piątek, 2 lipca 2010

Tatarów

W Tatarowie Nadachowscy mieli duży, jednopiętrowy, drewniany dom w ogrodzie, z obszerną oszkloną werandą i otwartym gankiem, ale, jak to na Wschodzie, z ubikacją w postaci osobno stojącej, dość oddalonej budki. Przez pewien czas byli też właścicielami wielkiego pensjonatu, później sprzedanego. Jednym z najważniejszych walorów domu, który opisuję, było długie, wąskie, ogrodzone przejście pomiędzy parcelami sąsiadów aż nad brzeg pięknej, choć małej, górskiej rzeki – Prućca (dopływu Prutu). To przejście wprawiało mnie, dziecko, w nastrój oczekiwania jakichś szczególnych przeżyć. Nieraz chwytałem tam wygrzewające się na balach ogrodzenia jaszczurki – i ze zgrozą doświadczyłem tego, że jednej (którą czule głaskałem) odpadł ogon. Ale mi wytłumaczono, że to nic takiego; wypuszczona jaszczurka pomknęła w gąszcz zielska.

Brzeg Prućca tworzyła ława owalnych kamyków wśród żwiru i piachu oraz tu i ówdzie wystające ogromne głazy. Na lewo, tuż przed zakrętem rzeki, był poprzeczny próg skalny ze sporym wodospadem, na przeciw naszej "plaży" rozszerzenie nurtu z kilkumetrową głębią, a za nią zupełnie pionowa ściana skalna wysoka na 3-4 piętra. W tej głębinie Ojciec próbował nauczyć mnie pływać, a obmyślił to sobie tak: obwiązywał mnie wpół ręcznikiem, a ten, poprzez dwumetrowy sznur, przytwierdzał do końca pala, który trzymał oburącz. Wisiałem więc na końcu czegoś w rodzaju makro-wędki, przy pomocy której Ojciec ostrożnie zanurzał mię w wodzie. Ruchy pływaka miałem już wcześniej przećwiczone. Niestety, ta metoda nie okazała się do końca skuteczna. Sztukę utrzymywania się na wodzie ("żabką") opanowałem dopiero później, w Mostach Wielkich, w rzece Racie, pod nadzorem wujka Julka Gottasa.

Dalej za rzeką rozciągało się, doskonale widoczne z naszego domu, pasmo trzech szczytów, o kolejno wzrastającej wysokości: rozłożysty, całkowicie pokryty świerkowym lasem Jahodinek (nazwany tak zapewne od jagód), zwrócona ku nam niemal pionową, bezleśną, kamienistą ścianą Strimka (bo stroma) i Kydriwka, także pełna głazów – jedyna z tej trójki, na którą się kiedyś wybrałem (pod opieką Ojca). Miejscem bardzo częstych spacerów i wycieczek była wznosząca się po przeciwnej stronie wsi lesista Magura (ta pospolita w Karpatach nazwa nie oznacza "mojej góry", ale pochodzi od rumuńskiego określenia lasu; etniczna grupa miejscowych Hucułów, chociaż mówi dziś po ukraińsku, spokrewniona jest z rumuńskimi pasterzami, którzy w ciągu wieków rozpełzli się szeroko wzdłuż grzbietów północnych Karpat). Jako mały chłopiec docierałem na Magurze do tak nazwanej przez nas pierwszej polany, później wyżej – do drugiej,

na której stały "koliby" (pasterskie szałasy); jeszcze później, po paru latach, na sam grzbiet i wreszcie, jako nastolatek, na Chomiak, pierwszy z czterech szczytów pasma Gorganów, sięgający 1550 m. n. p.m. Krągły kamienisty stożek Chomiaku wznosi się powyżej granicy lasu. Stąd obserwowałem niezwykle wydłużony, pokryty głazami grzbiet Syniaku; dalej majaczył masyw Doboszanki, a do najwyższej w Gorganach, Sywuli, wzrok już nie docierał.

W samej wsi, za długim rzędem huculskich chałup, żydowskich sklepów i wakacyjnych domów, ciągnącym się wzdłuż wyboistej drogi, stał ładny drewniany kościółek. Co niedzielę prowadziły tam naszą dziecięcą gromadkę mamy. Chociaż długa msza trochę nużyła, wzruszały kościelne śpiewy, zwłaszcza "Do twej dążym kaplicy...", którą to pieśń pamiętam do dzisiaj. W kurzu pokrywającym drogę dostrzegłem raz coś błyszczącego – był to pierścień, z pozłacaną obrączką i dużym szmaragdem (z zielonego szkła). Mama trochę się wykręcała od realistycznego określenia wartości tego klejnotu i mój triumf trwał długo; nieraz spacerowałem tą drogą od mostu do przejazdu kolejowego i z powrotem, z wzrokiem utkwionym w to, po czym stąpam. Ale tego rodzaju uśmiech szczęścia na ogół się nie powtarza.

Wakacyjny dom w Tatarowie często zaludniało wiele osób z naszej rodziny, poczynając od babci – Busi Muńci. Poświęcała mi na codzień dużo uwagi a także sprawowała w znacznej mierze ogólne rządy. M. in. pod jej nadzorem znajdowały się kwiaty przed domem i tam jako dziecko pierwszy raz zwróciłem uwagę na nasturcje (jej ulubione), a nawet zapamiętałem ich nazwę i osobliwy kształt. Oprócz moich rodziców bywały w Tatarowie ciocie i wujowie, a najważniejszym towarzyszem zabaw był Janek. Pewnego lata umieszczono jego i mnie w dwu maleńkich przytulnych pokoikach na piętrze, przedzielonych dużą jadalnią. Tam spędzaliśmy noc i wczesny ranek. Janek już wtedy przejawiał nadzwyczajne zainteresowanie zjawiskami elektrycznymi i obmyślił, a potem bezbłędnie wykonał z baterii, przewodów, kontaktów, przycisków itp mini-telegraf, dzięki któremu zaczęliśmy się komunikować przed spaniem i po przebudzeniu. Oczywiście wykuliśmy "na blachę" system kropek i kresek alfabetu Morse'a. Zabawa była świetna,, ale wyczerpywały się i bateryjki, i tematy, które nadawałyby się do zwięzłej wymiany myśli. Pojawił się wariant żartów w postaci przesyłania wymyślnych wyzwisk, jako słów maksymalnie skomprymowanych. Na przykład, zamiast "jesteś zbir" było "zbir-eś", oraz mniej intelektualne: "małpa-ś", "świnia-ś" itp. Skończyły się baterie i zabrakło inwencji do dalszych błazeństw; jednak potem, w latach wojny, ten alfabet do mnie wrócił, już na poważnie, w czasie służby w konspiracji. Dziś znowu nie pamiętam, jakie kropki i kreski odpowiadają konkretnym literom. Innej niecodziennej zabawy, a raczej chłopięcego wybryku, muszę się po latach wstydzić. Chodzi o żmije. Co prawda w Karpatach było ich pełno, o przepisach ochrony zagrożonych gatunków nikt tam wtedy nie słyszał i jeszcze, zgodnie z dziwną modą, ich wysuszone skórki służyły dość często do dekoracji drewnianych ścian. A więc ja także popisałem się takim trofeum. Na Magurze natknąłem się (nie pierwszy raz) na okazałą żmiję, udało mi się przytrzymać ją kijem tuż za głową, drugą ręką złapałem kamień, no i...wiadomo. W domu rozciąłem i zdarłem skórę, wyskrobałem i wysuszyłem. Byłem z siebie dumny, ale później czasami psuło mi humor wspomnienie szczątkowych poruszeń martwego od dawna kadłuba.

Ojciec, kiedy wyrywał się ze służby na krótkie wakacje, poświęcał dzieciom większość swojego czasu – przede wszystkim zabierał nas na wycieczki, a w czasie ferii zimowych uczył jazdy na nartach – najczęściej na pierwszej polanie Magury. Te ćwiczenia szły mi jako tako, ze zjazdem było nie najgorzej, ale jak tu się zatrzymać w pędzie, w głębokim śniegu przed lasem? Kończyło się to zwykle w sposób najprostszy, bo ewolucji telemarka (tak ją Ojciec nazywał), nie zdołałem opanować jak należy.

Podczas kolejnych letnich wakacji (choć nie tylko wtedy) nabierałem, w wymiarze stosownym do mojego wieku, wprawy w strzelaniu. Sądzę, że zainteresowanie Ojca różnymi rodzajami broni miało w tym pewien udział. Kupił mi małokalibrowy karabinek, na dwa rodzaje nabojów (różnej długości kulki): "szorty" (dzisiaj to słowo znaczy co innego) i "longi". Nabrałem obycia z mechanizmem zamku, muszką i szczerbiną, problemami odrzutu przy wystrzale, a także z wyciorem, uznając pod pewnym naciskiem Ojca bezwzględność obowiązku czyszczenia broni po każdej serii strzeleckiej. Takie serie odbywały się przeważnie na drugiej polanie Magury, a celem był arkusz papieru przypięty do pnia świerka. Ojciec sprawdzał scenerię ćwiczeń, upewniał się, czy ktoś nie przechodzi w pobliżu linii strzału (ale w tej pustce nigdy to się nie zdarzyło). Jeśli chodzi o celność, okazałem się nie najgorszym strzelcem, rozrzut dziurek na arkuszu nie był wielki. Natomiast niewypałem (w sensie przenośnym) okazały się moje wprawki z maleńkim rewolwerem, z bębenkiem ładowanym "szortami"; w zamyśle Ojca miał on oswoić mnie z bronią krótką. Spust tego rewolwerka stanowiła długa dźwignia, która przy naciskaniu stawiała niestety dość duży opór, co powodowało poderwanie lufy w momencie oddawania strzału. Kulka przenosiła i często trafiała w ogóle ponad arkusz celu, chociaż strzelałem z odległości zaledwie kilku kroków od świerka. Może byłem jeszcze za mały, żeby się z tym uporać, ale przecież to była mini-broń właśnie dla małych ludzików. Generalnie, moje samopoczucie jako kandydata na strzelca poprawiały organizowane niekiedy prawdziwe ćwiczenia w koszarach. Raz odbył się we Wrześni konkurs strzelecki z okazji jakiegoś święta i właśnie ja zdobyłem drugą nagrodę – szelki (których zresztą nigdy nie użyłem). Potem zacząłem podejrzewać, że sędziowie, podwładni Ojca, trochę naciągali na moją korzyść – ale tylko trochę. Kiedyś Ojciec pokazał mi dziwną broń ręczną: płytkę metalową wygodnie mieszczącą się w dłoni, z obręczami, do których wsuwało się palce i zaciskało dłoń. Był to kastet. Przy zwykłym uderzeniu taką pięścią metalowe obręcze mogły zadawać ciężkie rany. Jak ciężkie, miałem zobaczyć parę lat później, na początku sowieckiej okupacji Lwowa.

W czasie ostatnich wakacji w Tatarowie, w lecie 1938 r., byliśmy już (może z wyjątkiem Krynki) nie tyle dziećmi, ile młodzieżą. Irka przekroczyła 16-kę i kategorycznie zabraniała nazywania jej Uką, ja zbliżałem się do 15-ki, Janek do 14-ki. Było mniej dziecięcych zabaw, a więcej wycieczek górskich, kąpieli w rzece, wypadów do Worochty, a także nowe kontakty towarzyskie, którym sprzyjało, zwłaszcza w dniach deszczowych, istnienie wokół naszego domu krytych ganków. Zaprzyjaźniony z Ojcem był pułkownik Okulicki i w wyniku tej znajomości jego rodzina przyjechała na wakacje do willi naszych tatarowskich sąsiadów, którzy wynajmowali pokoje letnikom. Młodzież stamtąd przychodziła właśnie na nasz ganek, a w towarzyskich pogaduszkach wyróżniał się Zbyszek Okulicki, nasz rówieśnik. Wspominam go z wielkim żalem, bo życie miał krótkie: służył w armii Andersa i zginął w bitwie pod Ankoną, pod koniec wojny. Generał Okulicki, ostatni dowódca AK, musiał ten dramat rodzinny przeżyć, zanim sam zmarł w sowieckim więzieniu w Moskwie, w 1945 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz