sobota, 3 lipca 2010


Ostatni rok we Lwowie

Kolejne przejście frontu stanowiło oczywiście kolejne, trudne do przewidzenia we wszystkich aspektach, zmiany sytuacji w mieście. Ale zachowanie się Sowietów, w tym przede wszystkim aresztowanie grupy dowódców AK pod pretekstem narady, nie było zaskoczeniem – po prostu wróciła ponura rzeczywistość sprzed dwu lat (to samo, też w lipcu, przeżywali Polacy w Wilnie). Po tygodniu wróciła też NKWD i jej akta – no bo było dla nich już bezpiecznie, walki w mieście zamarły. Pewnego dnia złożyli wizytę Fulińskim i kontrolując dokumenty członków rodziny zagadnęli na końcu: "a Jacek?". Na szczęście Jacek, który im uciekł przed dwoma laty i ukrywał się na strychu, przewidział to, że nadal tkwi w ich papierach; wymknął się przez ogród do kolegi (i niedługo potem wyjechał do Przemyśla pod nazwiskiem Skuratowski). W momencie kontroli mogli więc Fulińscy odpowiedzieć: "Jacek? – nie wiadomo; jeszcze przed przyjściem Giermańców nie wrócił z delegacji do Żółkwi".

W całym mieście NKWD zaczęło wyłapywać akowców – nawet ja, szeregowiec, mimo powrotu do pełnej konspiracji, otarłem się o duże ryzyko – w okolicznościach naprawdę przygnębiających. Zaprzyjaźniona z moją mamą była pewna żona pułkownika, o historycznym nazwisku (które celowo przemilczę), mieszkająca niedaleko. W dniach walki o Lwów mówiła z pewnym naciskiem Mamie, że "Pani syn chodził z opaską AK". Chyba to było odezwanie się sondażowe, bo ja jej w tych dniach nie dostrzegłem, a Mama z miejsca zaprzeczyła (zgodnie z zasadą konspiracji). Dramat wydarzył się niedługo potem; jej służąca wybiegła z krzykiem na ulicę, wiadomość szybko dotarła także do nas: zabili ją żołnierze komórki likwidacyjnej AK. Podobno była agentką NKWD i wskazywała ludzi do karnej deportacji na Syberię. My wiedzieliśmy bez żadnych wątpliwości, że pracowała w sowieckim wydziale rejestrującym tych, którzy zgłaszali zamiar wyjazdu na zachód, do Polski (na terytorium w granicach według układu RibentropMołotow). Mama mówiła jej, że taki wyjazd rozważa, ale zdaje się, że nasza rodzina nie zdążyła znaleźć się na tej liście, która wtedy stanowiła przypuszczalnie źródło nazwisk ludzi przeznaczonych do wywiezienia w głąb ZSRR jako "elementy antyradzieckie". To prawda, że byliśmy takim elementem (jak w istocie większość Polaków), ale w rok później przepisy NKWD już się zmieniły i mogliśmy się zgłosić do legalnej repatriacji.

Nie miał szczęścia Staszek Czuruk: zagarnęli go na ulicy, miał przy sobie parabelkę (tak mi potem bąknął, ale chyba źle zapamiętałem, bo kto by się z tym włóczył po mieście bez udziału w jakiejś akcji). O dziwo, po uwięzieniu sowiecki strażnik wypuszczał go na jakiś czas do domu i wtedy z nim rozmawiałem naciskając, żeby skorzystał z okazji i zwiał. Nie chciał, ze względu na rodzinę; skończyło się wyrokiem i łagrem na Syberii – 10 lat. Wówczas Sowieci zasądzali naszych taśmowo: "za próbę oderwania Zachodniej Ukrainy od ZSSR" dawali od ręki "dychę" (tak jak właśnie Staszkowi) albo (rzadziej) "ćwiartkę" (25 lat, czyli ćwierć wieku) - za coś poważnego. Czuruk przetrwał tę dychę w niezłej kondycji, wrócił do kraju (chyba po śmierci Stalina), na Śląsku odwiedził Skrowaczewskiego i mnie. Kiedy zjawił się nagle w naszym mieszkaniu w Gliwicach, osłupiałem; uciecha była wielka. Jak mówił, na Syberii pomagała mu z oddaniem jakaś Rosjanka – lekarka. Potem ulokował się na Dolnym Śląsku i dał wyraz swoim talentom literackim – m. in. w artykule ozdobionym zdjęciem z naszą Krysią. Opisał tam (może z odrobiną konfabulacji) swoje lwowskie perypetie - jeszcze jeden poruszający dokument tego, co przeżywali Polacy w tym czasie i miejscu. Urywkowym kontrolom towarzyszyła ogólna, bardzo męcząca, szykana: wyrabianie od nowa dokumentów osobistych, czyli "paszportyzacja". Oczywiście niemieckie "Kennkarty" straciły ważność, ale sowieckie "paszporty" sprzed trzech lat też. Wrócił koszmar bolszewickich urzędów: wielogodzinne wyczekiwanie w ścisku, smrodzie i bałaganie, chamskie traktowanie przez wszechobecną milicję, napastliwe i czasem podchwytliwe pytania ludzi w mundurach, którzy siedząc za stołem lustrowali tłoczących się petentów nawet w chwili ostatecznego wydania dokumentu. A należało wystrzegać się jakiegoś zawahania, czy zająknięcia, bo przecież nasze metryki były przerobione.

Spośród oficerów AK podstępnie ujętych i wywiezionych z gmachu dowództwa zaraz po opanowaniu Lwowa przez Armię Czerwoną, kapitan Draża był prawdopodobnie jedynym, który niedługo potem wydostał się na wolność. Jak się zdaje, udało mu się zabić wartownika i skontaktować z podziemiem w mieście; to, co wiemy na pewno, to fakt jego późniejszego ukrywania się w willi u Fulińskich; jak pamięta Ewa, był szczególnie ujęty opieką ze strony Mamy Fulińskiej, której dziękował słowami: "Pani jest cudaczna!". Dalsze losy Draży i jego oddziału, z którym się przedostał aż na Dolny Śląsk (gdzie działał jeszcze po oficjalnym zakończeniu wojny) zasługiwałyby zapewne na opis w niejednej powieści, a nie tylko na krótkie relacje w publikacjach J. Węgierskiego i innych. Resztę życia spędził Dragan Sotirović we Francji, gdzie wydał dwie książki (podobno opisał w swoich wspomnieniach pobyt u Fulińskich).

Po wojnie i po studiach zetknąłem się, w pracy zawodowej, z innym oficerem AK z grupy wtedy aresztowanej – porucznikiem Bohrem, po latach inżynierem (po skróconych studiach), pracującym w gliwickim zjednoczeniu materiałów ogniotrwałych. Przypadliśmy sobie do gustu, prowadząc próby przemysłowe na Dolnym Śląsku. Miał poczucie humoru i chyba talent literacki; jednym z jego żartów było to, że w zakrapianych imprezach proponował nowo poznanym, aby zwracali się do niego "panie Borze". Może wesołe usposobienie pomogło mu przetrwać lata w sowieckim obozie na północy, koło Archangielska. To wywiezienie i stracony czas złamały jego wcześniejsze aspiracje – podobnie, jak to stało się ze Staszkiem Czurukiem.

W ciągu sowieckich represji szczególnie dramatycznie wpisuje się aresztowanie i wywiezienie do Donbasu grupy lwowskich profesorów. Można to przyrównać do niemieckich akcji eksterminacji polskiej inteligencji – z tym, że nie było tu bezpośredniego mordu, ale ofiary były. Zapadło to w moją pamięć, bo w pewnej mierze otarłem się o wydarzenia tej styczniowej nocy, nie zdając sobie wówczas sprawy z tego, co się dzieje. Trzeba najpierw wyjaśnić, że wszystkie gmachy publiczne musiały mieć obowiązkowo całodobową straż werbowaną spośród własnych pracowników. Dotyczyło to również politechniki, na którą dostałem się w jesieni po szczególnych perypetiach (o czym w innym miejscu); służba wojskowa studentów obejmowała m. in. ochronę budynków uczelni, zwłaszcza w nocy. Właśnie tej pamiętnej (co okazało się później) nocy pełniłem funkcję "razwodiaszczego", czyli szefa straży budynku, który "razwodit" (= rozprowadza) "czasowych" (= wartowników) na wyznaczone przy bramach posterunki i odprowadza tych, których się zmienia, z powrotem do wartowni. Używam tu słów rosyjskich, bo taki był język naszego szkolenia i w nim wyrażane były jego schematy i jego absurdy. Wśród absurdów na przykład ten, że musiałem mieć ze sobą "wintowkę" – pięciostrzałowy karabin piechoty – ale nigdy nie wydawano nam do nich elementu raczej niezbędnego – "patronow" (= nabojów); zresztą, prawdę mówiąc, i tak bym do nikogo nie strzelił. Może takie uzbrajanie "nie do końca" obrazowało poziom zaufania sowieckiej władzy do polskich studentów – również nie do końca (i słusznie). Tej właśnie nocy okazało się, że i nas, na których spoczywał nadzór nad bezpieczeństwem politechniki, trzeba też trochę ponadzorować. Niespodziewanie zjawił się sowiecki wojskowy, którego nie znałem – nieuczestniczący dotychczas w zajęciach szkoleniowych. Towarzyszył mi przez długi czas, wciągając do rozmowy na temat studiów. Dopiero w następnych dniach domyśliłem się, że to był oficer NKWD, który sprawdzał nastroje wśród studentów – tej samej nocy, kiedy oni wyciągali z domów naszych profesorów. Taka kontrola to kolejny absurd; nawet gdybyśmy wiedzieli, co oni szykują, nie zdobylibyśmy się na odruch sprzeciwu.

Jednak pewne formy sprzeciwu wobec sowieckiej okupacji były organizowane przez polskie podziemie. Tego dnia zdarzyło mi się wyjść dość wcześnie do miasta i o tej porze widniały jeszcze tu i ówdzie (rozlepione zapewne w nocy) arkusze z wydrukowanym hasłem: "Lwów był, jest i będzie polski". Wyobrażam sobie, jak wściekły się sowieckie władze, kiedy się o tym dowiedziały, ale musiało trochę potrwać, zanim udało się wszystko pozdzierać. W reakcji, jeszcze tego samego dnia, rozlepiono na ulicach kontrhasła po ukraińsku: "Ukraińśke misto Lwiw buło, je i bude radiańśkym". Dziś nachodzi mnie smętna refleksja, że nadzieje wyrażone w polskim napisie już wtedy nie miały wielkich szans spełnienia. Ale po przeszło pół wieku historia spłatała figla także tym, którzy wtedy czuli się absolutnie pewni swego - sowietom, a mówiąc prościej – Rosjanom, władcom ZSRR. Ich też w końcu z tego miasta wymiotło – Lwów nie jest już radziecki. Stał się ukraiński, chociaż Ukraińcy go dla siebie nie wywalczyli, ani nie jest ich zasługą upadek sowieckiego imperium.

Ogólnie biorąc, mimo klęsk Niemców i lądowania aliantów we Francji, mieliśmy we Lwowie wiele powodów do przygnębienia: powrót sowieckich prześladowań i to, że akcja "Burza" właściwie nie miała szans. Jej cel główny stanowiło wyparcie Niemców z pewnych rejonów kraju, aby ustanowić tam władze polskie przed, albo przynajmniej równocześnie z wkroczeniem Armii Czerwonej, nie dał się zrealizować w obliczu otwartej wrogości Sowietów w stosunku do AK. Nad wyraz przygnębiające były wydarzenia w Wilnie i właśnie we Lwowie, a czarę goryczy przepełnił tragiczny koniec powstania warszawskiego. To Stalin demonstrował siłę jako jedyny potężny sojusznik mocarstw anglosaskich, to sowiecki walec parowy miażdżył gros armii niemieckich. Nikt się w tej sytuacji nie liczył z Polską, pewne formalne gesty upierania się przy jej niepodległości nie miały większego znaczenia, a w obronie jej wschodnich granic sprzed wojny nawet nie próbowano występować.

Dla mnie osobiście lato i jesień po przejściu frontu były pełne napięć, do których akcja "paszportyzacji" stała się tylko wstępem. Ja, młody człowiek w wieku poborowym, znalazłem się w sytuacji obywatela ZSRR bez przydziału – ani w wojsku, ani w pracy: zatrudniająca mnie firma przestała istnieć – była przecież niemiecka i kto mógłby pomyśleć o przekształceniu jej w sowiecką. A jednak! Jak gdyby nigdy nic, to , co zostało we Lwowie po Karpathen-Oel, przejął niemal "z marszu" Ukrnieftiekombinat – kombinat naftowy w nazwie ukraiński, a faktycznie obsadzony przez samych Rosjan. Stałem się pracownikiem tego kombinatu, przeniesionym do biura, w którym całymi dniami nie było absolutnie nic do roboty; mimo istnienia formalnej struktury służbowej, nikt mi żadnych prac nie zlecał. Siadywaliśmy (z jeszcze jednym panem) przy biurkach naprzeciw siebie i trzymaliśmy przed sobą jakieś papiery; ja zgromadziłem sobie takie, które wiązały się z poprzednią pracą w laboratorium wuja Tokarskiego. Z jego wyjazdem urwały się oczywiście wszelkie zajęcia; z kolegami, Tadziem i Mieciem, pozostały tylko stosunki towarzyskie. Samo laboratorium, teraz jakby wymarłe, było dostępne tylko dla mnie w pierwszych tygodniach po przejściu frontu: to ja miałem klucze. Było mi trudno pogodzić się z myślą, że tak cenne wyposażenie, jak mikroskopy polaryzacyjne, stanie się teraz własnością sowiecką; mogłem je, jeden po drugim, powynosić, ale co dalej? Nie będąc w stanie wymyślić nic sensownego, zostawiłem je na miejscu i być może do dzisiaj ma z nich jakiś pożytek ukraiński uniwersytet. Sielankową nudę w Ukrnieftiekombinacie przerwało niespodziewane zagrożenie osobiste. Mój kierownik, niejaki Anisimow, wysoko ustawiony w hierarchii komitetu obwodowego partii (Obkomu), miał oddelegować w trybie nagłym czterech pracowników do akcji wyrębu lasów w górach i oczywiście włączył do tej grupy mnie, faceta młodego i bez fachowych kwalifikacji. Misja była ryzykowna m.in. dlatego, że w Karpatach siedziały sotnie UPA, nastawione w dużej mierze na oczyszczanie ukraińskiej "batkiwszczyny" z Polaków. Mój sprzeciw nic nie dał, Anisimow zapowiedział mi obrazowo, że mi głowę urwie, jak się będę opierać. Wtedy wpadło mi do tejże głowy, że akurat zaczynają się studia w jako tako uruchomionych lwowskich wyższych uczelniach. Było już wprawdzie po egzaminach wstępnych, ale ja miałem prawo zacząć studia bez egzaminu, bo dysponowałem świadectwem ukończenia sowieckiej dziesięciolatki opatrzonym złotą obwódką – z oceną "widminno" = bardzo dobrze ze wszystkich przedmiotów. Był to zestaw stopni mocno naciągany - rozpowszechniony w szkołach, bo korzystny dla nauczycieli wypełniających ambitne zobowiązania podejmowane dla uczczenia czegoś tam; uznawano jednak takie świadectwa bez żadnych powątpiewań. Bałem się stanąć jeszcze raz przed facjatą Anisimowa, nie tyle w oczekiwaniu "sorwanija gołowy", ile po prostu zignorowania moich praw. Udałem się od razu do organu radzieckiej sprawiedliwości – urzędu "prokurora". Trudno uwierzyć, ale prokurator niemal od ręki wypisał bezcenną dla mnie "bumagę", której treść pamiętam do dziś: "...prikaziwajetsia towariszczu Anisimowu otpustit' tow. Nadachowskogo na uczobu". Papier zaniosła do adresata znajoma mojej mamy, która była tam kierowniczką personalną i Anisimow, o dziwo, podpisał zwolnienie mnie z pracy w kombinacie. Może jednak nie był w Obkomie partii tak ważną figurą, jak sądziłem, a może po prostu nie miał już ochoty na przepychanie się ze mną. Tak czy owak, w jesieni 1944 r. znalazłem się na studiach – na Politechnice, bo ta chroniła od poboru do wojska (uniwersytet nie chronił), na wydziale chemicznym (bo ten wydał mi się najmniej "inżynierski", a mnie wtedy funkcja inżyniera nie specjalnie pociągała). Potem okazało się, że przydzielono mię na wydział naftowy, o niemal identycznym programie zajęć na pierwszym roku. Jedynie początek wyższej matematyki był przesunięty na później, ale i tak cała nasza grupa studencka, za wyjątkiem Rosjanek, uczęszczała na wykłady z tego zakresu znanego lwowskiego profesora. Wspomniałem Rosjanki, bo po otwarciu politechniki przywieziono z głębi ZSRR całą grupę dziewcząt o bardzo zaniedbanym wyglądzie, ubranych w byle co, owiniętych jakimiś szalami. Ulokowano je w t.zw. "churtożytku" – domu akademickim z wyżywieniem, brudnym i prawie nie ogrzewanym. Trochę nam było tych dziewuch żal, także dlatego, że ich przygotowanie do wyższych studiów okazało się na żałosnym poziomie (a wszystkie były "otlicznicami", miały świadectwa ukończenia szkoły średniej takie jak moje, ze złotą obwódką (tylko stopnie były wypisane po rosyjsku – "otliczno"). W dodatku zajęcia odbywały się przeważnie po polsku – trudność dla nich niebłaha. Na pisemnym kolokwium z chemii czepiały się naszej pomocy (przerzucanie się informacjami między stolikami nie było surowo ścigane). Dla przykładu, pytanie jednej z Rosjanek do mojego kolegi (w tłumaczeniu na polski): co to są pierwiastki, czy otrzymuje się je przy pomocy syntezy chemicznej? Generalnie, studia prowadzone były w trybie ulgowym, nawet zajęcia wojskowe, o których wspomniałem wyżej. I cieszyłem się bardzo, ja i wielu innych, że, niezależnie od trzyletniego opóźnienia, mogliśmy zacząć wyższe wykształcenie. Rok później, już w Gliwicach, na wydziale chemicznym politechniki, drugi rok studiów wymagał od naszej lwowskiej grupy pewnego przystosowania, ale nie był to duży wysiłek. Razem z nami znaleźli się tam niektórzy znani profesorowie; zaliczono nam też bez problemów pierwszy rok odbyty we Lwowie. Zresztą cały program nauczania stanowił improwizację, tak jak i warunki studiów: niestała kadra asystencka, brak podręczników, niektórzy słuchacze w wieku po trzydziestce; inżynierem chemikiem zostałem po czterech w sumie latach (a nie pięciu, jak dzisiaj). Wracając myślą do tego szczególnego pierwszego roku studiów we Lwowie, z rozbawieniem wspominam jeden przedmiot, prowadzony przez Rosjanina: nauki polityczne. Wykładowcą był dosyć sympatyczny rusek, który starał się nam czasem trochę urozmaicić święte prawdy ideologiczne. Abyśmy lepiej zapamiętali czterech największych zbrodniarzy wojennych (którzy jeszcze wtedy żyli i kierowali niemieckim państwem) podkreślał (jakby to był jakiś znaczący wybór losu), że każde z tych nazwisk zaczyna się na "gie": Gitler, Gimler, Gering, Gebels. Niestety, nie zdawał sobie sprawy z tego, że to tylko w języku rosyjskim nie ma rozróżnienia pomiędzy G i H. Podśmichiwaliśmy się, ale nikt nie wyprowadzał go z błędu. Śmiertelnie poważną sprawą był podstawowy podręcznik tego przedmiotu, autorstwa Stalina: "Krótki kurs historii wszechzwiązkowej komunistycznej partii (bolszewików)". Jak się przekonaliśmy, wykładowca nie ośmielał się zmienić czy pominąć jakiegokolwiek zdania w tekście tej książki; pewnie znał ją na pamięć. Raz, przy sprawdzaniu wiadomości, trzeba było scharakteryzować frakcję komunistycznej partii carskiej Rosji, t.zw. mienszewików. Jeden ze studentów głośno odpowiadał stojąc i wyliczał po kolei okropne wady tych konkurentów frakcji leninowskiej (że oportuniści, że nie kochali klasy robotniczej, że właściwie zdrajcy, itd). Te wiadomości podawał mu po kolei szeptem kolega, trzymając pod pulpitem otwartą na odpowiedniej stronie książkę. Wykładowca słuchał, kiwał życzliwie głową (udając, że nie widzi, skąd u tego studenta tyle wiedzy, no i że rozumie dobrze po polsku). Ale po każdym zdaniu dodawał: da, szto jeszczo' (tak, co jeszcze?). Kiedy jednak merytoryczna treść ustępu o mienszewikach skończyła się, pytanie "szto jeszczo'" znowu padło, i znowu. Pytany nie wiedział, co tu jeszcze dodać, powtarzał coś tam innymi słowami, ale nadal słyszał natarczywe: co jeszcze?. Wtedy kolega podszepnął mu ostatnie zdanie tego ustępu - i to było prawidłowe zakończenie odpowiedzi: "Tacy byli mienszewicy". Padło radosne: wot, haraszo! – a więc dobrze, żadne zdanie genialnego tekstu Stalina nie zostało pominięte. Na marginesie tej opowiastki warto dodać, że w rzeczywistości członków tej opluwanej frakcji nie było w rosyjskiej partii komunistycznej "miensze"= mniej, tylko właśnie "bolsze"= więcej. Ale jak Lenin zwyciężył, to sobie te relacje odwrócił, i określenia obu frakcji przystosował do potrzeb swojej propagandy – nie on pierwszy, i nie ostatni; mistrzostwo w tym osiągnął niewątpliwie Stalin.

Niemcy nieodwracalnie przegrywali wojnę. Sowiecki front ruszył na zachód (wyczekiwanie nie było już Stalinowi potrzebne, bo Warszawa ostatecznie padła) i daleko na Bałkany (przekreślając zamysły Churchila, aby z tamtego kierunku wyprowadzić jeszcze jedną ofensywę brytyjsko-amerykańską). Rumunia i Bułgaria zmieniły front i stały się satelitami sowieckimi, potem (po ciężkich walkach o Budapeszt) także Węgry dostały rząd posłuszny Stalinowi; Grecja tego uniknęła, ale kosztem wojny domowej; w Jugosławii triumfowała komunistyczna partyzantka pod wodzą Tity, a w Albanii – Hodży. We Włoszech armie hitlerowskie zostały zepchnięte przez aliantów aż pod Alpy, we Francji – po Ren (mimo rozpaczliwej grudniowej próby kontrnatarcia w Ardenach). Na wiosnę zginął marnie Mussolini (przedtem na krótko odbity z niewoli przed niemiecki desant osławionego spadochroniarza Skorzenego); potem padł w końcu Berlin wraz z bunkrem Hitlera (tuż po jego samobójstwie). Jeszcze w maju izolowane zgrupowania niemieckie (w tym dywizje SS) trzymały części Skandynawii, Kurlandii i Czech; sama Praga została oswobodzona dopiero na dwa dni przed końcem wojny, przy udziale tak nazwanego potem szumnie przez Czechów "praskiego powstania". W 1952 r. oglądałem w tym mieście jeden zburzony dom, starannie ogrodzony i pieszczony jako chwalebny pomnik powstańczego zrywu; aha, więc to było coś porównywalnego z powstaniem warszawskim? Śmiać mi się chciało, ale nie dałem tego odczuć czeskim kolegom.

Agonię potęgi hitlerowskiej przeżywaliśmy we Lwowie w mieszanych nastrojach – zadośćuczynienia, ale i goryczy. O losie Polski, jej granicach i ustroju decydował teraz Stalin, nasze miasto było stracone, zostaliśmy zwolnieni ze służby w AK. My z Ewą, słuchając na ulicy w dniu 9-go maja z sowieckich megafonów obwieszczenia o zwycięstwie, byliśmy bliscy płaczu. Sowieci aresztowali i sądzili szesnastu przywódców polskiego podziemia; ostatni komendant AK, generał Okulicki (którego pamiętałem z wakacji w Tatarowie), zmarł w moskiewskim więzieniu. W lecie Mama załatwiała główną część formalności związanych ze zgłoszeniem się do "repatriacji", czyli wyjazdu na zachód, do Polski, czyli za San. W sierpniu 1945 r. wyruszyliśmy z lwowskiego dworca, my troje z Jankiem Gottasem, w wagonie pociągu repatriacyjnego, wraz z częścią dobytku; Mama otrzymała potem mieszkanko w robotniczym domku w Gliwicach. Przez rok sposobem kontaktowania się z Ewą pozostała dla mnie tylko korespondencja. Fulińscy opuścili swój dom rodzinny w 1946 r. – na zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz