piątek, 2 lipca 2010

Nad morzem i nad Czeremoszem

Oba te miejsca wakacyjne łączy to, że miejscem naszego pobytu tam były wspomniane już wyżej oficerskie domy wypoczynkowe. Panowała w nich atmosfera odrobinę sformalizowana i w tym sensie inna niż w domach należących do rodziny, bo przenosił się do nich pewien element układów personalnych w wojsku. Jednak dzieci i młodzież obchodziło to niewiele. ODW w Cetniewie, położony nad klifowym urwiskiem w rejonie nasady półwyspu Helskiego), stał się pół wieku później, jak sądzę, rezydencją wczasową dla dygnitarzy reżimu (lub z taką sąsiaduje). Być może gdzieś tutaj widywał się prezydent Kwaśniewski ze szpiegiem rosyjskim Ałganowem (tak donosił swego czasu dziennik Życie). Znaczące osobistości bywały w Cetniewie również w tych czasach, które tu wspominam – oficerowie bardzo wysokiej rangi. Takim był generał Wiktor Thommee', późniejszy dowódca obrony Modlina. Budził w nas zainteresowanie, bo był znakomitym pływakiem i lubił żarty, nawet te ryzykowne towarzysko. Nieraz widziałem, jak nurkował niedaleko brzegu. Podobno podpływał czasem pod zażywające kąpieli oficerskie panie i straszył je chwytając znienacka za stopę. Wojskowa plotka opowiadała o nim, że raz trafił na równego sobie dowcipnisia – nie na urlopie, ale w czasie rutynowej inspekcji 59 – go pułku piechoty. Powiedział żartem do jego dowódcy: "wie Pan, ten pański pułk jest jakiś taki - ni w pięć, ni w dziewięć". I usłyszał w odpowiedzi: "nic dziwnego, Panie generale, skoro mamy takiego dowódcę – ni TO ME, ni to be".

Posiłki w cetniewskim ODW jadło się w obszernej sali z rozległym widokiem na rozciągającą się w dole powierzchnię morza. Szczególnie upodobałem sobie śniadania, na których poznałem po raz pierwszy biały miód akacjowy, podawany do smarowania bułek. Z jadalni zapamiętałem też zabawny incydent, który pewnego dnia zgromadził sporo osób przy oknach północnego łuku ściany budynku. Oto na powierzchni dość spokojnego rankiem morza, daleko od linii pustej plaży, widniał kolorowy okrągły przedmiot – czepek na głowie samotnego pływaka? Pewnie tak – może tonął, bo w jego kierunku zmierzała od brzegu łódka ratownika, wiosłującego w pośpiechu. Kiedy dotarł do tonącego, wychylił się za burtę i obiema rękoma chwycił jego głowę. Potem (o dziwo) uniósł ją szybkim ruchem i wrzucił do łódki! Bo ta głowa to była duża piłka plażowa – i tak napięcie wśród widzów w jadalni (w tym nas z Irką) zmieniło się w "niewąski ubaw".

Zobaczyć morze po raz pierwszy to było dla nas dzieci wielkie przeżycie. W czasie następnych sezonów w ODW w Cetniewie kąpiele, spacery, zabawy w piasku i inne lokalne atrakcje nieco nam spowszedniały, ale raz zdarzyło się coś niepowtarzalnego: po burzy Irka znalazła na plaży kawałek bursztynu. Potem przez wiele dni łaziliśmy wzdłuż brzegu z wzrokiem utkwionym w piasku (chyba było w tym podobieństwo do opisanego przeze mnie epizodu ze znalezieniem pierścienia w Tatarowie). Niestety, kolejny bursztyn już nam się nigdy nie trafił.

Na kilka tygodni przed wybuchem wojny spędzaliśmy wakacje w innym ODW – w miejscowości Żabie, na przeciwległym, najbardziej wysuniętym na południe koniuszku Polski (w ówczesnych granicach). Tu również istniała możliwość kąpieli w szumiącej wodzie, ale jakże odmiennej od morskich fal: piękna górska rzeka Czeremosz – należąca do zlewiska morza Czarnego, tak jak i inne rzeki naszych wakacji (oraz Dniestr, po którym wędrowała kajakami rodzina Fulińskich). W Czeremoszu nie tylko się pływało, ale także można było przyglądać się oryginalnym tratwom Hucułów, którzy spławiali powiązane pnie drzew z górskich lasów. Właśnie spływ tą rzeką przedstawia jeden z obrazów Kazimierza Sichulskiego w naszym mieszkaniu. Brzeg Czeremoszu oferował też teren malowniczych spacerów, a ODW gościło owego roku liczne młodzieżowe towarzystwo i tworzyły się pary, dla których niemałą atrakcją stały się długie wędrówki nad szemrzącą wodą. Miały też miejsce potańcówki i dość niezwykłe wieczorki, których organizatorem i autorem oryginalnych występów był kierownik ODW – młody mężczyzna nazwiskiem Luzar. Chociaż Ukrainiec, władał bezbłędnie polszczyzną, układał zabawne rymowanki, a w dodatku miał miły głos i umiał grać na gitarze. Domem wypoczynkowym zarządzał sprawnie, dostrzegał nawet osobiste zainteresowania poszczególnych gości; wyrazem dbałości Luzara o ich rozrywki były właśnie wspomniane wieczorki, a zwłaszcza ten zorganizowany pod koniec naszego pobytu w Żabiu. Luzar ułożył żartobliwe wierszyki o kilkunastu wyróżniających się osobowością uczestnikach turnusu, podłożył je pod melodie popularnych piosenek i zaśpiewał w czasie wieczorku, akompaniując sobie gitarą. Nikogo nie obraził, ale wywołał sporo śmiechów i oklasków. Głównymi bohaterami wierszyków były młodzieżowe pary, a w ich składzie pewien przystojny porucznik, dowódca pobliskiego obozu junaków (młodych ludzi pełniących zastępczą służbę wojskową). Oto próbka twórczości Lugara, na melodię "Serenady włóczęgi": "Tango gra, jakaś para smętnie błąka się po sali – Już ich znam, to junaków wódz do kogoś się pali – si, si, si, czy do Zosi złotowłosej – si, si, si, czy się pali do Ali". Inny wierszyk dotyczył pewnej nastolatki, która wymykała się na spacery z chłopakiem spod kurateli dosyć stanowczej mamy: "Czeremosz pięknie wieczorem śpiewa odwieczną pieśń o przyjaźni – lecz nagle panna w popłochu zwiewa, bo boi się w domu łaźni!" Była też zwrotka o dziewczynie, którą wszyscy nazywali (nie pamiętam dlaczego) "Pucek", i w której kochał się pewien Tadzio z Warszawy: "... Bo jak przedtem, tak i teraz, Pucka oczyma pożera i od świtu aż do nocy potrzebuje jej pomocy – Mówi do niej: pójdźmy dwoje, bo bez ciebie ja się boję, ja malutki, bez opieki, weź mnie Pucku, już na wieki!" Nie było tych "wieków", tylko jakieś dwa tygodnie dzieliły nas wtedy od wojennej katastrofy. Tadzio ją przeżył, i po latach widywał się z Irką w Warszawie; o losach Pucka nie wiem nic. Co do samego Lugara, ciekaw jestem do dziś, czy pozostał polonofilem? A może przeciwnie, brał udział w akcjach UPA?

Wycieczek górskich z ODW w Żabiu było jakoś mniej, niż przedtem z naszego domu w Tatarowie. Najlepiej pamiętam jedną, w połowie sierpnia, z Ojcem, który wyrwał się na kilka dni ze swego pułku rozmieszczonego w strefie obronnej w rejonie Wielunia. Nasz całodzienny marsz przez lasy i polany zakończył się w ulewnym deszczu, ale mieliśmy obaj peleryny i uznaliśmy wyprawę za udaną. Były to dni, w których widziałem Ojca ostatni raz.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz