piątek, 2 lipca 2010

U cioć

Jeden sezon wakacyjny w górach spędziłem u cioci Mysi Mieszkowskiej. Prowadziła wtedy schronisko na przełęczy Tatarskiej, mając do pomocy na stałe tylko dwie osoby: kucharkę i totumfackiego młodzieńca – Michasia (który zwracał się do mnie "paniczu" – takie były relacje klasowe w owych czasach). Ważny był też piękny chart Dżigi, z którym bawiłem się z wielką uciechą i pasieka w ogrodzie, do której przychodził niekiedy pszczelarz. Warto tu wskazać, co nie jest wiadome powszechnie, że ta nazwa przełęczy bierze się z głębokiej historii: to właśnie tędy zagony tatarskie Batu-chana wtargnęły w XIII wieku na Węgry, które zostały wtedy spustoszone nie mniej niż południowy pas Polski aż po Legnicę. Spod schroniska roztaczały się rozległe widoki na wszystkie strony, a w pejzażu pasma Czarnohory dominował kopulasty masyw wznoszący się na terenie Czechosłowacji – Pop Iwan. Niedaleko mieściła się placówka graniczna, w której rezydowali znajomi Cioci, sympatyczni celnicy. Tamtędy wiodła moja pierwsza w życiu wycieczka za granicę - do miasteczka Jasina w Czechosłowacji. Ciocia kupiła jakieś tam drobiazgi, oczywiście nie musiała za powrotem płacić cła. Mnie to nie interesowało – wielkim romantycznym przeżyciem stało się samo znalezienie się w innym kraju, bo od dziecka marzyłem o podróżach; ta nie była wprawdzie egzotyczna w sensie krajobrazowym, ale spodziewałem się dalszych, jeszcze bardziej emocjonujących, w dorosłym życiu. Spełniło się to marzenie dosyć późno, ale jednak – mimo ograniczeń nakładanych przez totalitarny ustrój (które dla młodych ludzi 21-go wieku szczęśliwie już nie istnieją). Ten skrawek etnicznej Ukrainy, Ruś Zakarpacka, stał się na krótko przed wybuchem wojny prawie niezależnym państewkiem, ze stolicą w Użhorodzie, z pierwszą od tysiąca lat (nie licząc epizodów z okresu wojny polsko – bolszewickiej) ukraińską administracją; był to rezultat realizowanego przez Hitlera rozbioru Czechosłowacji. Ten niby-zalążek państwowości nie urósł wtedy do rangi ukraińskiego Piemontu – wkroczyły i zajęły Ruś Zakarpacką wojska węgierskie. Epizod zakarpacki znalazł się w treści pełnej goryczy piosenki, którą usłyszał pod koniec wojny od kolegów na studiach Staszek Czuruk, mój przyjaciel ze Lwowa, z sowieckiej dziesięciolatki: "A Madiary nastupajut', Ukrajinu zabyrajut', ta hej, a Lachy im pomahajut', dywersantiw wysyłajut', ta hej". Nienawiść do Lachów (ale dlaczego nie również do Madziarów ?) wybuchła później w formie masowych mordów UPA (Ukraińśkej Piwstańczej Armii) na polskiej ludności.

Pasieka przy schronisku stała się przyczyną bardzo przykrego zdarzenia. Kucharkę ukłuła w czoło pszczoła i po krótkim czasie jej twarz zaczęła niewiarygodnie puchnąć. Biegał koło niej Michaś i Ciocia próbowała jakichś leków, ale właściwie nic nie dało się na to poradzić; biedaczka leżała i jęczała, nic nie widząc, bo spuchnięte powieki tworzyły dwie półkule zaciśnięte na oczodołach, a rzęsy kłuły w rogówki oczu. W tych czasach mało kto zdawał sobie sprawę z tego, jakie bywają konsekwencje specyficznych uczuleń. Po lekarza trzeba by jechać daleko w dół, do wsi Woronienka (końcowej stacji kolei). Na szczęście, po kilku godzinach opuchlizna zaczęła ustępować, a od tego czasu nawet Michaś stał się ostrożniejszy w pobliżu uli.

Z innego górskiego schroniska cioci Mysi, na Polanie Maryszewskiej położonej na przeciw pasma Czarnohory, można było obserwować jedyne w tej części Karpat wielkie, bardzo strome, podobne do ścian tatrzańskich urwisko – Szpyci. Tam spędziłem u Cioci jedną, czy dwie doby i tegoż lata rozminąłem się z wędrującymi tym szlakiem Fulińskimi.

Rodzina Słowików – wuj Bolek, młodsza siostra cioci Mysi - ciocia Zosia i ich córki: starsza Krysia i młodsza Haneczka, spędzali zwykle część lata w swoim obszernym majątku ziemskim w Gruziatynie na Wołyniu. Był to dwór z wielkim ogrodem i stawem, w otoczeniu pól i lasu. Oprócz służby domowej i ludzi z folwarku, wuj zatrudniał nawet leśniczego; było więc komu zadbać o to, aby "państwo" mile spędzali wakacje.

I tak właśnie było tego lata, kiedy Ciocia zaprosiła całą naszą rodzinę do Gruziatyna; przywieźliśmy ze sobą także kanarka Kubusia, który zdobył sobie od razu sympatię domowników, zwłaszcza obu Słowikówien. Kubuś na ogół nie siedział w klatce w dzień; polatywał po całym pokoju, obżerał się podsuwanymi mu truskawkami, czasem siadał dzieciom na głowach, trochę dziobał w policzki. Były i inne zwierzaki: te w stajni i oborze, psy, a nawet żółw błotny w stawie. Bawiliśmy się w ogrodzie i przy sianokosach (trochę pomagając), Irka trzymała lejce wozu ze stertą siana w czasie powrotu z pola. Las był rozległy, kilkakrotnie przejeżdżaliśmy tamtędy nasłuchując odgłosów zwierząt. Raz pan leśniczy powiedział, że to mogą być wilki, a innym razem, że słyszymy rogacza; nastrój stał się wtedy tajemniczy i uroczysty, a Haneczka powtarzała prawie szeptem: logowiec, logowiec. We dworze sporo czasu poświęcał nam wuj Bolek – ogromny mężczyzna, lubiący towarzystwo dzieci i umiejący żartować; zdarzało się, że nucił, całkiem udanie, piosenki z francuskich operetek (zwłaszcza z "Orfeusza i Eurydyki").

To lato w Gruziatynie było wyjątkowo długim ciągiem słonecznych dni. Pozostało w mojej pamięci sielanką; ale gdy przyszła wojna, Wuj i Haneczka padli ofiarą sowieckiego ludobójstwa.

U cioci Jańci Gottasowej i wujcia Julka, który był komendantem szkoły policyjnej w Mostach Wielkich niedaleko Lwowa, spędziliśmy niejedne wakacje. Mieszkanie było duże, jego część zajmowała babcia Ilaszewiczowa i ciocia Wisia, a Irka (wtedy jeszcze nazywana Uką) i ja (wtedy jeszcze nazywany Nuśkiem) hasaliśmy po wszystkich pokojach z Jankiem (wtedy Janusiem) i Krysią (wtedy Krynką). Elementem zabawy w bieganinę była, niestety, złośliwa dyskryminacja młodszego dziecka przez troje starszych. Mówiąc wprost, uciekaliśmy i zatrzaskiwaliśmy drzwi przed Krynką, która chciała się z nami bawić – a my nie. My – to znaczy przede wszystkim Uka, która zazwyczaj była mózgiem trójki w realizacji nietypowych kawałów. Jeden z jej wyrafinowanych pomysłów dotyczył czekoladek nadziewanych słodką masą, których konsumpcja znajdowała się oczywiście pod kontrolą dorosłych. Ale jedną czekoladkę udało się wygospodarować i wykonanie niecnej operacji Uka zleciła Janusiowi (co nie znaczy, że i ja nie byłem w pełni odpowiedzialnym uczestnikiem zamachu na najmłodsze dziecko). A więc: przekroił czekoladkę na pół, wydłubał z wnętrza połówki masę, nasypał pieprzu, zalepił to z powrotem masą i wygładził. Taką połówkę ofiarowaliśmy, z obłudnymi uśmiechami, Krynce, która przyjęła prezencik też z uśmiechem – szczerym. Uśmiech zgasł po sekundzie, krzyk oszukanego dziecka przywołał starszych, ale dla represji wobec trójki złośliwców nie było nastroju, bo należało małą jakoś uspokoić. Uka to nie tylko prowodyr niecnych żartów; już w dzieciństwie epatowała plastycznym talentem, zapewne odziedziczonym po dziadku Ilaszewiczu; jej zdolności wyrażały się najwcześniej w niezliczonych, bardzo udanych rysunkach, które stawały się elementem wielu zabaw. Dzieciom imponowało też to, że lgnęły do niej psy; ten fluid miała, być może, po Ojcu, a to, że była miłośniczką zwierząt w ogóle, przypominało osobowość cioci Mysi.

Mosty Wielkie, tak jak Gruziatyn, wspominam jako wakacje słoneczne. Raz było jednak tej pogody za wiele. Przeżyliśmy niewiarygodną inwazję chrabąszczy – do dziś zastanawiam się, jak mogło się ich tyle wylęgnąć w tak krótkim czasie. Znacznie ważniejsze było to, że słońce i ciepła aura sprzyjały nauce pływania. Świetnie nadawała się do tego rzeka Rata – bardzo czysta i niezbyt głęboka, z piaszczystymi brzegami. Ruchy "żabki" mieliśmy przećwiczone "na sucho", a wdrożenie tej sztuki w prawdziwej wodzie przebiegało pod kontrolą wujcia Julka. Jego system szkolenia opierał się na dyscyplinie (jak w policji?), ale było to chyba uzasadnione, bo należało równocześnie pilnować całej trójki: Uki, mnie i Janusia. Wujek wybrał dogodne miejsce: łagodne zakole rzeki, nie za płytko - ale nie głębiej, niż po pas. Komendy słuchaliśmy z ochotą, bo często brzmiała "do wody", chociaż na krótko. Wygrzewanie się w czasie przerw na piasku też było atrakcją. I tak, po paru dniach ćwiczeń, przekonałem się w pewnej chwili, że już nie odpycham się jedną stopą od dna przy każdym ruchu "żabką"; pływałem, nie tonąc! To samo osiągnęła pozostała dwójka. Krynka była wtedy jeszcze na to za mała, ale przewyższała nas pod innym względem: bardzo lubiła nurkować. Pamiętam jej mokrą, uśmiechniętą buzię wystawioną na chwilę z wody, aby nabrać powietrza - a potem znowu chlup!

Po przedwczesnej śmierci Wuja cała rodzina z Mostów – Babcia, ciocie i dwójka dzieci - przeniosła się do Lwowa; tu Janek wstąpił do Szkoły Kadetów. Ich lwowskie mieszkanie stało się potem schronieniem także dla nas, w czasie pierwszych dwu lat wojny.Będąc małymi dziećmi, spędzaliśmy lato niejednokrotnie w rodzinnej willi Ilaszewiczów w Stanisławowie (w której przeżyli oni dziesięciolecia, od czasów austriackiej Galicji). Mama z nami przyjeżdżała, ale i tak zawsze była tam Babcia i któraś z cioć.Na piętrze rezydował Dziadzio, pochłonięty malowaniem. Prawie nigdy nie schodził na parter, przeszkadzała mu choroba i zachowywał postawę pewnego dystansu wobec świata zewnętrznego; my darzyliśmy go trochę trwożnym szacunkiem. Wiedzieliśmy, że potępia niektóre wybryki i w ten sposób przyczyniał się w pewnym stopniu do naszego wychowania w sytuacji, kiedy na co dzień znajdowaliśmy się pod opieką bardzo tolerancyjnych pań. Uka była jeszcze za mała, aby jakoś wykorzystać kontakt z dziadkiem w rozwoju swojego talentu, chociaż już wtedy rysowała. Zacząłem to robić i ja, mój pierwszy rysunek stanowi też jedno z pierwszych trwałych wspomnień: przedstawiał człowieka, składającego się z głowy (kółko), kropek-oczu, kreski-nosa, ust (kreski poziomej) oraz doczepionych do głowy od dołu dwu nóg ze stopami (też kresek). Tułowia oraz rąk nie było. Moje aspiracje plastyczne nie rozkwitły jednak później tak, jak uzdolnienia Uki. W willi w Stanisławowie wychował się też wilczur Lord – nasz ulubieniec; zabieraliśmy go później na wakacje w Tatarowie, gdzie uczestniczył w wielu zabawach i spacerach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz