środa, 7 lipca 2010

Przekrój wydarzeń wojennych z perspektywy Lwowa

Przemożny wpływ na nasze nastroje miały wiadomości o wydarzeniach wojennych: te, które rozpowszechniała niemiecka prasa i głośniki radiowe oraz te, które trafiały do nas poprzez konspiracyjne gazetki i ustnie krążące informacje. W pierwszych dwóch latach wojny trudno było oprzeć się przygnębieniu z powodu oszałamiających sukcesów hitlerowskich wojsk: błyskawiczne opanowanie Danii i większości obszaru Norwegii, rozgromienie armii francuskiej, poprzedzone zajęciem Holandii i Belgii, zepchnięcie na wybrzeże kanału La Manche ekspedycyjnego korpusu brytyjskiego (który z trudem, przy wielkich stratach, zdołał się ewakuować z plaż pod Dunkierką), zajęcie niemal „z marszu” Jugosławii, potem Grecji i wreszcie zwycięski desant na Krecie (przy popisowym użyciu floty szybowców ze spadochroniarzami, ciągniętych przez samoloty Luftwaffe), skąd, tak jak z obszarów kontynentalnych, wyparci zostali Anglicy.

Na tle związanych z tymi sukcesami wroga ponurych nastrojów wśród Polaków pojawiały się błyski złośliwej uciechy z okazji docierających do nas wieści o kompromitacji mocarstwowych aspiracji wojsk Mussoliniego. Szybko uległa likwidacji pod uderzeniami brytyjskich formacji kolonialnych t. zw. Włoska Afryka Wschodnia, czyli podbita przed wojną Abisynia wraz z Erytreą i Somali. Atak na małą Grecję z terenu zajętej (również przed wojną) Albanii zakończył się dla Włochów na wiosnę 1941 r. żałosną klęską. W Afryce Północnej kontratak angielski sięgnął daleko w głąb Libii, a my w okupowanej Polsce szczególnie przeżywaliśmy udział i sukcesy polskiej brygady strzelców karpackich w walkach o Tobruk. Oczywiście nie było o tym śladu informacji w lwowskiej gadzinowej prasie, ale w 1942 r. zdarzyło się coś szczególnego, co dostarczyło mnie (i wielu innym) wzruszenia i pewnej pociechy. Było to w czasie, kiedy front w Cyrenajce przetoczył się ponownie na wschód aż na teren Egiptu, pod naciskiem przybyłego na ratunek Włochom t. zw. Afrikakorps (Afrykańskiego Korpusu) pod dowództwem generała Rommla – „lisa pustyni”, sławionego później w triumfalnych niemieckich komunikatach (rozpowszechnianych przez ryczące głośniki jako "Sondermeldung"). „Unser (nasz) Rommel” zajął m. in. właśnie Tobruk (opuszczony z kolei przez wojska brytyjskie), a udokumentował to serią kolorowych zdjęć tygodnik „Die Woche”. Ten właśnie jego numer kupiłem sobie we Lwowie ja (i wielu innych); w środku była wielka fotografia drewnianego baraku na pustyni, a na jego ścianie doskonale widoczny napis białą farbą: WODA DO PICIA. Dziś trudno nawet zrozumieć, co to dla nas znaczyło: oto dowód, że polskie siły zbrojne (których całkowitą likwidację wmawiała nam propaganda obu państw okupacyjnych) istnieją i walczą w składzie armii alianckich. Zresztą, jakiś czas potem, po klęsce Rommla pod El-Alamein w Egipcie, 8-ma armia brytyjska znów zajęła Tobruk, potem Bengazi, Trypolis i wreszcie całą okupowaną przez Niemców Tunezję, wypędzając niedobitki Afrikakorps z tejże Afryki. Ale o tych wydarzeniach dowiadywaliśmy się już dość regularnie, w 1943 r., z konspiracyjnych gazetek.

Niepowstrzymana ofensywa niemiecka w głąb terytorium ZSRR i początkowe klęski Armii Czerwonej budziły w nas mieszane uczucia. Zrazu wydarzenia te dawały ujście nagromadzonej nienawiści do Sowietów i w jakiejś mierze budowały odruch, który właśnie Niemcy trafnie określają jako Schadenfreude – „a dobrze wam tak!”. Jednak nowa okupacja nie była mniej groźna, a program wyniszczenia narodu polskiego głoszono niemal jawnie – bez zakłamanej przesłony propagandowej, który stanowił (i stanowi do dziś) nieodłączny składnik komunistycznej ideologii. Już po paru tygodniach narastało pytanie: a co, jeśli Hitler wygra całą wojnę?. Broni się przecież tylko jeden nasz prawdziwy sojusznik – samotna Anglia. Zapamiętałem słowa, jakimi odpowiedział na pytanie kobiety stojącej na chodniku jeden z wjeżdżających do Lwowa niemieckich motocyklistów: „ja, wir sind stark”. Bo byli silni – bardzo; zajęli już prawie całą Europę i leźli w Ukrainę i Rosję jak nóż w masło. I jeszcze śpiewali: „Wir werden weiter marschieren, bis alles in Truemmern faellt, denn heute gehoert uns Deutschland, und morgen die ganze Welt” – czyli , że będą dalej maszerować, aż wszystko legnie w gruzach, bo dziś należą do nich Niemcy, a jutro cały świat; no, no, niezła zapowiedź dla świata. Oczywiście świat na to się nie chciał się zgodzić, a lwowski ludek nucił na przekór: „Siekiera, motyka, bimber, alasz (to trunki, pierwszy z nich pędzony chałupniczo), przegrał wojnę głupi malarz”. Taka śpiewka trochę dodawała optymizmu, chociaż malarz-Hitler głupi nie był i, jak dotąd, wojnę raczej wygrywał.

Wojna na froncie wschodnim w 1941-44 r. miała znamienny przebieg: front ten jak gdyby „falował” w rytmie pór roku. Oszałamiająco szybki postęp ofensywy niemieckiej w pierwszej fazie wojny, w lecie i jesieni, – aż po Leningrad i przedpola Moskwy, został powstrzymany z nadejściem zimy. Przyczyniły się do tego nie tylko sowieckie dywizje przerzucone z Syberii, ale także rozciągnięcie dróg zaopatrzenia niemieckiego frontu i potem rosyjski mróz – tak nazywany od dawna „generał Zima”. Spod Moskwy Niemcy zostali odparci, a Leningrad wytrwał mimo okrążenia. Lato 1942 r. przyniosło kolejny ruch frontowego wahadła: prąc na południowy wschód (nafta, nafta!) Niemcy podeszli pod Kaukaz (ich żołnierze wdrapali się na Elbrus), do obrzeży Stalingradu nad Wołgą i wtargnęli na Krym. Zapamiętałem triumfalne komunikaty („Sondermeldungi”), a w nich pochwały dla niemieckiej piechoty, która w pościgu za wrogiem pokonywała w marszach w upale do 60 km dziennie (aż tyle, z obciążeniem piechura? – może to jednak były jednostki zmotoryzowane?). Pod koniec 1942 r. nadeszła kolejna zima, klęska pod Stalingradem i początek wielkiego odwrotu. Ostatni ruch „wahadła” nastąpił w lecie 1943 r. Niemieckie dowództwo próbowało przejąć inicjatywę na drodze likwidacji wielkiego wybrzuszenia sowieckiego frontu w rejonie Kurska i ściągnęło do tej operacji bardzo liczne formacje czołgów – głównie ciężkich „Tygrysów”. Rozegrała się największa w historii bitwa wojsk pancernych, zakończona ciężką porażką Wehrmachtu. Odtąd front cofał się na zachód niezależnie od pór roku, ale zimy pozostały dla wojsk niemieckich szczególnie trudnym problemem. Dla nas źródłem złośliwej satysfakcji były powtarzane w głośnikach i gdzie indziej apele władz okupacyjnych o wspomaganie „Winterhilfe” - akcji zbiórki ciepłej odzieży dla oddziałów frontowych. Jednak trochę żal było nam dziwnie (i niezbyt ciepło) ubranych żołnierzy włoskich, dla których Lwów był etapem w transporcie na wschód. Ewa pamięta, że mieli kwaterę przy ulicy Jacka. Zaciekawiona Włochami była zwłaszcza Irka, i (jak to ona) próbowała nawet zagadać: „prego signore uno fuoco” (nie mam pojęcia, kto jej te słowa podpowiedział). Być może jakiś przystojny Italiano podał jej ogień, ale chyba na tym konwersacja musiała się urwać – co zresztą Irce wystarczało. Te oddziały z południa były dla Niemców wsparciem raczej symbolicznym, jednak inni sojusznicy mieli liczący się udział w bojach z Armią Czerwoną: Finowie na północy (którym nawet trochę sprzyjaliśmy), Rumuni, których dwie dywizje, uczestniczące w daremnych próbach przełamania okrążenia armii generała von Paulusa w Stalingradzie, poniosły bardzo ciężkie straty, oraz Węgrzy, których oddziały, opuszczone przez Niemców pod Woroneżem, zostały wręcz zmasakrowane. W gronie sojuszników Hitlera znalazła się też dywizja sformowana z faszystów belgijskich pod dowództwem Degrelle’a, ochotnicy z Hiszpanii („Błękitna Dywizja”) i inni. Motyw ideologiczny stanowiła u nich potrzeba obrony „nowej Europy” przed zalewem komunizmu; hasło „das neue Europa”, oczywiście pod przywództwem niemieckim, było znaczącym elementem hitlerowskiej propagandy. We Lwowie ten napływ sojuszników okupanta znalazł swój wyraz w tramwajach, w których przednia połowa każdego wagonu była odgrodzona, z napisem „Nur fuer Deutsche”, i zwykle prawie pusta (w drugiej połowie tłoczył się tłum miejscowej ludności, niższej rasowo). Teraz ta „lepsza” część wagonów stała się także „fuer Verbuendete” (chociaż niektórzy z tych sojuszników, czarniawi, bez dziarskiej postawy, odbiegali wyglądem od wzorca wyższej rasy).

O ile rok 1941 zaznaczył się pod koniec tylko powstrzymaniem ekspansji niemieckiej, rok następny stworzył już nadzieję na przełom w wojnie - zaczęliśmy wierzyć w zwycięstwo aliantów. Nalot japoński na Pearl Harbour, jeszcze w grudniu, był wprawdzie porażającym ciosem dla Ameryki, ale w naszych oczach liczyło się przede wszystkim to, że ta potęga została wciągnięta w działania wojskowe – i to nie tylko na Oceanie Spokojnym, ale także w Europie. Właśnie tak, wciągnięta, i to, formalnie rzecz biorąc, przez rząd hitlerowski. To Niemcy, upojeni spektakularnym zniszczeniem floty Pacyfiku tych przeklętych plutokratów, którzy zaopatrywali przez Atlantyk Wyspy Brytyjskie, wysłali łodzie podwodne tuż pod wschodnie wybrzeże USA i bez ostrzeżenia zatopili szereg statków handlowych. Równocześnie (jakby im było mało istniejących frontów) wypowiedzieli Amerykanom wojnę, stając się sojusznikami – no proszę – facetów ewidentnie niższych rasowo (żółtków, jakbyśmy powiedzieli dzisiaj)! W tym czasie niektóre Sondermeldungi zaczynały się od słów wypowiadanych uroczyście i z odcieniem podziwu: „Japans Kampf gegen…(Walka Japonii przeciw…), a po nich określenia (już raczej pogardliwe) przeciwników bitych na głowę przez armię cesarską (mnie szczególnie zmartwiło zatopienie, już w trzecim dniu tej nowej wojny, dwu liniowców naszych brytyjskich sojuszników: "Prince of Wales" i "Repulse"). Po roku – dwóch (zwłaszcza po zbombardowaniu kilku lotniskowców japońskich w zwycięskiej dla Amerykanów bitwie morskiej koło Midway) kierunek tego "bicia" odwrócił się i zabrakło Sondermeldungów z dalekowschodniego teatru działań wojennych.

W 1943 r. wojska amerykańskie wylądowały na atlantyckim wybrzeżu posiadłości francuskich w Afryce Północnej i wkrótce dotarły, wbrew oporowi władz Vichy (ciągle jeszcze lojalnych wobec Niemców), aż do Tunezji, na spotkanie z nacierającą od wschodu brytyjską 8-mą armią, która po El Alamein ostatecznie rozgromiła Afrikakorps Rommla. Wkrótce alianci wylądowali na Sycylii, potem (po kapitulacji królewskiego rządu włoskiego) w południowej Italii, z polskim korpusem pod dowództwem generała Andersa w składzie wojsk inwazyjnych. Wiedzieliśmy, że są to żołnierze, których udało się (na podstawie dość niepewnej i krótkotrwałej ugody ze Stalinem) wyprowadzić z różnych obszarów deportacji do azjatyckich republik ZSRR. Oni też zdobyli w maju 1944 r. Monte Cassino (obsadzone przedtem przez Niemców, którzy po kapitulacji króla pośpiesznie zajęli prawie cały półwysep Apeniński i reinstalowali rząd Mussoliniego). Nie ma potrzeby podkreślać, jak bardzo poprawiały nasze nastroje takie wiadomości - wśród nich zwłaszcza te o zwycięstwach polskich sił zbrojnych. W czerwcu nastąpiło lądowanie aliantów na plażach w Normandii i przełamanie niemieckich fortyfikacji „wału atlantyckiego”, potem natarcie w głąb Francji, znowu z udziałem Polaków. Jeszcze późną wiosną działały na północnym wybrzeżu nad Kanałem wyrzutnie nowego typu rakietowych pocisków burzących V1 skierowanych na południową Anglię. Pamiętam Sondermeldung: "Schweres V1-Feuer liegt auf London"; a więc ostrzałem rakietowym – niewątpliwie groźnym – obłożona była brytyjska stolica. Bombardowane dywanowo Niemcy znów połknęły nadzieję na "Sieg" dzięki cudownej broni – "Wunderwaffe". Niedługo potem nadzieję tę zmiotła inwazja w Normandii, a także szerokie przerwanie frontu na Białorusi.

Tak więc, od zimy 1941/42 do lata 1944 r. sytuacja wojenna odwróciła się całkowicie na niekorzyść Niemiec, a także Japonii, po wielkich bitwach morskich w pobliżu Midway, na Morzu Koralowym (ta nazwa nieodmiennie poruszała moje marzenia o egzotycznych podróżach) oraz wokół wysp Salomona. Jako tło wydarzeń zapamiętałem trzy wystąpienia radiowe: Hitlera, kiedy uzasadniał atak na ZSRR potrzebą stworzenia dla Niemców „przestrzeni życiowej (Lebensraum), a wybrany moment m. in. tym, że właśnie on, Fuehrer, znajduje się w swoich najlepszych męskich latach (…in meinen besten maenlichen Jahren… - co za skromność!); znów Hitlera (tym razem wręcz wrzeszczał), że Leningrad musi być wzięty i wzięty będzie! (oj, nie spełniło się); i Goebbelsa, w czasie nasilania się bombardowań miast niemieckich przez aliantów: po zwycięstwie odbudujemy je tak, że będą jeszcze piękniejsze (Sieg wprawdzie nie nastąpił, ale odbudowa tak). W miarę pogarszania się sytuacji wojennej Niemców słyszało się coraz mniej Sondermeldungów i zmieniał się język prasowych relacji. Moją uwagę przyciągnęło powtarzające się sformułowanie z nieznanym mi dotąd słowem „derart”: „Die Lage ist derart, dass…”, to znaczy: „sytuacja jest tego rodzaju, że…”, czyli domyślnie i krótko: „bierzemy w skórę”. W dalszym tekście występowało zwykle zdanie o wycofaniu się na „z góry upatrzone pozycje”.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz