poniedziałek, 12 lipca 2010

Albania

To nie był mój pierwszy w ogóle wyjazd za granicę, ale na pewno pierwszy taki, który w pewnej mierze spełniał marzenia o egzotycznych podróżach. W tych marzeniach tkwił m. in. element fascynacji ciepłą plażą morską, a najbliższym regionem świata, który mógł to zaoferować Polakom, były wybrzeża śródziemnomorskie (no i jeszcze ich przedłużenie – morze Czarne). I właśnie, dość nieoczekiwanie, nadarzyła mi się w 1955 roku delegacja służbowa do Albanii. Nie było to, co prawda, maksimum uciechy (jakie stanowiłyby wakacje rodzinne na przykład w Grecji lub we Włoszech), ale niewątpliwie zaspokajało tęsknotę za egzotycznym przeżyciem. Polska młodzież 21-go wieku, która bez trudności kręci się po całej Europie i nie tylko, przypuszczalnie nie zdaje sobie sprawy z tego, jaki wyczyn stanowił w PRLowskim świecie taki wyjazd faceta bezpartyjnego. Zazdrościli mi tego różni szefowie PZPRowcy, ale tu były niezbędne – właśnie! – kwalifikacje nie tyle polityczne, ile fachowe, a tych oni nie mieli, a ja tak! (chociaż, muszę wyznać, dopiero od niedawna). Moja znajomość technologii materiałów ogniotrwałych w momencie ukończenia studiów chemicznych na politechnice przed sześciu laty była dokładnie zerowa, ale miałem pewną przewagę nad większością inżynierów tej branży: języki. Niejeden z nich wprawdzie znał, tak jak ja, niemiecki, ale już rosyjski – mało kto, a angielski – dosłownie nikt. Umiejętności językowe pomagały mi wgryzać się pośpiesznie w tematykę branżową i wkrótce mogłem jako tako dorównać starszym kolegom w znajomości tego jej działu, który w polskim przemyśle dominował: materiałów szamotowych; ich też dotyczyło pierwsze pół tuzina moich publikacji. Ale z początkiem lat 50-tych pojawiło się w tymże przemyśle wyzwanie, dzięki któremu wyrosłem na eksperta, o którym ci starsi wiedzieli, że może ich zagiąć: zasadowe materiały ogniotrwałe, zwłaszcza dla produkcji stali (no, bo czołgi). Wytwarza się te materiały nie z glin (jak "szamotkę"), ale z tlenków o bardzo wysokiej temperaturze topnienia, wśród których najważniejszy jest MgO. Towarzyszą mu cztery domieszki, zawarte w bardzo małych ilościach, ale rozstrzygające o walorach użytkowych wyrobów. Panują tu skomplikowane zależności wynikające z wzajemnych proporcji składników, które poznałem i nauczyłem się je wykorzystywać w aspekcie technologii dzięki publikacjom brytyjskim. Wiąże się z tym interpretacja t. zw. diagramów równowagi fazowej w wysokich temperaturach – wiedza zaiste ezoteryczna dla moich kolegów po fachu; ja jednak znalazłem do niej dostęp w znakomitym, wydanym w USA zbiorze "Phase Diagrams for Ceramists" (a wielu ceramików u nas boi się tych dziwnych trójkątów pokrytych tajemniczymi liniami). Właśnie w roku albańskiej delegacji mój status specjalisty został przypieczętowany ukazaniem się mojej pierwszej książki: "Magnezytowe materiały ogniotrwałe", wydanej w Stalinogrodzie, 1955. Tu dygresja: trzymam to dzieło na widocznym miejscu, bo jego okładka stanowi znamienną migawkę z dziejów PRL. Pewnie nie znacie wymienionego wyżej miasta, a ono istniało, chlubiąc się swą nazwą, wyrażającą cześć dla zmarłego w 1953 roku geniusza ludzkości. Później, niestety, przechrzczono Stalinogród z powrotem na burżuazyjne Katowice.

Więc jak to wszystko ma się do Albanii?. Otóż: z tego właśnie kraiku sprowadzaliśmy rudę chromową (chromit) do rozwijanej z socjalistycznym rozmachem produkcji takiej odmiany zasadowych wyrobów ogniotrwałych, która obok MgO zawiera jako główny składnik tlenek chromu. A wraz z tą rudą, niestety, wchodzi do materiału magnezytowego nowy komplet wspomnianych wyżej wrednych domieszek, których relacje ilościowe przyprawiają technologa o ból głowy. I w tych relacjach, jak już się pochwaliłem, byłem biegły właśnie ja – autor książki i specjalistycznych artykułów. Najbardziej wredną wśród tych wrednych domieszek stanowi SiO2 z krzemianów, obecna w obu podstawowych surowcach – zarówno w tym chromicie od albańskiego despoty towarzysza Envera Hodży, jak i w magnezycie, sprowadzanym z jeszcze bardziej odległego raju, znad Pacyfiku, od ukochanego przywódcy Kim Ir Sena. Notabene, do Korei Północnej nigdy mnie nie oddelegowano (a udało się to po latach Adasiowi, ale oczywiście nie w sprawach jakichkolwiek surowców).

Więc trzeba było zorientować się, czy można poprawić jakość dostaw albańskiego chromitu do Polski – aby zawierały mniej krzemionki. Właściwie od początku dało się przewidzieć, że ta domieszka gromadzi się głównie w najdrobniejszej frakcji rudy, bo zawarte w tej skale krzemiany kruszą się łatwiej, niż składnik główny. Niemniej, potrzeba zorientowania się na miejscu było wystarczająco uzasadniona, aby wysłać eksperta.

Trasa mojej podróży wiodła przez Bukareszt do portu w Konstancy, potem sowieckim statkiem przez tureckie cieśniny i wokół Grecji do adriatyckiego portu Durres i stąd już bliziutko do Tirany. Jazda pociągiem ze Śląska do Bukaresztu była najdłuższa w moim dotychczasowym życiu i, rzecz jasna, pełna wrażeń – tak jak i kilkudniowy pobyt w rumuńskiej stolicy. Mieszkałem w hotelu tuż obok okazałego centralnego placu, łaziłem trochę po mieście i parkach, na obiad zamawiałem bardzo dobry "Wiener Schnitzel" (coś jak nasz kotlet schabowy). W muzeum natrafiłem na wystawę meksykańskiego (silnie lewicującego) malarstwa, z obrazami tej miary mistrzów, co Rivera i Siqueiros. Zwiedzanie Bukaresztu musiało się oczywiście zamknąć w nieprzekraczalnym czasie, bo miałem bilet na statek "Krym" na określony dzień i godzinę, a czas odjazdu pociągu do Konstancy też nie zależał od moich kaprysów. Zaplanowałem dojazd do bukareszteńskiego dworca ( po rumuńsku "gara" – to sobie zawczasu przygotowałem)

tramwajem z przystanku położonego na tyle blisko mojego hotelu, abym nie musiał zbyt daleko wlec się z walizką. O taksówce nawet nie myślałem, bo nie wiedziałem, czy łatwo taki luksus sobie zorganizować w socjalistycznym kraju, a poza tym moje diety na Bukareszt były skąpe. Zapłaciłem rachunek i opuściłem hotel z dużym zapasem czasu, ale na przystanku powstał problem: na wozach tramwajowych nie było napisów ze słowem "gara". Czas uciekał, zacząłem się w końcu dopytywać, po niemiecku nie szło, ale uchwyciłem powtarzane z naciskiem słowo "czincz" – a więc pięć! Ale piątka nie nadjeżdżała niepokojąco długo, i olśniło mnie dopiero kiedy zjawiła się druga z kolei, czy nawet trzecia piętnastka. Wsiadłem, dojechałem, pociąg do Konstancy nie miał opóźnienia, zdążyłem się zaokrętować. A ta pułapka rumuńskich liczebników jest następująca: 15 wymaga dodania do 5 osobnego słowa: "spryzeczy" (= "ponad 10"). Tego oczywiście nie byłem w stanie uchwycić w potoku słów moich uprzejmych informatorów na przystanku (potem, w Albanii, szło mi nieco lepiej z innym językiem romańskim – włoskim).

Na statku pasażerskim znalazłem się właściwie po raz pierwszy w życiu (bo jakichś tam przybrzeżnych wycieczek na Bałtyku nie ma co liczyć). Już na początku rejsu, na morzu Czarnym, przekonałem się (z odcieniem satysfakcji), że jestem bardziej odporny na kołysanie, niż wielu innych. "Krym" był chyba statkiem odkomenderowanym (w owym czasie) niemal wyłącznie do kontaktu osobowego pomiędzy blokiem satelitów z ZSRR na czele i oddzielonym terytorialnie albańskim sojusznikiem. Stąd też spotkałem wśród pasażerów (także w rejsie powrotnym) wielu Albańczyków. Właśnie oni (naród żyjący głównie na wyżynach) szczególnie kiepsko znosili warunki sprzyjające chorobie morskiej i to mi się zdarzyło zobaczyć na pokładzie – wychylanie się za burtę (z wiadomego powodu). Raz czy dwa wypadło tak, że rezydowałem w jadalni okrętowej jako jedyny konsument śniadania.

Przepłynięcie Bosforu stanowiło przeżycie wielce interesujące, podobnie jak rejs przez morze Marmara i potem obserwacja typowo śródziemnomorskich, bezleśnych grzbietów wyniosłości ciągnących się wzdłuż brzegów cieśniny dardanelskiej. Ale to, co mię wręcz zachwyciło, następnego dnia, to szafir morza Egejskiego, tworzący efektowną kompozycję kolorystyczną z bielą piany za rufą statku. Delfiny też się pokazały, a jakże. Adriatyk, na który wpłynęliśmy pod koniec podróży, nie był już tak urzekający – jego kolor wydał mi się raczej zielonkawy. Port docelowy stanowiło Durres – miasto z piaszczystą plażą, odgrodzoną od północy wyniosłym, stromym grzbietem skalnym, wcinającym się w morze. Od razu po wylądowaniu zostałem potraktowany jak osoba znacząca (prawie jak VIP, ale to określenie poznałem dopiero później, w portach lotniczych); czarna limuzyna polskiej ambasady zawiozła mnie do stolicy, do hotelu Dajti, któremu warto poświęcić parę zdań. W owym czasie, jak również w następnych latach, nie było w Tiranie alternatywnego lokum, w którym przyjezdny cudzoziemiec mógłby otrzymać przyzwoite zakwaterowanie i takież wyżywienie. Hotel ten został wybudowany przed wojną przez panujących w Albanii Włochów i obficie ozdobiony płytami z białego karraryjskiego marmuru (widać faszyści mieli skłonność do przepychu w wybranych miejscach – nie inaczej niż władze naszego socjalistycznego obozu). Dajti to nazwa malowniczego pasma górskiego o stromych wapiennych stokach okalającego stolicę od wschodu. Mój pokój mieścił się na piętrze i każdego dnia wielokrotnie wędrowałem tam i z powrotem po szerokich schodach, odgrodzonych masywną kamienną poręczą, nakrytą pasmem marmurowych płyt. I na jednej z tychże płyt natrafiłem na – nikt nie zgadnie! – znamienną pamiątkę po pobycie w tym lokalu radzieckich sojuszników Albanii. Oto jakiś komandir, a może dygnitarz partyjny (a nie jakiś "sowietskij prostoj czełowiek", bo to byłyby dla takiego za wysokie progi), zapewne rozochocony wiadomo czym, postanowił pozostawić nie do zatarcia ślad swojego tu pobytu. A więc – wyrył na jednej z płyt trzy ogromne, długie na dłoń, rosyjskie bukwy (=litery), składające się na wyraz z grupy "anatomicznych": niby żart, ale mało subtelny nawet jak na ZSRR, a dla takich jak ja, mówiąc wprost, chamski wybryk pijaka. Zapewne obsługa hotelu, po zorientowaniu się w znaczeniu tego słowiańskiego słowa, chciała się napisu pozbyć, ale zadanie było niewykonalne: wapień to dość miękki kamień, więc autorowi żartu udało się wyryć litery głębokimi bruzdami, a sprowadzenie płyty na wymianę od włoskich imperialistów było politycznie nie do pomyślenia. Zresztą, chyba mało kto z miejscowych mógłby uduchowione przesłanie tych trzech bukw odcyfrować, a wobec tego bardziej kłopotliwe niż sam napis byłoby to, że poręcz bez jednej płyty paskudziłaby wystrój hotelu. A zatem napis pozostał, co niniejszym mogę poświadczyć, bo zjawiłem się tam ponownie za rok (w 1956), jako członek polskiej delegacji pod wodzą wiceministra hutnictwa Z. Tokarskiego; oczywiście, trwanie tego trzyliterowego zawołania reprezentującego sowiecką kulturę ubawiło mię nienajgorzej.

Niepowtarzalnym walorem hotelu Dajti i, w znacznej mierze, także centrum Tirany, była – mało kto zgadnie – woda z kranu! Tak jest – z piętra hotelu można było oglądać od strony wschodniej potężny rurociąg na wapiennej stromiźmie wysokiego górskiego pasma (właśnie tego, któremu zawdzięczał hotel swą nazwę), zasilający sieć wodną stolicy. Na taką wodę wodociągową nie natrafiłem w żadnym mieście spośród tych, w których zdarzyło mi się w życiu pobyć. Nie tylko czyściutka, krystalicznie przejrzysta i chłodna, ale prawdziwie żródlana w smaku i woni – no bo płynęła wprost z górskiego strumienia. Tu warto dodać, że dawna Tirana (sprzed dziesięcioleci) rozrastała się w okolicy bagiennej, bez przyzwoitego zaopatrzenia w wodę.

Wstępnym zadaniem mojej albańskiej misji była inspekcja na miejscu, a więc przyjrzenie się technologii pozyskiwania rudy chromowej w kopalni odkrywkowej w Bulquize. Jest to miejscowość położona w górach daleko na południu Albanii, w rejonie miasta Girokastra. Taka kilkudniowa podróż służbowa samochodem miała dla mnie w znacznej mierze smak wyprawy krajoznawczej. Dość szybko minęliśmy (bez zwiedzania) Elbasan, kierując się początkowo na wschód, w stronę jugosławiańskiej granicy, która przecina znaną atrakcję turystyczną tej części Bałkanów – jezioro Ohrid. Przewidziałem taki przebieg trasy i zabrałem ze sobą kąpielówki; poprosiłem kierowcę o krótki postój blisko brzegu, w tym miejscu łatwo dostępnego, i z wielką satysfakcją zaliczyłem sobie tę egzotyczną kąpiel. Pływałem dość długo (chociaż woda była nie tak ciepła, jak się spodziewałem), przesuwając wzrok wzdłuż przeciwległego, jugosłowiańskiego krańca jeziora, z bezleśnym (jakby pustynnym) pasmem gór Galicica w tle. Dalszy etap podróży też był pewien wrażeń. Do Bulquize podjeżdżaliśmy wąską, krętą drogą, wyrąbaną w prawie pionowym zboczu góry, nad rozległą przepaścią, bez żadnej bariery. Czasem zza występu skalistej ściany wyłaniała się dość nagle ciężarówka z ładunkiem rudy chromowej i trzeba było się z nią minąć, sunąc po skraju drogi; wtedy, patrząc w prawo, miałem tuż pod sobą otchłań – zdarzało się więc trochę emocji.

Wrażenie dzikości scenerii nie ustępowało także po dotarciu do celu służbowej podróży. Kopalnia odkrywkowa – kamieniołom na skalnym płaskowyżu, wokół trochę zabudowań, urobek ładowany przez maszyny wprost na niewielkie ciężarówki, takie jak te sowieckie z czasów wojennych; nie dostrzegłem jakichkolwiek możliwości organizacyjnych oddzielania na miejscu miałkiej frakcji rudy. Stanęło na tym, że trzeba będzie odsiewać ją dopiero po przewiezieniu do portu w Durres, przed załadowaniem na polski statek.

W Bulqize musiałem przenocować: w parterowym kamiennym baraku, który można nazwać hotelem, przydzielono mi coś, co można nazwać pokojem. W tym też hotelu (niewątliwie nie aspirującym do standardu "Dajti") zetknąłem się po raz pierwszy z bałkańskim modelem "ustronnego miejsca": otwór w kamiennej podłodze pomiędzy płytami, których powierzchnia zapraszała karbowanym kształtem kamiennych stóp. Nie zapraszał widoczny tam brud, ale to nie stanowiło chyba immanentnej cechy samego modelu.

Moja wyprawa na południe Albanii objęła jeszcze dalsze elementy krajoznawcze: zwiedzenie (co prawda przelotne) Girokastry i Korczy. Nazwy tych miast są godne zapamiętania w związku z epizodem wojennym na przełomie lat 1940/41. Mussolini przerzucił wtedy do podbitej Albanii prawie tuzin dywizji i zaatakował stąd Grecję, licząc na łatwy triumf swojego imperium. Jednak napad skończył się żałośnie i w toku kontrofensywy Grecy zajęli m. in. właśnie wymienione dwa miasta. Włochów wydobył z opresji dopiero podbój Jugosławii i Grecji przez Niemców na wiosnę 1941. Jeśli chodzi o moją podróż w te okolice, to niestety nie objęła ona Himary, kreowanej w owym czasie na pierwsze prawdziwie śródziemnomorskie kąpielisko w obozie socjalistycznym. Tak więc nie zdołałem w czasie obu moich delegacji albańskich popływać w błękitnym morzu, widzianym wcześniej z pokładu statku; udało mi się jedynie skorzystać z kąpieli w zielonkawym Adriatyku – później, na plaży w Durres.

Dla zainteresowanych starożytną przeszłością tych terenów (a ja mogłem się za takiego uważać) atrakcją były ruiny greckiego miasta Apollonii w pobliżu portu Vlora. Udało mi się ten objekt zwiedzić, a nawet sporządzić jaką taką dokumentację fotograficzną. Jak na owe czasy i warunki, mogłem to sobie poczytać za osiągnięcie - niedostępne dla zwykłych obywateli PRL. Do wrażeń mających odcień egzotyki mogę też zaliczyć relacje z mieszkańcami Albanii.

Pierwszych spotkałem na statku i były to osoby wracające do tego kraju po studiach w Polsce – swobodnie posługujące się naszym językiem, przyjazne i jak gdyby nieodróżniające się od nas obyczajowo. Od jednego z tych studentów usłyszałem co nie co o mentalności jego narodu – o ich solidarności, o tym że Albańczycy poza krajem trzymają się razem i są gotowi do wzajemnej pomocy. Płynęła też "Krymem" pewna absolwentka którejś z naszych uczelni – malutka, czarniawa, zdecydowanie niebłyszcząca urodą, ale miła i rozmowna. Dała mi swój adres i prosiła, abym ją odwiedził w ich domu w Tiranie. Zrobiłem to pewnego dnia, ale przebieg wizyty mnie zaskoczył. Ojciec rodziny nie patrzył na mnie przychylnie, rozmowa się nie kleiła nie tylko z powodu mojej nieznajomości języka, ale także dlatego, że potencjalna tłumaczka - ta mała Albanka - nie zachowywała się teraz jak osoba, która mnie kiedyś zaprosiła. Szybko się wyniosłem. Po latach przeżyłem w Indiach trochę podobną sytuację. Musiałem podyktować miejscowej sekretarce ofertę dostawy dla hinduskiej firmy kompletnej fabryki materiałów ogniotrwałych – u niej w domu, w godzinach popołudniowych, sprawa była pilna. Siedliśmy w jednym z pokojów przy maszynie do pisania, ale nie sami. Jej ojciec od razu otworzył szeroko drzwi do sąsiedniego pokoju i usadowił się tak, aby nas stale widzieć. Tkwił na tym posterunku nieprzerwanie, aż skończyliśmy pracę. Nie sądzę, aby nas oboje o cokolwiek zdrożnego podejrzewał, ale chyba orientalny obyczaj nakazywał mu pilnować dziewczyny nawet w sytuacji tak bezspornie profesjonalnej. Tamże, w hotelu w Kalkucie, mieszkałem we wspólnym apartamencie i zaprzyjaźniłem się z delegowanym razem ze mną innym ekspertem naszej centrali handlowej CEKOP – inż. Piotrowskim. Tu wraca motyw albański, bo córka Piotrowskiego (notabene, śliczna dziewczyna) zakochała się swego czasu w studiującym w Polsce Albańczyku. Nie pomogły argumenty, perswazje, lamenty obojga rodziców – ślub i wyjazd do kraju pana młodego. Byłem świadkiem wycinka tej smutnej historii na warszawskim lotnisku, w momencie naszego z Piotrowskim powrotu z Indii. O dalszych losach tej pary nie wiem nic, ale nie mogę umknąć narastającym skojarzeniom z aktualnymi relacjami o dramatach naszych blondynek, którym spodobali się muzułmańscy kandydaci na mężów.

Z albańskich relacji towarzyskich pozostało mi w pamięci jedno ważne słowo, o które przezornie już na statku pytałem znajomych: "faleminderit" = dziękuję. Do mojego zasobu leksykalnego doszedł potem jeszcze zwrot: "sa ora?" = która godzina?, co wiąże się z późniejszymi wypadami spacerowymi wzdłuż jarów przecinających wzgórza wokół Tirany. Był wrzesień, i teren ten obfitował w niezwykle dorodne jeżyny, z czego w pełni korzystałem. Dość często widziałem wędrujących po łąkach pasterzy, których ja sam chyba nie bardzo interesowałem – poza tym jednym, że miałem na ręku zegarek. Niejednokrotnie kierowano do mnie wspomniane wyżej dwa słowa, i odpowiadałem jak mogłem, przy użyciu głównie palców.

Niedługo po powrocie z Bulqize przyszedł czas pełnego skupienia się na rozwiązywaniu problemu jakości partii rudy chromowej wysyłanych do Polski. Do Durres zawinął nasz statek, który miał ją zabrać do swoich ładowni. W organizacji całej sprawy (od samego początku, włącznie z wyprawą do kopalni) uczestniczyli pracownicy ambasady w Tiranie, którzy notabene nigdy nie byli nadmiernie zawaleni robotą. Początkowo wyglądało na to, że trzeba będzie codziennie dowozić mnie samochodem ambasady z Tirany do portu. Jednak wszystko potoczyło się inaczej, mój pierwszy kontakt ze światem polskiej floty handlowej okazał się nad wyraz sympatyczny. Kapitan Milenuszkin, mimo tak znamiennej końcówki nazwiska, absolutnie nie sprawiał wrażenia Rosjanina, sądząc po akcencie i sposobie bycia. Starał się ułatwić mi dopilnowanie załadunku i od razu oddał mi swoją kajutę na kwaterę. Obejmowała ta gościna m. in. smaczne okrętowe obiady, możliwość przeglądania stosu polskich tygodników, łażenia po pokładzie itd; sam kapitan przeniósł się na ten czas na ląd, zresztą nie wiem dokąd. Zapamiętałem znajomość z tym wybitnym fachowcem morskiej żeglugi; w późniejszych latach był wymieniany w wiadomościach radiowych jako pilot statków przepływających kanał sueski. Jednak w latach 80-tych zraziłem się do niego, bo w czasie stanu wojennego wystąpił po stronie PRONu.

Realizacja mojej misji kontroli jakości rudy chromowej okazała się czymś nad wyraz prozaicznym. Sprowadzała się do nadzorowania czynności dwu Albańczyków, którym nakazano przesiewanie przez ustawioną ukośnie, dwumetrowego wymiaru rafę (t. j. sito druciane rozpięte na drewnianej ramie) stosu rudy wysypanego na nabrzeżu z przeznaczeniem do ładowni naszego statku. W ten sposób ci dwaj oddzielali i potem odsypywali łopatami na bok tę nieszczęsną drobną frakcję, której nasz przemysł (po uznaniu moich argumentów) nie życzył sobie w dostawach chromitu dla Polski. Miałem oczywiście trudności w porozumiewaniu się z nimi,

chociaż nie było jakichś problemów zasadniczej wagi: a to, że odchodzą (obiad?), a czy dziś jeszcze przyjdą?, i żeby absolutnie nie ładować na statek tego miału, który już odsiali – itp. Gadaliśmy z początku głównie przy użyciu gestów, a gdy okazało się, że znają jako tako włoski, zacząłem trochę rozumieć, a nawet czasem coś powiedziałem tak, że oni zrozumieli. Tu warto dodać, że mało kto z polskiej ambasady próbował uczyć się albańskiego; spośród urzędników, których tam poznałem, tylko jeden opowiedział mi, że po roku pobytu w Tiranie "nagle" zaczął mówić w tym języku. Machał przy tym ręką: to taki "języczek", który nigdy i nigdzie się nie przyda. Ale przydało mu się (i innym zapewne też) co innego: zadziwiający układ przepisów pozwalających na wykorzystanie w kraju walut zarobionych za granicą. Otóż: albańskie pieniądze – leki – nie były oczywiście nic warte w międzynarodowym obiegu, ale w PRL można było za nie kupić, po niewiarygodnie niskiej cenie, towar deficytowy, a wielce poszukiwany: cegły!. Znajomy z ambasady, o którym wspomniałem, wybudował sobie za te leki willę na wybrzeżu, skąd pochodził. Ja też zaoszczędziłem z diet trochę owej dziwnej waluty; po powrocie do kraju długo zastanawiałem się, jakby tu zarobić na operacji "cegła za leki", zanim jednak cokolwiek wymyśliłem, osobliwy przepis został zniesiony.

Ale za to przywiozłem z Albanii coś naprawdę egzotycznego: małego żółwia, złapanego koło krzaków jeżyn, dzieciom do zabawy. W czasie mojego powrotu statkiem "Krym" odkryła go w mojej kajucie sprzątaczka i powtarzała zadziwiona "czerepaga, czerepaga!"; jednak nikomu nie doniosła, że w bagażu tego Polaka znajduje się coś, czego niewątpliwie nie przewidują sowieckie przepisy. Zresztą koniec żółwika, już w naszym mieszkaniu w Gliwicach, był smutny, bo nie tknął niczego z podsuwanych mu przez całe miesiące warzyw.

Jak wspomniałem, po roku zalazłem się znów w Tiranie, tym razem na krótko, mając status członka delegacji "rządowej" (bo z wiceministrem Z. Tokarskim). Po tej wizycie pozostał mi prezent od władz albańskich: długa, rzeźbiona, kolorowa drewniana fajka, a także trochę zdjęć. Jednak moja fotografia związana z tym tekstem pochodzi z okresu późniejszego; wtedy, w latach pięćdziesiątych, nie było mowy o dostępie do zagranicznych czasopism – takich jak "Life", które na tym zdjęciu trzymam przed sobą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz