmiotów. Plan musiał być wykonany (nawet z pewną nadwyżką); dzięki temu i ja ukończyłem dziesięciolatkę jako "widminnyk" i otrzymałem świadectwo ze złotą obwódką, co mi się po trzech latach ogromnie przydało. Tylko kilku, wśród nich Buchmana, nie dało się aż tak wywindować: zostali "udarnikami" t. zn. takimi, którzy oprócz bardzo dobrych ocen mają parę dobrych. Zaplanowano i, oczywiście, wykonano.

Z sowieckiego programu nauczenia zaabsorbowałem to i owo. Rzecz jasna, matematyki nie można było upolitycznić i zakłamać, a nasz polski nauczyciel potrafił zainteresować przedmiotem. Zamiast biologii serwowano nam "darwinizm", dowiedziałem się więc o doborze naturalnym i ewolucji. Historia narodów ZSRR – przedmiot, który traktowałem niemal z nienawiścią, była w istocie bezwstydną gloryfikacją dziejów Moskwy (do której bezczelnie podpięto Ruś kijowską) i carskiego imperium aż do XX wieku. Natomiast mój stosunek do nauki języka rosyjskiego stał się całkiem inny, niż przedtem w Kobryniu. Była w tym pewna zasługa nauczycielki, Rosjanki o potężnej posturze, ale gładkim obliczu, która okazywała nam życzliwość i nawet wymawiała słowo "pszezjembiony", godząc się na różne wykręty chorobowe uczniów. Nazywała się Orłowa, ale jej męża, znacznie od niej mniejszego człowieczka, trudno byłoby z tym ptakiem, choćby symbolicznie, porównać. Notabene, z ogromnym zdumieniem zobaczyłem ich oboje na ulicy już po wkroczeniu Niemców. Dlaczego się nie ewakuowali? – nie wiem, lepiej było nie nawiązywać kontaktu.. Wracając do nauki rosyjskiego: dość szybko pokonałem barierę cyrylicy i niektóre osobliwości gramatyczne i zacząłem nabierać szacunku dla rosyjskiej literatury pięknej. Orłowa umiała zadbać o taki efekt; analiza dramatów Maksyma Gorkiego: "Jegor Bułyczow i inni", a zwłaszcza "Na dnie", pozostawiła mi co nieco w pamięci i odczuciach. Orłowa wyraziście ukazywała nam humanistyczny sens wypowiedzi bohatera dramatu: "Czełowiek eto gordoje słowo". No właśnie: tu godność człowieka, a na co dzień sowiecka rzeczywistość – można było dostać kręćka! Sam język ukazywał pewne swoiste uroki: na przykład trudne do naśladowania miękkie "r" – jak (o dziwo) w wyrazie "car'". Z drugiej strony, odstręczały mnie te zupełnie nie pasujące do rosyjskiej fonetyki obce końcówki, a zwłaszcza adaptowanie bez zmian niemieckich czasowników z końcówką "...ieren", wśród nich ten bardzo ważny politycznie: "planieren". My mówimy "plan-ować", a Rosjanie: "płan-irowat'". Ale przyznaję, że obycie z ich językiem bardzo mi pomogło, po latach, w pracy zawodowej.

Na terenie szkoły zawiązał się mój kontakt ze światem szachów – rosyjską specjalnością. Jeden mój kolega, typowy lwowski batiar i dość słaby uczeń, był zapalonym szachistą i pełnił jakąś funkcję w utworzonym we Lwowie klubie szachowym; wciągnął tam mnie. Graczy klasyfikowano według pięciu kategorii, ale nawet najniższą, tę piątą, trzeba było zdobyć w turnieju; to mi się udało (pilnie studiowałem różne otwarcia i końcówki). On miał trzecią – może trochę przez protekcję zawędrował tak wysoko (ponad rzeczywisty poziom swojej gry), bo raz udało mi się go pokonać. Nieco mię dziwi do dziś, że właściwie nie spotykało się w tym klubie Żydów; znalazł się w nim tylko jeden kolega z mojej klasy, Berliner. Poza szkołą i szachami zgłosiłem się też, wraz z Jankiem Gottasem, na kurs techniki radiowej, który zaliczyłem na piątkę; tam usłyszałem pierwszy raz o takim zamyśle, jak odbiornik telewizyjny.

Przez całe dwa lata docierały do nas spoza bolszewickiego raju wieści o przebiegu wojny, mniej lub bardziej zdeformowane, ale nieodmiennie prawdziwe w tym, że ogólnie działo się źle. Narastało przygnębienie, a przy tym stopniowo traciliśmy nadzieję, że Ojciec żyje i gdzieś się ukrywa w podziemnej organizacji; staraliśmy się o tym nie myśleć i nie mówić. Cała prawie Europa stała się areną niemieckich zwycięstw, jedynym pocieszeniem było to, że Anglia zdołała odeprzeć ataki lotnicze (przy udziale polskich pilotów) i przetrwała niezajęta. Moim kolejnym zmartwieniem było zbliżające się powołanie do sowieckiego wojska; oficer komisji poborowej zauważył mój dość wysoki wzrost i powiedział: "Haraszo, kawaleria". Wcale mnie to nie zachwyciło, chociaż z czasów dzieciństwa miałem jakieś tam wstępne obycie z koniem; wówczas nie wiedziałem, że niedługo potem ten pobór ominie mnie w ostatnim dniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz